Widzę że temat pociągnął się trochę kiedy my już ciągnęliśmy przez Kastylię ;-)
Wczoraj wróciliśmy. Kastylia to kaszka z mleczkiem, co prawda na gorąco. Fajnie zaczęło się dopiero w Galicji, gdzie średnio na 50km mieliśmy 750m podjazdów

I co? I spoko. Dałem radę, nie męczyłem się nawet - pod górę jechało się po prostu spacerowo, 6-7kmh, z góry za to (szosa jak stół i puuusta) 35-45kmh z przyczepką. Momentami pod 50.
Wiozłem ponad 80kg, bo ciągneliśmy dużo prowiantu (cholerna siesta!). Na 650km wyszło 8000m wzniesień, z czego może 6k w drugiej połowie trasy. Nogi mi jakoś nie odpadły, jadłem do oporu i schudłem raptem z półtora kilo. I jakie tanie pyszne wino! :-)
Na przyszłość spokojnie mógłbym wziąć i 100kg, jak zwykle niepotrzebnie sie stresowałem. Tylko po co? ;-)
I tak cały sprzęt kampingowy użyliśmy raptem 1 raz, bo mały (18m-cy) był po prostu nie do opanowania, a żmije omijane na szosie dawały w palnik moim paranojom.
Tak więc biedniejsi (hotele, hotele...) ale i bogatsi (doświadczenie! przygoda!), opaleni, wróciliśmy i nie wiemy z czego się bardziej cieszyć - z tego że się udało i było super, czy z tego, że się już skończyło i mały diabeł jest już w zamkniętej, przygotowanej i bezpiecznej przestrzeni

PS. nie-na-wi-dzę przebijania się z rowerami przez lotniska, samoloty, bramki i niemiłą obsługę. O włos nie zostaliśmy wczoraj w Santiago uziemieni... ech. Ale to tez sie udalo, tylko na przyszlosc nie wsiadam z rowerami do samolotu na krocej niz miesiac jazdy.