Autor Wątek: Audax Granguanche Gravel 2023  (Przeczytany 9471 razy)

na_pogorzu_lajkonik

  • Gość
Odp: Audax Granguanche Gravel 2023
« 26 Mar 2023, 17:14 »
Nie zauważyłem tematu o tej imprezie, więc zakładam.

poniżej mój pusty ;-) był temat

Offline Wilk

  • Wiadomości: 20404
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 09.07.2006
    • Wyprawy Rowerowe
Odp: Audax Granguanche Gravel 2023
« 26 Mar 2023, 20:21 »
Widać z tej relacji, że pogoda dołożyła swoją mocną cegiełkę do trudności. Tym najbardziej się różnią imprezy łatwe od trudnych, że na tych trudniejszych pogoda znacznie podnosi skalę trudności. A drugi aspekt mocno podnoszący trudność to kwestia zaopatrzenia - a tutaj to w sumie poza nadmorskimi miastami niewiele jest możliwości. Do tego o ile w kontynentalnej Hiszpanii w miastach jest wiele kraników z wodą pitną do nabrania to na wyspach jak się wjeżdża w interior to już cienizna w tym zakresie i już chyba czasem lepiej machnąć ręką na wagę i wozić po 5l.

Z mojego przejazdu po Wyspach Kanaryjskich też źle wiatry wspominam, zarówno na Lanzarote jak i na Fuercie dawały ostro popalić, na tej pierwszej wyspie musiałem odpuścić jazdę planowanym szlakiem idącym grzbietem - bo nie było mowy o jeździe, po prostu zdmuchiwało, na grzbiecie nawet ustać się nie dało. Jedna z największych prędkości jakie osiagnąłem na rowerze to było właśnie na Lanzarote, gdy fullem na mocno klockowanych oponach 2,25 osiągnąłem 84km/h, a góra była standardowa, koło 10-12% - tak silnie dowiało w plecy. Na aerodynamicznej szosówce z wąskimi oponami to by się pod 100km/h dało dojść, tyle że przy takim wietrze to rozwijanie takich prędkości jest bardzo ryzykowne, wszystko jest fajnie dopóki wieje równo w plecy, ale jak zawieje w bok to można skończyć w szpitalu.

Natomiast na Gran Canarii i Teneryfie już jest lepiej z tymi wiatrami, ze względu na wysokie góry na obu tych wyspach inaczej te wiatry się układają i znacznie mniej niszczą - dlatego też są najpopularniejsze wśród rowerzystów. Zresztą głównie ze względu na wiatry znad Afryki pierwsze dwie wyspy są bardziej pustynne. A z kolei El Hierro to sporo mniejsza wyspa i tam podobno też bardzo ostro wywiewa, choć tam nie miałem okazji jeździć.


A jak przejrzałem dokładniej ślad Wujtko - to nie jestem w stanie zrozumieć co on zamierzał osiągnąć na tym wyścigu :P. Już na Lanzarote omijał ślad, na Fuercie podobnie, ale najlepszy numer zrobił na Gran Canarii. Z początku w ogóle nie wjechał na ślad, tylko pojechał asfaltem wybrzeżem z Las Palmas do Agaete (skąd wypływa prom na Teneryfę), po czym wrócił inną szosą do Las Palmas i wjechał na ślad wyścigu (nadrabiając w sumie ze 100km). Potem śladem wyścigu wjechał na Pico Nieves i znowu zjechał ze śladu, asfaltem dojeżdżając do Agaete. Na Teneryfie i El Hierro też zjeżdżał ze śladu na trudniejszych terenowych odcinkach. Tak to wygląda jakby omijał większość terenu na rzecz asfaltu - tylko przy takim założeniu po co się pchać na wyścig gravelowy? Z tego co widzę ten sam organizator robi też wersje szosową oraz MTB tej trasy.


Świadczenia jakie zapewnia organizator - tutaj to większość zachodnich wyścigów przegrywa z polskimi, gdzie pomimo dużo niższego wpisowego dostajemy sporo, a czekanie na zawodników na mecie to niejako obowiązek orga, nawet jak ktoś dociera w środku nocy . Ale ważne, że chociaż bagaże przewożą na metę, bo na TCR po 2-3 tygodniach jazdy na mecie zostaje się w ciuchach w których się jechało. No i też dali obecnie najlepszy na świecie monitoring, a to w przypadku wyścigu parudniowego bardzo istotne, bo te stosowane na polskich wyścigach to nie ta liga. W przypadku parudniowego wyścigu tej klasy monitoring dużo wnosi.

Online Mężczyzna MaciekK

  • Wiadomości: 1861
  • Miasto: Kraków
  • Na forum od: 14.07.2017
Odp: Audax Granguanche Gravel 2023
« 26 Mar 2023, 22:34 »
To tak krótko podsumowując.
Dzięki za świetną relację!

Offline Mężczyzna TripRider

  • Wiadomości: 520
  • Miasto: Pomorze Środkowe
  • Na forum od: 29.07.2019
Odp: Audax Granguanche Gravel 2023
« 27 Mar 2023, 14:05 »
[...]
Sama Lanzarota i start - jakaś taka tradycja dla mnie na zachodzie dziwna, dwie osoby, zero banerów, jakiejś bazy - po prostu, wszyscy są? Są! odpowiada tłum, no to 10 9 8 ... Start. I pojechali ;-) to tyle tematem startu.

[...]
Dobijam w południe na szczyt bez wody - skończyła się 2h wcześniej - tam udaje mi się od parki na motorze zgarnąć butelkę. I nagle pokazuje się mega świetny widok z GC na Teidę i Teneryfę, siadam coś zjeść i się napić. Generalnie te postoje skutkuję nie zdążeniem na prom o 18 na Teneryfę tylko ten o 20.

[...]
Ruszam w noc. Już od portu wszyscy z buta jeśli idziesz na północnych nawrotach, wiatr wyrywa rowery z rąk, tak rowery z bagażami dosłownie fruwały. Fajnie myślę co będzie dalej.
Dwa podjazdy są tak strome, że pierwszy raz bolą mnie łydki od wypychu.
Na zjeździe szutrowym jedzie mi się wspaniale i myślę o czym gadali chłopaki i tym szutrze jak nawierzchnia jest IDEALNA, w tym momencie wpadam w luźny szutr i udało się zatrzymać przed zakrętem. Robi się baaaaardzo ciepło mimo 10stopni. Aha to to miejsce. Takich fragmentów było na tym zjeździe kilka.

[...]
I tutaj zaczyna się ostatnia rzeźnia maratonu. Ponownie wiatr od lądu w przepaść, a zjazd ... pierwszy raz nie byłem wstanie się na zjeździe zatrzymać rowerem, 25-30%. Się myslę jak można tak drogi prowadzić. Znowu gotuje mi się układ. Zbiegam z 500-800m z buta, schłodzone, powolutku zjeżdżam, mówię no lekki jak będzie gość za mną to jednak dogoni.
Ostatecznie nie dogonił. Czas 108h. Koniec.

[...]
Łukasz po chwili namysłu odpowiedział "Na Silku zdecydowanie gorsze jedzenie po wsiach, a tak to tylko dłuższy jest, no i nie ma tylu tak ostrych podejść".
To tak krótko podsumowując.

Mimo marnej stylistyki tu i ówdzie  ;) ŚWIETNIE SIĘ TO CZYTA. Szczególnie dla takich smaczków. Marcin, przejedź Silka i coś tam jeszcze, a później pisz książkę. Serio!

Nie zauważyłem tematu o tej imprezie, więc zakładam.

poniżej mój pusty ;-) był temat

Widocznie jakaś ślepota mnie ogarnęła. Sorry.

na_pogorzu_lajkonik

  • Gość
Odp: Audax Granguanche Gravel 2023
« 28 Mar 2023, 11:34 »
pisane na szybko z komórki ;-) więc musisz mi wybaczyć albo zesłać do Bramy gdzie Miasto Utrapienia.

będzie relacja video z tego wyjazdu a fotki jak tylko uporządkujemy to też wstawię.

na_pogorzu_lajkonik

  • Gość
Odp: Audax Granguanche Gravel 2023
« 28 Mar 2023, 19:54 »
add Wilk:

tak z wodą było mega krucho. na każdej. wysp. ale najgorzej Fuerta, Gran Canaria i El Hierro.
co do wiatrów to to co było na Fuercie da sie porównać u nas chyba tylko do Śnieżki i Halnego w Tatrach. Takich wiatrów to ja nie pamiętam jak jestem w grupie poszukiwawczej. Wiatry na EL Hiero na tych dwóch zjazdach napędziły nam nie małego stracha - ale takiego prawdziwego, nie że się opowiada i podkręca atmosferę jak to ciężko było. Przy czym cięższym wiatrem był ten do podejścia na szczyt od Oceanu. Ryk oceanu był fascynujący i jednocześnie siła natury pokazywała ci jak mały i nie istotny jesteś.

Zdecydowanie woda i wiatr rozegrały dużą część tego wyścigu. Zresztą co tu dużo mówić 40% ludzi zeszło z Trasy.

Kolega z Gryfusa mocno oblężniczo jechał z sakwami, to musiał odcisnąć niezłe piętno na jego zmęczeniu i stąd może takie decyzje co do trasy czy poza nią. Ale szacunek ogromny za wolę walki i dojechanie. Nie nam oceniać. Jakby nie było przejechał do końca i wysypy ma zaliczone. Część zjazdów była mocno gruzowa więc osobiście z sakwami nie wiem jakbym to jechał ;-)

Offline Wilk

  • Wiadomości: 20404
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 09.07.2006
    • Wyprawy Rowerowe
Odp: Audax Granguanche Gravel 2023
« 28 Mar 2023, 21:22 »
Kolega z Gryfusa mocno oblężniczo jechał z sakwami, to musiał odcisnąć niezłe piętno na jego zmęczeniu i stąd może takie decyzje co do trasy czy poza nią. Ale szacunek ogromny za wolę walki i dojechanie. Nie nam oceniać. Jakby nie było przejechał do końca i wysypy ma zaliczone. Część zjazdów była mocno gruzowa więc osobiście z sakwami nie wiem jakbym to jechał ;-)

Ale nie oszukujmy się - wyścigu nie ukończył, a zabrakło przede wszystkim odpowiedniego przygotowania sprzętowego i doświadczenia z takich imprez, doświadczenia, które wiele daje, a im trudniejszy wyścig zaliczony tym więcej. Pojechał czysto turystycznie, nie mając w ogóle pojęcia z czym przyjdzie się mierzyć na tej trasie, tutaj zdjęcie jego roweru, jak napisał ważyło to wszystko 26kg na starcie, więc sam bagaż w okolicach 16-17kg. I to jest zestaw na gravelową trasę, gdzie było wiadomo, że będzie 16tys w pionie na 700km.



Bagażnik, tylne sakwy, duża torba na kierownicę i jeszcze duże wory na widelcu, to ja mniej wożę na turystyczną trasę na 2 tygodnie.

Przypomina mi to trochę Stasia Piórkowskiego, co na starcie TCR miał sakwy i blisko 30kg bagażu, w tym zgrzewkę sześciu 1,5l butelek na bagażniku, bo obawiał się odwodnienia :lol:. Tyle, że Stasiu to niezniszczalny chłop, psychę ma ze stali i łatwo się nie poddaje, więc pomimo błędów w przygotowaniach imprezę ukończył, choć dostał na tym wyścigu ostro w d., na mecie to już miał z połowę tego bagażu, bo część rzeczy odsyłał do Polski. I na kolejną imprezę to bagażnik i sakwy to już zamienił na bikepacking  :lol:

Też ciekaw jestem czy organizator sporządzając oficjalną listę wyników zada sobie trud sprawdzenia śladów, czy też spisze po prostu wyniki z monitoringu, a wg tego Wujtko to imprezę ukończył, choć przecież ominął sporą część trasy, w tym te najtrudniejsze kawałki.

na_pogorzu_lajkonik

  • Gość
Odp: Audax Granguanche Gravel 2023
« 29 Mar 2023, 10:32 »


pierwsza relacja z AGG2023

oni byli przede mną na równi z Krzyśkiem Miłoszem, jak widać sporo także wypychów u nich. Nie pokazali za dużo wiatrów. Ale w tych warunkach to nikt normalny by tam nie kręcił. Każdy patrzył aby bezpiecznie jechać.
« Ostatnia zmiana: 29 Mar 2023, 10:49 na_pogorzu_lajkonik »

na_pogorzu_lajkonik

  • Gość
Odp: Audax Granguanche Gravel 2023
« 25 Kwi 2023, 11:21 »

na_pogorzu_lajkonik

  • Gość

Offline Mężczyzna TripRider

  • Wiadomości: 520
  • Miasto: Pomorze Środkowe
  • Na forum od: 29.07.2019
Odp: Audax Granguanche Gravel 2023
« 29 Kwi 2023, 10:33 »
Obejrzałem. W całości  :D. Jak dla mnie, lepiej by to było podzielić na części i budować dramaturgię, co to się dalej wydarzy... Ale i tak bardzo fajne. Bardzo dobrze dobrana muzyka. Ciekawe monologi, pokazujące klimat. Może przydałoby się więcej dialogów...
Tak czy inaczej - polecam!

P.S. W sumie to już niezależne od Ciebie, ale super przyroda! Szczególnie ostatnia wyspa mnie zachwyciła.

Offline Wilk

  • Wiadomości: 20404
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 09.07.2006
    • Wyprawy Rowerowe
Odp: Audax Granguanche Gravel 2023
« 29 Kwi 2023, 13:34 »
Też obejrzałem w całości.
Film długi, ale ja takie lubię - dzięki temu dobrze pokazuje całą trasę, a tutaj przecież co wyspa to wygląda zupełnie inaczej. No i wymagało to sporo pracy, a nie jest łatwo kręcić jak się jedzie wyczerpujący wyścig, większość takich filmów wygląda tak,  że z pierwszego dnia jest 75% materiału, a później to już ochota do kręcenia spada  ;).

Z Teneryfy też pamiętam takie klimaty - ten środkowy fragment jedzie się często w chmurach, a później jest prawdziwy sztos - jak człowiek się wznosi ponad nie i wyłania się szeroki widoki na płaskowyż z górującą nad nim Teide z morzem chmur u stóp  ;). Ale ta meta to słabizna, można powiedzieć epicka trasa i nikt nie wita zawodników, tutaj polskie maratony to biją na głowę większość zachodnich.

na_pogorzu_lajkonik

  • Gość
Odp: Audax Granguanche Gravel 2023
« 28 Lip 2023, 10:32 »
do filmu dołączam tekst jaki będzie na Blogu u mnie, może ktoś się pośmieje, może ktoś zdecyduje gdzieś jechać, może ktoś powie że to głupie i nie dla niego. Też dobrze.
Ciekawy czy ktoś przeczyta całość.



GranGuanche 2023 - Wysypy Kanaryjskie - gravelowa mekka czy też męka?


Na początek małe wytłumaczenie, tekst jest moją subiektywną opinią relacją z trudnego maratonu jaki przejechałem. W tekście pojawi się duża doza auto szydery, mogą pojawić się zwroty powszechnie uznane za nieprzyzwoite.
Zatem zrób sobie kawę, usiądź wygodnie i czytaj.
Miej uśmiech na twarzy, ta opowieść kończy się dobrze.

Zatem, jak to się zaczęło? W grudniu 2022 dostaję informację od Krzyśka, jadę na GranGuanche jedziesz? Co, gdzie, kiedy, ile, za ile?
Co – maraton, a raczej ultra.
Gdzie – Wysypy Kanaryjskie, bosko
Kiedy – marzec – jeszcze lepiej
Ile – tydzień
Za ile? – szybkie liczenie, damy radę w 7000zł się zmieścić.


Wchodzę w to. Szukam biletów, kupuję. I… ale jeszcze wcześniej pasowałoby się zarejestrować. Brak miejsc. Jak to brak miejsc? Jak jest dopiero grudzień!
Po kilkunastu mailach z organizatorem dostaję się na rezerwową listę, parę dni potem dostaję się na (oficjalną) listę uczestników. Dwie (Trzy?) najważniejsze rzeczy ogarnięte – kumple i rejestracja oraz bilety na wyjazd. Ryzykownie, ktoś powie, bo gdzie zgoda menadżera ogniska domowego? Obeszło się bez maili, zgoda otrzymana.

Po szybkim, feryjnym zapoznaniu się z trasą oraz klimatem (jest mi trochę znany z poprzednich wizyt na wyspach) stwierdzić można jedno. Klimat będzie zmienny. Po pierwsze będzie ciepło w dzień (25-35 stopni C), po drugie będzie zimno w nocy (0-10 stopni C), po trzecie i co najważniejsze będzie bolało. Profil trasy, ilość przewyższeń i skala trudności, to zdecydowanie przebija nasze polskie ultra.
Co więcej, od listopadowych imienin nie wsiadłem na rower ANI RAZ, jedynie ćwiczenia na Sali podtrzymywały sprawność przez zimę. Na co mi to było? Jak zwykle zapisałem się nie z kimś z kim można by jechać i liczyć na pomoc, ale zapisałem się z Łukaszem Ugarenko, Dawidem McKoprem i Krzyśkiem Miłoszem. Taka dobra czołóweczka naszego polskiego gravelowego ultra.
Jeśli chodzi o podział miejsc w tej naszej polskiej klasyfikacji, mi przypadnie w udziale zasłużone, 4te miejsce. 😉 A chooj przygodo!!! Lecimy (z tematem)!!!

Wyjazd podzieliliśmy na dwie grupy – Ja z Dawidem lecimy na Teneryfę, tam zostawiamy walizki na rowery i jadąc przez całą Teneryfę, Gran Canarię i Lanzarote dojeżdżamy na start maratonu. Między wyspami przemieszczamy się promami. Łukasz z Krzyśkiem wybrali wersję z lotem, od razu na Lanzarotę. Wszyscy lecimy kilka dni wcześniej, aby po pierwsze zaczerpnąć wiosny, po drugie zrobić szybką aklimatyzację do warunków panujących na Wyspach i po trzecie deczko odpocząć .
Co z tego wyszło czytajcie dalej, śmiechu było co niemiara już na drugiej wyspie.

Teneryfa przywitała nas fantastyczną pogodą. Od razu z lotniska +20 i lekki, ciepły wiaterek. Nie zgadza się tylko tubylczy outfit, który zawiera kurtki puchowe. Te kurtki będą nam towarzyszyć, jak się okaże do końca maratonu. Nasze przybycie z relatywnie zimnego kraju doda nam punktów na wszystkich wyspach. Przy +5/15C będziemy używać tylko cienkich kurtek z polartec alpha, gdzie zdecydowana większość uczestników z południowych krajów używać będzie tychże puchówek.
Wyjazd z lotniska zabrał godzinę ze względu na korki i ilość ludzi czekających na taksówki. Tak więc spóźniony docieram do sklepu, gdzie mam porzucić box, już w czasie sjesty. Czekam w słońcu 1,5h. Po tym czasie wbijam do sklepu zdecydowanie z kategorii mocnego Premium jeśli chodzi o obsługę klienta. Wszystko się da! Wszystko się zrobi!

A w ogóle to niech pan zostawi boxa i idzie na lunch tutaj za rogiem, a my zrobimy wszystko. Tak też czynię, czekając przy lokalnym świetnym jedzeniu nagrywam pierwsze sceny do filmu. Po niedługim czasie dociera Dawid i wracamy do sklepu, aby i jego rower skręcić. Mój już stał cały zmontowany na tip top a jego został w ciągu kilkunastu minut zmontowany tak samo.  W trakcie pakowania rzeczy do naszego setupu maratonowego Dawid ciśnie ze mnie bekę, że mam za dużo i wyglądam jakbym na dwa tygodnie przyjechał. Nie minie 10 minut i będzie musiał wszystko odszczekać. Dlaczego? Bo zapomniał spodenek 😉 no i musi pożyczyć moje zapasowe które miał być do użycia od teraz do startu. No nic. Trzeba się dzielić. Za to moje stałe powiedzenie, że “za drobne grzechy Bóg karze na miejscu” znajduje szybkie zastosowanie. Za to do końca wyjazdu nie doświadczam już żadnych żartów  ze strony Dawida. Piękne😉

Porzucamy nasze zbędne rzeczy w sklepie i w czystym maratonowym setupie ruszamy ku przygodzie. Zostawiam nawet sakwę, w której miałem mieć chociaż spodenki na przebranie i koszulkę.
Wyjazd ze sklepu od razu jest pod górę, a tych będzie na trasie jeszcze tysiące metrów. Pierwszy dzień to raptem kilkanaście kilometrów do El Medano gdzie jesteśmy umówieni z kolegą Makitkiem na pizzę i Rioję. Jest Hiszpania więc musi być hiszpańskie wino. Po drodze towarzyszy nam zachód słońca, zaczyna się piękna gra światła. Robimy parę fotek i jedziemy na spotkanie.
Następnego dnia bez śniadania zbieramy się z hotelu, o świcie żegnamy się z El Medano.  Nasz plan obejmuje jedynie przejechanie całej Teneryfy pod wiatr do portu w Santa Cruz. To tylko 90 km i 1300 m w pionie. Plan na te dni jest prosty, jedziemy tą samą trasą, ale nie gonimy się i nie czekamy. Każdy swoim tempem będzie wdrażać się w wyspę, czekamy w miasteczkach, gdzie będziemy jeść. To nam gwarantuje odpowiednią dozę samotności, która jak się okaże na całym maratonie będzie towarzyszyć… wszystkim (bez wyjątków).

Już po 10 km udaje nam się złapać lokalną knajpkę gdzie za dwa śniadania, 4 soki, 4 kawy płacimy 9 euro. Szok i niedowierzanie. Kawa sztos, sok świeży, śniadanie bajka. Czy można wymarzyć sobie coś lepszego? Tak… dwa tygodnie czegoś takiego.
Ruszamy dalej. Cały dzień to będzie permanentna gra świetnej jakości widoków, obłędnie gładkich asfaltów, kierowców o uprzejmości nie spotykanej na angielskim dworze i jedzenia, które … gdziekolwiek się zatrzymaliśmy było dobre. Temperatura o zdecydowanie wakacyjnych zakresach powodowała uśmiech a wraz z nim, co miasteczko decydowaliśmy się na postój, kawę i ciacho. Takim trybem dojechaliśmy po południu do celu naszej podróży, czyli Santa Cruz. Postój w porcie wykorzystaliśmy na zjedzenie obiadu i rozmowę. Przy niej okazało się iż za 20 min odpływa prom na Gran Canarię więc w sumie bylibyśmy koło 17 na miejscu. Biorąc pod uwagę, że na niej mieliśmy w planie jedynie 42km to postanawiamy nie zostawać na Teneryfie tylko jeszcze dzisiaj pokonać Gran Canarię co da nam jeden dzień zapasu w naszym planie. Później okaże się, że to była słuszna decyzja.
Po zakupie biletów na prom i sprawnym załadowaniu się z rowerami  - tutaj trzeba wspomnieć iż organizacja promów, logistyki pakowania setek aut na nie i to jak obsługa sobie z tym radzi jest czymś poza skalą logistyki poruszania się po Polsce nawet jeśli jest to Pendolino z wagonami dla rowerów. Poza tym obsługa promów ma chyba specjalne szkolenia z zakresu „Nie da się”. Wszystko da się, rozwiązują każdy problem i każdy  prom odpływa o czasie. Przekonamy się także o tym jadąc już sam maraton, a szczególnie ja, ale o tym już później, bo ten fragment opowieści boli najbardziej.
Późnym popołudniem dopływamy na Gran Canarię do miejscowości Agaete. Zostaje nam 42km i liczymy, że w 2,5h max 3h uda się je pokonać. Mamy 650 m przewyższenia do zrobienia i dość widokową trasę, czyli stracimy trochę na robieniu zdjęć. Ale pośpiech zdecydowanie nie był naszym celem. (!)

Bardzo ładną drogą wjeżdżamy nad miejscowość Galdar by górską ścieżką pokonać większość trasy z widokiem na poniższą autostradę i dziesiątki małych miejscowości.  Naszym celem  był punkt nad San Felipe gdzie wiedzieliśmy iż uda się o zachodzie słońca zrobić zdjęcia. Co też się udaje. Przed El Puertillo wjeżdżamy na autostradę. Tak, na autostradę. Wszędzie na wyspach, jeśli nie ma znaku zakazu można rowerem jeździć. Panuje ta sama zasada co na zwykłych drogach, auta omijając cię naprawdę szerokim łukiem.
Już koło 21 dojeżdżamy do portu w Las Palmas. Zjadamy jedną z najlepszych pizz jakie zjemy podczas tego wyjazdu i udajemy się do hotelu.

Następnego dnia ruszamy do portu, gdyż znajdujemy na rozkładzie prom o godz. 9.30 którym moglibyśmy dopłynąć na Lanzarotę bezpośrednio bez przesiadki na Fuertaventura. Do portu przyjeżdżamy w ostatniej chwili, bo o 9.10 i tutaj nasze pierwsze zdziwienie, port jest tak duży, że dojechaliśmy nie do tej kompanii która dzisiaj pływa i musimy pokonać 5 km do tej właściwej. Zajmuje nam to 15 min. 9.25 wbiegamy do hali odpraw aby kupić bilet. Pan w kasie lekko rozbawiony naszym pośpiechem pyta, czy coś się stało. Odpowiadamy, że chcemy kupić bilet na prom, na co ten odpowiada ale prom odpływa o 23. My pokazujemy rozkład i mówimy, że  chcemy tym o 9.30. Na co Pan śmiejąc się odpowiada, Panowie ale ten prom pływa tylko w lato. I dalej chce nam sprzedać bilet na prom o 23. Cena okazuje się być powalająca… 197 euro.

Idziemy przemyśleć co dalej robić i jak mamy się zorganizować. Szybki telefon o poradę do kolegi Makitka i decydujemy się na zmianę planu. Zamiast promu, na Lanzarotę wybieramy samolot. Cena jest o niebo lepsza, 97 euro 😉 plus karton ze sklepu rowerowego (+/- 20 euro). Pakujemy rowery i w strojach kolarskich wpadamy na lotnisko. Szybka odprawa, kawa, godzina lotu i jesteśmy dwie wyspy dalej. Sprawnie, szybko i bezpiecznie. Tak można bikepacking uprawiać. CCBP.
Na Lanzarocie jedziemy spotkać się z Krzyśkiem i tam już wspólnie rozmawiamy o planach na maraton. Wieczorem dolatuje do nas Łukasz i już w komplecie następnego dnia z Arrietty ruszamy na start do Orzoli. 

Mamy masę czasu. Jako, że start, wzorem większości ultra na świecie rusza o 22.00 tak więc niespiesznie dokonujemy ostatnich zakupów, poprawiamy co jeszcze nie poprawione w rowerach i idziemy na wspólny obiad. Na nim po raz kolejny wszyscy wrzucamy komórki do czapeczki kolarskiej która ląduje pod krzesłami na ziemi i znowu spędzamy wspólnie czas na rozmowie. Niby mały detal, a jak istotny. Powoli zasada ta staje się naszym nawykiem i w sumie większość posiłków będziemy tak spożywać, już do końca wyjazdu.





Maraton!

Lanzarote

Do startu ani nie śpimy ani zbytnio nie udaje się nam odpocząć,  adrenalina robi swoje. Rozmawiamy z mnóstwem osób, każda z innego kraju, każda z innym doświadczeniem. Poznajemy też dwóch kolegów z Polski, Romana wraz z bratem Piotrkiem. Jeden jedzie, drugi nagrywa jego zmagania w trakcie jazdy. Tak mija nam czas do 21 i powoli zbieramy się na start.
22.00 to godzina zero. Od tego momentu każdy z nas w formule Self Support zacznie zmagania z trasą. Formuła nie dopuszcza pomocy z zewnątrz - biorą pod uwagę logistykę przemieszczania się przez pięć wysp promami już samo to nadaje temu maratonowi jakiś szczególny wymiar.

3 ... 2 ... 1 … Start i ruszyły biało czerwone światełka w noc. Początkowo dość ciepło bo aż 17 stopni. Decyduje jechać jedynie w koszulce i kamizece. Ponadto, z doświadczenia, od razu ubrałem nogawki,  źle wkłada się takie rzeczy nocą na nogi ubrudzone  kurzem, piachem i lawą. Później okaże się, że to był bardzo dobry pomysł. Pierwszy podjazd na Haría rozciąga już znacznie stawkę i właściwie przez większość nocy każdy sam, ewentualnie bardzo małymi grupkami 2-3 osobowymi będzie przemierzał Lanzarotę.

W górach temperatura spada do 9 stopni, a przez całą noc mamy komfortowe 10-12 stopni. Problemy zaczynają się koło północy, gdy zaczyna wiać bardzo porywisty wiatr i szczególnie na ścieżce na brzegu klifu koło miasteczka La Santa wiatr osiąga swoje apogeum. Pierwszy raz w życiu naocznie widziałem jak wiatr wywraca zawodnika do góry kołami. Na moich oczach filigranowa dziewczyna na dość ciężkim rowerze zostaje w parę sekund zdmuchnięta przez wiatr i przewraca się do góry nogami bez wypinania z spd. Staję, pomagam się wypiąć i sprawdzam czy wszystko ok, jeszcze z uśmiechem mówi, że ok. Zbieramy jej rower i ruszamy dalej w noc. 4 wyspy dalej sam doświadczę wiatru, który będzie powodował strach. Do parku De los volcanes wjeżdżam już sam i ani przede mną ani za mną nie widzę żadnych światełek. Lekka mżawka daje trochę ochłody, bo ten huraganowy wiatr znad Afryki jest bardzo ciepły. Siła wiatru jest spora i tylko dzięki kamiennym murkom wzdłuż drogi jedzie się w miarę ok, kiedy murek ma przerwę na bramę lub uliczkę wiatr skutecznie przestawia nas o pół pasa drogowego. Trzeba się pilnować.

Klimat jest tak nieziemski, że głowa zaczyna uciekać od spraw przyziemnych i włącza się typowo maratonowe przemyśliwanie spraw wszelakich. Póki co jest bardzo dobrze. Chwilo trwaj. Dobijam do miejscowości Uga i zaczynają się w końcu zjazdy w kierunku oceanu do portu w Playa Blanca.  Nie wiem po co i dlaczego ale włącza mi się ściganie i na tych zjazdach, korzystając z mojej dużej masy korzystam z każdej sposobności aby nabrać prędkości i kogoś wyprzedzić. Jest to zupełnie bez sensu, prom jest o 6 rano, ja przyjadę całkiem wcześniej na tyle, że zdążę jeszcze odpocząć. Ale co tam, ciśne w korbach jakby to była ostatnia a nie pierwsza wyspa. W sumie po dobiciu do portu okazuje się, że to co mnie tak chwilowo poniosło było dobre, bo udaje się zająć ostatnią ławeczkę w poczekalni i pod quiltem trochę podrzemać do odpłynięcia. W poczekalni śpią już Krzysiek, Dawid i Łukasz. Wszyscy mniej więcej 30-45 min przede mną tam dotarli. Jak się później okaże to ostatnia taka wspólna noc wszystkich uczestników i jedyny prom gdzie także byliśmy wszyscy, od Fuerty zaczyna się to właściwe ściganie i pogoń za uciekającymi promami, które kursują punktualnie, jak japońskie pociągi. Nie jedna osoba zostanie w porcie przyjeżdżając minutę czy dwie po odpłynięciu promu.

Rano uczestnicy czyszczą skutecznie pobliski bar z wody, coli, kanapek i wszystkiego co da się zjeść. Cóż, takie realia maratonowe. Polskie Orleny doświadczają tego samego przy okazji niejednego polskiego ultra.
Na promie wypijamy kawę, trochę jeszcze rozmawiamy, trochę nagrywam pod film który w mojej głowie już się układa oraz narracja, którą będę chciał pokazać i emocje.

Tej nocy pokonuje 101km oraz 1880m w pionie, gdzie najostrzejszy podjazd to 27%.
Średnia prędkość na tej wyspie to 17,2km/h, a maksymalna jaką udało mi się uzyskać to 69km/h. Czas jazdy 5h 53min, łączny czas z postojami- 6h 11min. Jestem bardzo zadowolony te 18min postojów to przebieranie się i pomoc uczestniczce po wywrotce.


Fuerteventura

Z promu czołówka wyjeżdża bardzo mocno i właściwie tyle ich widzieliśmy. Potem pozostała część uczestników, która powoli zaczyna się rozciągać. Czeka nas prawie 160km trasy i 4 potężne podjazdy. Pierwszy jest najbardziej wymagający, kolejne 3 już deczko mniejsze. Przy czym deczko wcale nie były. Aż do miejscowości Los Lagos cała nasza droga wije się w dużej bliskości całkiem wysokiego klifu. Dramaturgii trasy dodaje cały czas rosnący w siłę wiatr znad Afryki mega ciepły i suchy. Wszyscy mówili iż trasa jest zaplanowana tak abyśmy jechali z wiatrem a my znowu na drugiej wyspie jedziemy pod wiatr. Coś tutaj powoli zaczyna się nie zgadzać. W sumie, przez wszystkie wyspy będziemy zmagać się z wiatrem w twarz, będzie nas on skutecznie osłabiał i wystawiał naszą psychikę na (niejedną) próbę. Ubieram słuchawki, bo mam już dość odgłosu porywistego wiatru . Z nimi zostanę już do końca maratonu.

Nad klifem doganiam, ku mojemu zaskoczeniu Dawida i po krótkiej rozmowie dowiaduję się iż stracił cały bukłak wody. Wlał gazowaną i bukłak pękł. Jeszcze nie wiemy, że na całej trasie będzie jedno tylko miejsce gdzie będziemy mogli uzupełnić wodę. Jakże inny to maraton niż wszystkie inne na kontynencie. Tutaj nawet za bardzo nie ma domów aby zapukać i poprosić o wodę. Rzek nie ma na żadnej z wysp. Tak więc jesteśmy zdani od początku na zakupy na promach lub w portach. Kto nie wziął dużych bidonów i bukłaka jest na przegranej pozycji. 

Nad klifem, tym razem już za dnia doświadczamy także znowu wiatru i jego siły. Wygodna i ”czysta” bez dużych kamieni ścieżka jest dobra do jazdy, ale przy tej sile wiatru i odległości od krawędzi około 50-90cm decydujemy się na jazdę pustynią, wolniej ale i bezpieczniej. Tak, ja jak i Dawid mamy lekkiego stracha. Na szczęście przed Tope droga nasza zaczyna odbijać od oceanu i zaczynamy pierwszą dużą wspinaczkę tego dnia. Wiatr bez zmian, klifu brak, bezpieczniej, za to zaczyna się mozolna wspinaczka, aby pokonać naszą pierwszą przełęcz. Mijając miejscowość Tindaya - gdzieś w oddali - oczom naszym ukazuje się krajobraz iście marsjański z fenomenalną drogą wijącą się w dół. Bardzo szybki ale wymagający zjazd nabija baterie entuzjazmu. Widok na ocean, jaki się pojawia rozpala umysł do granic. Jest fantastycznie. Jeszcze nie zdaje sobie sprawy z tego co w tym czasie słońce robi z nami. Ale to za chwile.

Docieramy do samego oceanu w bardzo urokliwym zakątku Puertito de los Molinos i znowu w górę. Przed nami 20 km podjazdu na Mirador de Guise y Ayose. Końcówka jest mocno upierdliwa, bo nachylenie waha się od 15 do 18%; niby asfalt, ale jednak. Jeszcze przed wjazdem na asfalt koło Baranco de Tao dogania mnie Krzysiek. Nie mogę ni cholery zrozumieć jak gość, który był przede mną jest za mną. Nie ma bata musiałem pomylić drogę. Zaczynamy rozmawiać i okazuje się, iż Krzysiek zgubił na pustyni telefon i się cofał po trasie. Jest godzinę w plecy. Rzuca do mnie, że chyba ze mną nie do końca ok. Pytam czemu? On mówi, że mam całe fioletowe nogi. Patrzę na nie, O fuck! Ich kolor nie napawa (mnie) optymizmem. Udar cieplny gwarantowany, jak nic. Nie mija parę minut i do udaru pojawia się bomba. Krzysiek doprowadza mnie do miasteczka i siadamy pod drzewem, on odpoczywa ja próbuję się na tyle ochłodzić, aby móc ruszyć. Po jakiś 20 min decydujemy się ruszyć dalej. Ustalamy, że gdyby było grubo to do niego dzwonię i się cofnie do mnie. Nie chciałbym mu psuć wyścigu, ale bezpieczeństwo jest na tyle ważne, że obaj bez słów rozumiemy (powagę sytuacji). Krzysiek szybko mnie odjeżdża a ja cisnę za nim.

Po drodze mijam knajpkę, gdzie mam możliwość zaopatrzenia się w  wodę. Stawia mnie to mocno na nogi.  Zjadam dwa omlety, a frytki które były do kompletu wrzucam do paśnika, będą na później. W knajpce spotykam Dawida. Trochę gadamy, trochę milczymy. Dawid, dla odmiany, bez bukłaka cierpi na brak wody, a do tego ma nieszczelną oponę, brak mleka i… zapomniał pompki na maraton. Kombo. No cóż … “za drobne grzechy Bóg karze na miejscu”. Ruszamy.

Wjeżdżam mocno wymordowany upałem. Temperatura stała, między 30-36C. Cień… pionowo pode mną. Ręce całe spalone, bo jak idiota ściągnąłem rękawiczki aby “wyrównać opaleniznę”. Do końca wyjazdu będę bardzo cierpiał z tego tytułu. Na przełęczy szybkie zdjęcie z roweru i heja w dół. Do góry było bezwietrznie i gorąco wręcz upalnie. W dół jest wietrznie i zimno dla odmiany. Temperatura spada do 20 C a wiatr jest w … oczywiście w twarz. Zaczynam rozumieć chodzenie lokalsów w puchówkach. Ubieram kamizelkę i próbuję jakoś poprawić średnią. Czasami udaje się dobić do 30 km/h na zjeździe, 120kg roweru z bagażem i mną i prędkość w granicach 20-25 km/h. Porażka.

Do pokonania mam jeszcze 3 przełęcze. W tym słynną Mirador del Risco i Montana Cardon. A każdym razem ten sam numer. Pod górkę zero wiatru i słońce pionowo nad nami, po drugiej stronie wiatr w twarz i 15 stopni chłodniej. Na Montana Cardon zatrzymuję kolumnę holendrów na szosach i udaje mi się zdobyć bidon wody, bo tej znowu mi brakło. Woda schodzi w tempie ponad litr na godzinę. To powinno mi wystarczyć do Costa Calma. Teraz już tylko 20 km w dół. Do Costy dojeżdżam na oparach,  upał nadal/dalej daje w kość. Postanawiam stanąć na 15 min pod lokalną wersją Biedronki. Cola. Lody. Woda. Owoce. Wodę ładuję pod korek tak aby nie zatrzymywać się już do portu. Zostało (mi) 40 km i liczę na to iż przy zachodzie słońca temperatura odpuści. Odpuści, ale za to wiatr przybierze na sile. Mimo, iż czekają nas tylko hopki na trasie co przyspiesza nasze tempo to wiatr zaczyna tak mocno wiać, że na zjazdach gdzie powinniśmy jechać po 40-50 km na godzinę ciężko jest jechać 15. Apogeum wiatr osiąga w miejscowości Villa Sotavento. 2km marszu pod wiatr od oceanu w stronę autostrady zajmuje mi 45min.  Ciężko jest iść i pchać rower. Czy tutaj jest jakiś alarm RCB? Ile musi wiać aby przyszło ostrzeżenie? Powtarza się numer z przełęczy. Tym razem w dół mamy wiatr i zimno, kiedy jedziemy na północny wschód, a po drugiej stronie Barancos (ichniejsze nazwy na doliny) zero wiatru. W dół 15 km/h, w górę 10 km/h. I tak kurwa (?) 5 razy!!! Do portu w Morro Jable docieram o 18.30. Równo 30 min po odpłynięciu ostatniego promu.  Czeka mnie przymusowy postój do rana, do 6.00. Niech to szlag!! Woda, udar i wiatr rozegrały mnie na tej wyspie. Wyspa : Ja, zasłużone 3 do 0 

W tym momencie dostaję telefon od Dawida, płyną razem z Krzyśkiem i raportują abym jechał do portu, bo o 20 jest prom z innej kompanii. Yupikajej madafaka. Wracam do gry!
Wbijam do pizzeri. Zjadam ¾ pizzy, dwa kawałki zwijam razem do siebie, w siateczkę i na plecy. Będzie na śniadanie. Port, bilet, prom. Wsiadam, płynę!
Buja… buja tak, że połowa zawodników płynących ze mną siedzi w toalecie i walczy z tygrysem. Ja w mega nastroju, kładę się pod oknami i próbuję zasnąć. Najpierw oczywiście kontakt, ładowarka i podłączenie wszystkiego, aby w noc wysiąść już naładowanym dosłownie i w przenośni (może coś o jedzeniu?)

O 22.00 dobijamy do portu na Gran Canarii. Organizm mówi pass. Szukam hotelu. W tym szaleństwie wchodzę do tego samego hotelu, w którym nocowaliśmy z Dawidem przed naszym lotem na Lanzarote. Prysznic, cola, zjadam resztki tego co zostało, pizza zostaje na śniadanie, z drugą puszką coli. Idę spać. Szybki raport, tylko do znajomych, że jestem cały i zdrowy. Zasypiam zanim gaśnie komórka. 5.00 pobudka. Jutro też jest dzień. Jutro, w sumie jest ten najważniejszy. Odpłynąć z Gran Canarii na Teneryfę w poniedziałek, to był mój cel. Potem zgodnie z  moją rozpiską ma być chill i lżejsze jechanie, bo ilość godzin na kilometr znacznie korzystniejsza niż do tej pory aby wyrobić się na prom. Już za 10h okaże się, że NIE! No k…a nie!

Tego dnia pokonuje 155 km, ze średnią (prędkością) 17,5 km/h. Mój najostrzejszy  podjazd to ten z nachyleniem 19,6%, całość jazdy to 8h 50min, łączny czas postoju w knajpce na trasie, z Krzyśkiem kiedy chłodzimy mój udar, postój w sklepie i kolacja w porcie 2h. Sporo ale taka to była wyspa. Wymagająca.


Gran Canaria

Pobudka 5.10. Rytuał ten sam - toaleta, prysznic, śniadanie (dwa kawałki pizzy z wczoraj, z Fuerty i cola) i na rower. Ruszam. W porcie wszystko już żyje. Ruch jak w ciągu dnia, nie ma tylko turystów i knajpki zamknięte. Przy mnie otwiera się stacja benzynowa BP więc wpadam na szybką kawę, kupuję krem do opalania, chociaż patrząc na moje ręce to teraz mi potrzebny krem na oparzenia, nie widać kostek a całość dłoni opuchnięta tak, że nie mogę wcisnąć na nie rękawiczek. Czy boli? Boli, przy każdym ruchu. Pokarało opalanie, oj pokarało.

Ruszam z portu piękną - chyba - doliną, bo jest tak ciemno, że nie widać. Organizator puszcza nas środkiem Baranco Guiniguada, gdzie doświadczamy kocich łbów jakich nie powstydziły by, się najstarsze kociewskie drogi – ten fragment udaje mi się nagrać. 5km tego kanaryjskiego ujebu ujebów było nawet śmieszne, na 10  kilometrze wyrywa się już co koci łeb przekleństwo, przy czym miejcie świadomość iż większość tych kamieni miała rozmiar wiaderek do dojenia krowy!!! Powoli kocie łby przechodzą w ubitą ścieżkę i z Baranco, ostudzony już temperaturą wyjeżdżam w całkiem znośnym stanie. Po wczorajszych 36 stopniach dzisiaj zabójcze 10. W La Montaneta wbijamy na asfalt i jesteśmy na pierwszym “szczycie” tego dnia, niecałe 500 m na 20 km trasy. Da się? (Oczywiście, że się da!) Da się!

Zjeżdżamy w dół. W Mercalaspalams udaje mi się wbić, ponownie do lokalnej knajpki i wypić kawę na depresję, czyli despresso, proszę o jeszcze jedno. (?) Czeka mnie 50 km podjazdu na Pico del Nievies, łącznie tego dnia robimy 3200m podjazdów na 100 km trasy. Wyobraźcie sobie to teraz mieszkając na mazowszu 😉
Po szybkich dwóch kawach ruszam do celu mojej dzisiejszej podróży, czyli Pico del Nievies. W Las Mejias pod sklepem spotykam… a jakże! Dawida z Krzyśkiem. Tym razem mówię nie róbcie jaj, że zgubiliście telefon czy znowu bukłak pękł. 43 km trasy. To jest niemożliwe, że ich doszedłem. W rozmowie dowiaduję się, że prom chłopaków, ten z 18, z Fuerty był jednym z tych małych i zamiast płynąć 2h płynęli na Gran Canarię 4h. Bujało tak, że prawie wszyscy byli w kiblu. Oni też mocno wytyrani przez brak wody, powroty na trasie i temperaturę stwierdzili, że idą spać w porcie i ruszają wcześnie rano. Tym sposobem, na trzeciej wyspie znowu widzimy się w tym samym miejscu. Ich promy spowalniają, mi dodają energii. Socjalistycznie nastąpiła pewna forma równowagi 😉
Pod sklepem spędzam 20min, doładowany w wodę i jedzenie ruszam na atak szczytowy. Jeszcze nie mam świadomości że na 23km podjazdu będę musiał wspiąć się aż 1600m.
Ogarniacie 1600 m pod górę na 23km?!

Jeszcze na początku doliny widzę w oddali Krzyśka ale szybko znika. Po drodze oczywiście brak jakichkolwiek wodopojów. O dziwo znalazłem restaurację w wykutej skale – nomen omen mega klimatyczne miejsce i chciałoby się tam zostać na dłużej. Brakuje mi wody ale knajpa zamknięta i nie ma skąd zaczerpać, ale pracujący tam robotnicy częstują mnie a jakże lokalnym piwem. Co mi tam! Biorę.
Słońce powoli zaczyna operować z podobną siłą jak na Fuercie i szybko dobija do 30 C. Tak będzie już do szczytu. Po 6 godzinach dobijam na 55 km i na zakręcie doliny, na podjeździe który ma 19% ukazuje mi się upragniony wodopój - knajpka w skale. Kolejna. decyduję się zatankować wodę, posiedzieć 15min i ruszyć dalej w skwar. Z tarasu widokowego owej knajpki nagrywam zmagania kolejnego uczestnika, który za mną pokonuje tropem węża podjazd pod restaurację. W podobnym miejscu gdzie i ja, przegrywa z grawitacją, resztę trasy pokonuje w pokorze z buta. Ruszam, szkoda czasu.

Ścieżka przechodzi z asfaltu w szuter a ten za chwilę w betonowy podjazd. Mówię do siebie, po cholerę ktoś tutaj wylewa beton?! Po 300 metrach już (wszystko staje się jasne) wiem po co. Po to, aby na 25% pod...chodzie nie ślizgały ci się buty. Od knajpki do szczytu pozostaje mi już tylko 15 km. I 1000 m przewyższenia. To będą bolesne kilometry. Przed samym atakiem szczytowym na krótkim wypłaszczeniu oczom ukazuje się wodopój w starym kamperze gdzie grankanaryjczyk sprzedaje wodę, ale moje miejsce w stawce skazane jest na zakup piwa, bo wody, coli i innych napojów brak.

Zostaje uświadomiony, że wjechałem najbardziej stromym podjazdem w Europie a następne kilometry są “very very up” a potem już będzie z górki. Idź pan w chooj z taką radą.
Piję piwo, żebram o wodę od parki na motorze – gdzie kobieta  w białej skórze napomina partnera aby nie oddawał całej wody, bo przecież oni jeszcze jadą godzinę. Na co ten odpowiada „przecież sobie kupimy za chwilę”. I odlewa mi całość wody do mojego bidonu. Wybawco/Dobrodzieju!!! Niech ci Bóg w nowej partnerce wynagrodzi. Bo z tą będziesz się męczył.

Jadę dalej. Upał, wiatr, upał, w górę. 10%, 12%, 14% już nie robią różnicy, takie wartości pozwalają siadać na siodełko i przyspieszać. 15% i więcej pod 20% to rzeźnia. No cóż. To taka Kanaryjska wersja PGR. Tylko razy 5.
Równo po 10 godzinach moja wspinaczka dobiega końca. Oczom moim ukazuje się dolina o takiej wielkości, że można by wsadzić na szerokość Tatry. Cudo!!!W oddali widzę Teneryfę i ponad chmurami wulkan, to Teide. Widok jest monumentalny. Jeśli miałbym zapamiętać jeden jedyny widok z całego tego maratonu to dokładnie TEN. Miejsce to łatwo odnajdziecie na mapie:
https://www.google.com/maps?ll=28.005318,-15.599033&z=18&t=h&hl=pl-PL&gl=US&mapclient=apiv3&cid=15157772106904941873

To zakręt przy hotelu Rural El Refugio. Warto tam pojechać dla tego jednego widoku.
Od teraz pozostaje mi 70 km zjazdu który będę jechał 4 h!!!
Po około 25 km szybkiego i krętego zjazdu wjeżdżamy na stokówkę. Już tak szybko nie jest, bo kamienie są dość duże a ilość szyszek wielkości małego nocnika skutecznie nas zwalnia. Do dna tego zjazdu wszystkie mięśnie kulszowo-goleniowe będą piekły. Będą pośladki na wakacje jak kokosy 😉 Wraz z drastycznym spadkiem wysokości spada też temperatura. Poruszamy się północną częścią zboczy i z upalnych 36 stopni robi się 15-10. Co wyspa scenariusz powtarza się z uporem, rano koło 8-10,w południe 30-36 by pod koniec dnia w ciągu godziny najdalej dwóch spaść znowu w okolice 10 stopni Celsjusza. Oprócz wody, siły pod górę, wiatru czwartym faktorem który daje zysk/stratę jest ubiór. Ostatnim z nich jest rower i jego bezawaryjność. Odpukać póki co wszystko w tempo, nic się nie popsuło, nie miałem kapcia, totalnie …. Fuck! Rusza mi się przednie koło na boki. Oś? Co jest? Kilka telefonów dalej, przeklinam na czym świat stoi. No nie wypłynę dzisiaj z GC, może dojdę do portu. Fuck fuck fuck. Kolejne telefony w poszukiwaniu serwisu na Teneryfie w porcie aby w najgorszym wypadku nawet kupić to cholerne koło. Po którymś telefonie Kuba mówi, odkręć całkiem koło sprawdź łożyska i oś. Sprawdzam. Zero luzu, nic. Przykręcam koło, próbuję je zakręcić i… zero luzu, nic się nie dzieje, nic się nie rusza na boki. Halo, Kuba … oś mi się odkręciła. Nie było tematu. Pewnie na świeżości i w spokoju pierwsze co bym sprawdził to czy dokręcona jest. Ale na maratonie po tylu kilometrach i tylu podjazdach psychika zrobiła figla. No nic, życie. Deko stresu jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

W efekcie dużego rozluźnienia na górze pod hotelem, zacieszu widokami i przyżartowaniem do znajomych, że popłynę sobie następnym promem o 20 a nie tym o 18 i stresikiem z kołem ląduję w porcie o 19.30. Zostaje mi 30min na spokojny zakup biletu i wbicie na prom. Jeszcze nie wiem, że ten ciąg decyzji  będzie mnie bardzo dużo kosztował następnego dnia. Bardzo dużo!!!

Tego dnia pokonują łącznie 140 km, 3340 m w pionie, z czego 3000 m na 100 km. Średnia prędkość podejścia i zjazdu 13,6 km/h. Najostrzejsze podejście to 25%. Czas jazdy 10 h 17 min. Czas z postojami 14  h 11 min.


Teneryfa wieczór

Do portu dobijamy o 22. Chłopaki dwie godziny wcześniej. Ładuję na nowo bukłak, bidony w wodę i dokupuje jedzenia. Tracę jakieś 10 min na stacji benzynowej. Cel tylko jeden przesunąć się do północy jak najdalej się da i iść spać. Tym sposobem, na rano zostanie mniej do promu.
Decyzja jest prosta, trzeba dobić do miasteczka La Laguna bo potem nie ma nic gdzie dałoby się sensownie przespać. Znaczy można, tak jak się później okaże, jak Łukasz zagrzebanym w igliwie niedaleko Teidy, ale chyba jednak kołderka do mnie bardziej przemawia.
Ruszam. Szybki podgląd na Karoo i już wiem, że będzie wpierdol. 46 km i 1250 km przewyższenia. Ten maraton nie zna litości. Małe podjazdy są tylko z portu na prom po rampie.
8 km dalej kończą się nabrzeżne zmarszczki i zaczynam walkę z podjazdem. Takie tam kanaryjskie 7-15 stopni, nic szczególnego za ostatni tydzień. 23 km zajmuje mi na tym zmęczeniu 3h. Połowy wody brak. Zostaje jeden bidon i resztka w bukłaku. Powoli wjeżdżam do rezerwatu i początkowy uśmiech na fantastycznej szutrowej drodze niknie wraz ze wzrostem intensywności opadu jaki następuje. Telefon do chłopaków nie napawa (mnie) optymizmem, ta ścieżka jest prawie do końca. Oni to zrobili bez deszczu, ja zaś jadę ”na mokro”. Zaczyna być mocno ślisko i błoto oblepia wszystko. Dosłownie. Niech to szlag! 5 kilometrów przed miasteczkiem wjeżdżam na asfalt. Do miasteczka zdążę na tyle obeschnąć, że nabieram odwagi do wejścia do hotelu. Wbijam do La laguna Gran Hotel. Mocne 4 gwiazdki. Jest 3.20 (rano).

Recepcjonistka nie okazała żadnych oznak zaskoczenia, zupełnie jakbym wysiadł z eleganckiego Bentleya, a nie zsiadł z roweru, cały umorusany (w) ujebany błotem od kostek po dupę.
“Tak proszę Pana” “Z rowerem do pokoju? Nie ma problemu proszę Pana”. Czy życzy Pan sobie extra ręcznik aby otrzeć rower proszę Pana? Zaraz przyniosę.”
(Ta sama) Pani (pracująca na recepcji) informuje mnie, że śniadanie jest dostępne od 7 “proszę Pana”. Mówię jej, że po 6 już mnie nie będzie.
“Życzy Pan sobie zapłacić od razu czy przy wymeldowaniu?”
 “127 euro proszę Pana. Miłej nocy”.
Wchodzę do pokoju, wstyd stać co dopiero odłożyć gdziekolwiek cokolwiek. Welurowa tapicerka foteli została przyodziana całością mojej upierdolonej (!) odzieży aby przez te dwie godziny podeschła. Wbijam pod prysznic. Jem resztki i idę spać. 3:50.
Pokonuje razem 46 km, 1250 m przewyższenia, czas jazdy 4 h 17 min, czas łączny z postojem w porcie 5 h 29 min. Średnia powala, 10.8 km/h.
Tej średniej będę tak cholernie potrzebował rano. A jej nie będzie.
A czemu? Przeczytajcie dalej!
Sen!

Teneryfa dzień
 
3 dzień jest najgorszy na każdym maratonie, od 3 dnia zaczyna się tak naprawdę ultra. Każdy krótszy to jednak nie ultra mówią. Czemu? Bo wstawanie trzeciego dnia jest najgorsze. Trzeciego dnia z reguły masz ochotę zostać na kwaterze, bo statystycznie tego dnia następuje 60% wycofów na dużych ultra. To nie moje wnioski, ja tylko jestem w tym samym miejscu co setki takich przede mną.
Budzik zadzwonił o 5.55. 6.00 pada soczyste i przewlekłe, najpopularniejsze mięsko- kuuuuurwa. 6.05 telefon z domu, dlaczego jeszcze nie jadę. Muszę wstać. Muszę zjeść, muszę a nie chce mi się sakrucko. Pościel tej świątyni snu jest tak dobra i ciepła, że nie mam najmniejszej ochoty wstać i jechać. 6.15 zmuszony dużą ilością wewnętrznych przekleństw jestem ubrany i stoję gotowy do wyjścia. Rower w stanie rozpaczy. Smaruję jedynie łańcuch. Pokój zostawiam śmierdzący śledziem, sokiem z pomarańczy pomieszanych z octem. Po prostu tak po ludzku … jebiący (!)
 
Ruszam. Po godzinie dojeżdżam, czy też dochodzę do miasteczka Esperanza. W dopiero co otwartej piekarni kupuję śniadanie - trochę chleba i drożdżówki, dobieram wodę. Jeszcze nie wiem, że do szczytu czeka mnie ciężki czas a także brak jakiegokolwiek miejsca na uzupełnienie/doładowanie wody. Tego dnia minie mnie może 3 osoby.
Z Esperanzy ruszam już z dobrym humorem, słońce zaczyna ogrzewać powietrze, nawet udaje się zdjąć kurtkę, bo z 5 stopni na dole robi się 11. Rozpusta. Kryzysowy ten dzień. Kryzysowy klimat, bo wręcz psychodeliczny. Na wylocie z miejscowości ostatni raz widzę Teidę, potem znikam w lesie. W 4 tej godzinie ruchu wjeżdżam w chmury. Temperatura spokojnie spada w kierunku 5 stopni. Do tego dochodzi stała mżawka i deszcz. Jest tak totalnie cicho, że w pewnym momencie staję aby nagrać odgłos kropel uderzających o korę drzew. Kropel wielkości główki od szpilki. Mieliście kiedyś taką ciszę? Totalny obłęd!!! Niezapomniane wspomnienie.

W tej chmurze jest tak zimno i cicho, że puszczam muzykę na słuchawkach aby cokolwiek się działo poza mozolną wspinaczką. W jej trakcie nieświadomie zaprzestaję podstawowej maratonowej rutyny, czyli picia i jedzenia. W efekcie na 55 km po 7h jazdy dostaję bombę życia. Ledwo idę. Nie mam co pić. Próbuję ratować się podgrzanym MRE licząc na jakąkolwiek wodę z pożywienia. Do szczytu mam jeszcze 10 km, na nagranym filmie liczę, że tą moją średnią tak 1,5h max. I ruszam. Już wiem, że prom popłynie beze mnie. A było zostać w Lagunie i przespać się 😉 no trudno, życie. Z lasu wychodzę po 2 godzinach pokonując 10 km. Całkiem dobre tempo jak na chodzenie po górach. Na piargu z lawy dogania mnie pierwsza tego dnia osoba. Pyta, jak ze mną, mówię, że mam bombę życia i że generalnie słabo. Kolega mówi, że mamy 5 km i że damy radę; odlewa mi całość z tego co ma w swoim bidonie, jakieś 1/3. Pytam, co z nim, co on będzie pił. On z rozbrajającym uśmiechem odpowiada „chłopie ale ja nie mam bomby”. Ze śmiechem ruszamy dalej na szczyt. Za nim dwóch jego kolegów. Jeden ma 61 lat i uprawia triathlon, drugi ma 25 lat i rozwalił właśnie kolano. A on radośnie podąża przed nimi. Kolega ma 34 lata. No to świetnie się uzbieraliśmy, 25, 34, 44, 61 i po prawie sześciuset kilometrach jesteśmy w tym samym miejscu mimo całkiem innej „kariery” sportowej.

Na szczycie już w czwórkę robimy wspólną fotkę. Przeklinam Teide ile tylko mogę jednocześnie nie mogąc wyjść z podziwu nad widokiem jaki mamy. Patrząc na poniższe chmury próbuję ogarnąć gdzie i jak zawaliłem. No nic trzeba dalej. Ku dołowi.
17.30 dostaję telefon od chłopaków. Ruszyli na El Hierro. Ja ruszę jutro. Dzisiaj jeden cel dobić do hotelu i zregenerować się maksymalnie ile się da. Jutro czeka nas jazda całą noc.
Na razie zjeżdżamy w kierunku wulkanu, za nim ma być restauracja. Tam stajemy aby spokojnie zjeść i się napić. Zjadam, jak mi się wydaje najlepszą pizzę na trasie. Ani najlepsza ani dobra. Po prostu pierwszy ciepły posiłek od Fuerty. Z tego wszystkiego popełniam kolejny błąd. Nie zabieram wody na jazdę w dół. Kolejny błąd. Chyba jednak trudny ten maraton.

Zjeżdżając patrzę na nawigację. 70 km w dół. Zjeżdżamy z 2300 m n.p.m. będzie bolało. Zajmie nam to 4h bo, a jakże mamy po drodze 600 m jeszcze podjazdu, dwa razy po trzysta.
Ale na razie nie to najważniejsze. Jestem w tak fenomenalnym miejscu na zachodzie słońca, że gęba cały czas mi się śmieje do pomarańczowego słońca, intensywność koloru której nie da się do niczego porównać. Jest kosmicznie pięknie. Robię z 30 podobnych zdjęć licząc, że któreś będzie epickie. Dolina którą zjeżdżamy spokojnie mogłaby zmieścić Kościelec czy Świnicę. Sztos.
Na zjeździe staję przy samochodzie ludzi, którzy robią zdjęcia i ponownie, dostaje od nich wodę. Już spokojniejszy zaczynam się powoli ubierać. Wzorem poprzednich wysp po zachodzie słońca temperatura z 15-16 stopni robi się znacznie poniżej 10, ale tak bliżej 5 stopni. Ubieram kurtkę z polartecu alpha, zimowe rękawiczki  - dalej mam mega spuchnięte ręce, które trochę odżyły w chmurze przed Teidą w wilgoci – ale wkładając je lecą łzy po twarzy. Ręce bolą niemiłosiernie. Kara musi być. Tak się kończy opalanie bez kremu na tej szerokości geograficznej. Umówiony z chłopakami w hotelu w Los Cristianos jadę spokojnie w kierunku oceanu. Od Vilaflor czyli setnego kilometra znowu zaczyna się sekwencja setki zakrętów. Przy 4 stopniach i wietrze od oceanu mam już tylko jedno marzenie. Zjechać!

Droga dłuży się w monotonii skrętów aż dobijamy do portu. Tutaj od razu uderzenie ciepła. Z tych czterech stopni stopni robi się 14. Można ściągnąć kurtkę. Wbijam do hotelu, równo ze mną koledzy. W hotelu jak zwykle wszystko da się. Szok. Całkiem co innego niż w wielu miejscach w Polsce. Każdy dopada swojego łóżka i zaczynamy odgruzowywać rowery i siebie.
Ktoś zamawia jedzenie, paski energii oraz humoru znacząco rosną. Mimo iż każdy myślami jest na promie który właśnie dopływa do El Hierro, jesteśmy w dobrych nastrojach i żartami rozładowujemy jakby nie było, ciężki dla nas dzień.
 
Statystyka tego dnia jest następująca: 129 km, 3000 m w pionie, najostrzejszy podjazd 19%, średnia znacząco podskoczyła na zjeździe. Z 7,2 km/h na 12,7 km/h. Czas jazdy 10 h 7 min. Łączny czas od hotelu 14 h 36 min. Gdyby nie bomba byłby prom. Gdyby… gdybać to sobie można tylko po co? To nic nie zmienia.

Teneryfa – EL Hierro
Poranek jest totalnie nie maratonowy. Wstajemy po około 7/8 godzin porządnego snu. Organizm (lekko) podregenerowany. Chłopaki jadą szukać serwisu, bo u dwóch z nich awaria, póki co uniemożliwia dalszą jazdę; jeden ma problemy z przerzutką, drugi z hamulcami.
Zatem pakuję swój mandżur i jadę szukać śniadania. Wbijam do lokalnej knajpki, która gwarantuje normalne nie turystyczne ceny, dobrej jakości jedzenie i świetną kawę ze świeżym sokiem pomarańczowym. Jak zwykle, w cenach do 10 euro.
Po śniadaniu jadę do portu w poszukiwaniu apteki. Ręce mam w stanie MROK. Jestem spuchnięty jak boczek po peklowaniu przed wędzeniem. W aptece pani załamała ręce. Szybko organizuje mi receptę i dostaję maść na oparzenia. Czyli jednak jest grubo.

Niespiesznie szukam knajpki na lunch; w cieniu, aby dotrwać do promu. Nagrałem trochę materiału do filmu, zjadłem, zrobiłem zakupy. Dalej do promu 4h. Co tu robić. Dostaję sms. Idź do barbera 😉 poprawisz gębę do fotek 😉 ot taka szydera znajomych. Co ja nie pójdę?
15 min później siedzę na fotelu u barbera. Wychodzę ogolony, pachnący w śmierdzących ciuchach. Tego jeszcze w polskim internecie nie grali. Wybija 17. Czas do portu.
 
W porcie całkiem solidna grupa spóźnionych – chociaż są i tacy którzy jeszcze są na Gran Canarii. Szybko licząc, około 30 osób . Dopływa prom a wraz z nim z promu schodzą Łukasz i Krzysiek. Dawid postanowił przespać noc i pojechać całe El Hierro za dnia, bo podobno jedna z najlepszych i najbardziej zielonych wysp.
Chłopaki opowiadają co na samej wyspie, po pierwsze od portu do mety brak sklepów i wody, ostatnie miejsce zaraz w pierwszej wiosce stacja ale tylko do 22.00. w czym problem przecież to 8 kilometr od portu, a dopływamy o 20.15. na miejscu okaże się dlaczego to problem. Ale nie ubiegajmy emocji.
Po drugie, będą dwa miejsca, w których będziesz się bać i uważaj na siebie. Tutaj następuje dokładny opis miejsc, w których “mam się bać”.
Po trzecie uważaj na zjazdy, bo zagotujesz hamulce i uwaga, ostatnia - masz nowe klocki w zapasie? Mam. To zmień. Ale mam jeszcze pół tych co mam. Nie, zmień na nowe.
Powodzenia, narka, będziemy czekać. Jedź. Aaaaa na promie będzie bujało to żebyś tylko w miarę przetrwał podróż.

Na promie biorę sobie jednak do serca uwagi, rower do góry kołami i zmieniam klocki na nowe. Stare przezornie chowam do torby, byle się nie przydały ale w razie W lepiej mieć pół niż wcale.
Na promie bujało tak jak nigdy do tej pory pomiędzy żadną wyspą nie bujało. Chociaż prom z Fuerty na GC bujał baaaardzo mocno. Po tym, jak stewarda na kolejnej fali wyrzuciło z kawą z zza baru bar i sama mesa zostały zamknięte. Tym razem prawie wszyscy w kiblu. Ja … ja sobie idę spać pod stoliki. Prawie zasypiam gdy słyszę odgłos wielkiej wiewiórki łupiącej z uporem orzeszki fistaszki. No nie zniosę. Miałem spać. Miałem odpocząć. Patrzę spod stolika spode łba rzekłbym na człowieka który tak łupie te orzeszki. On widzi, że próbuję spać, ja widzę, że on widzi. On nie zwalniając tempa łupania odzywa się po hiszpańsku do swojej towarzyszki podróży. No naprawdę nie możesz się przesiąść i łupać tego gdzie indziej.

Nagle z rozmowy wychwytuje słowo El Pendejo. Osz ty!!!
Mój barberowy pachnący look musi zostać brutalnie przerwany. Nie chcesz po dobroci to masz. Cyk ściągam buty i zaburzam jakże miłą scenę fistaszkowania tym specyficznym maratonowym fetorkiem, który towarzyszy nam od pierwszej nocy. Jednak skarpetki merino nawet renomowanej marki muszą walić po 4 dniach jechania. Fistaszek idzie siedzieć przeklinając gdzieś dalej. Ja idę dalej spać. Fistaszek : Merino 0:1.
 
Dopływamy do portu. Od razu decyduje się na kurtkę, bo jakoś wydaje mi się, że ta noc będzie inna niż wszystkie. I tak też jest. Od samego portu dzida w górę. Żadnej rozgrzewki, jak na Teneryfie czy Gran Canarii. Nie, że kilometr dwa czy osiem płaskiego. Od razu z rampy w górę.
Dopiero rano, na mecie zobaczymy z czym się zmierzyliśmy. Idąc na zachód w górę towarzyszy nam wiatr o huraganowej wręcz sile wiejący od strony oceanu, przy drodze brak barierek, nie że nie da się jechać, nie da się iść, idziemy 3-4 km na godzinę. Rowery podnosi w rękach. Szaleństwo. W taką pogodę w Polsce alarm z RCB zaleca chowanie wszystkiego z posesji i nie wychodzenie na pole lub dwór. A my sobie na maraton pojechaliśmy. Po 5 kilometrach nawrotka na południe i pod tą samą górkę pedałując jadę 18 km/h, nawrotka w prawo i idziemy 4 km/h. I tak jeszcze dwa razy. Do stacji benzynowej na 8 kilometrze docieramy po godzinie i 28 minutach. Fajnie, nie?

Robię doładowanie wody, jedzenia mam dość i ruszamy w noc. Zaczyna padać deszcz. Wjeżdżamy w chmurę. Klimat (jest) nieziemski. Wiatr tak huczy, że i ta noc będzie cała na słuchawkach. Przynajmniej mniej wieje i mniej dokucza hałas.
Po dwóch i pół godzinach docieram na piętnasty kilometr trasy, postanawiam trochę zjeść siedząc. W 5 min zostaję tak przemrożony przez wiatr, że do końca do mety już nie będę nigdzie stawał. Bo przez następne 40 min nie mogłem odzyskać temperatury. Wieje, tak wieje. A najgorszy jest jak wiadomo wiatr. Dojeżdżam do Guarazoca i mam przed sobą trzy solidne podjazdy o których napisał mi Dawid. Pierwszy raptem 15%, kolejny tylko 19% ale na ostatnim 24% przekleństwa już nie ustają. Nagrywam dwóch kolegów którzy mnie doganiają, od samego patrzenia bolą mnie ich łydki. Jest grubo. A to nie będzie najbardziej gruby podjazd tej nocy.

Ruszamy dalej i właściwie po chwili znowu zostaję sam, to były pierwsze i ostatnie osoby jakie spotkam do mety na tej wyspie. Do pierwszego szczytu 30 km pokonuje w 5 godzin. Temperatura dalej 10 stopni, deszcz dalej pokrapuje. Zaczynam zjeżdżać. W głowie mam pierwszą przestrogę od chłopaków na tym zjeździe. Początkowo jadę świetną szutrową drogą. Ok jest mocno stromo ale nic czego można by się obawiać, do momentu z zakrętem gdzie z ubitej drogi wpadam w luźne drobne kamyki i zaczyna mnie ściągać w kierunku przepaści której głębokość jest niewiadoma a wiejący wiatr pcha mnie od strony lądu w jej kierunku. Robi się ciepło. Robi się kurwa gorąco! To to miejsce! To przed którym przestrzegali, jednak nie robili sobie jaj. Siadam na chwilę na ziemi. Trzeba ochłonąć. Do dna do oceanu jeszcze jest ponad 10 km. W pewnym momencie staję bo zagotowały mi się hamulce, jak to wygląda? Normalnie. Klamki wpadają ci do dna i rower zaczyna przyspieszać jakbyś je puścił. Wypinam buta i trąc po betonie próbuje zahamować. Staję. Nagrywam w tym czasie ujęcie do filmu i w sumie pada słuszna uwaga, przydałby się wykres zniżeń na nawigacji na takie sytuacje. Płyn ostygł i odzyskuję ponownie panowanie nad rowerem. Ruszam. Na 52 kilometrze docieram do oceanu, Playa del Pilato. 6h 15min. 27 km na których pokonałem 1840m w pionie.
Teraz czeka mnie 5km w miarę łagodnego przemieszczania się przy oceanie oraz potem 25 km podjazdu na Pico Malpaso. 25 km i 1700m w pionie. Brutalnie.

Jazda wzdłuż oceanu do najprzyjemniejszych nie należy, stały huraganowy wiatr w kierunku oceanu. Siatki po lewej stronie drogi na kamienie pełne tychże. Część z nich widać, że świeżo spadła. Nie przebiły siatki ale psychika swoje robi. Już później w Podkaście Rowerowym Krzysiek Miłosz powie, że w tym miejscu fizycznie się bał. Ja też. W sumie wszyscy tam się bali z kim rozmawiałem z maratonu.
Od 59 kilometra skręcamy po południowej stronie wyspy na zachód. I tutaj dla równowagi wiatr wieje tym razem od Oceanu w kierunku lądu. Zmienia się to iż nie ma obaw o spadnięcie gdziekolwiek ale siła wiatru cały czas niszczy nasz pasek energii i psychika zostaje wystawiona na kolejną próbę. Gdzieś tak na 66 km zjeżdżamy z asfaltu na szuter i zaczynamy właściwą wspinaczkę. 14, 16, 19, 13, 15, 19, 14 … to wartości w procentach kolejnych podjazdów. Nie chce mi się tego ani przypominać ani nie chcę tego pamiętać. Dostajemy słusznie w kość. Maraton w ciepłym klimacie musi mieć jakieś minusy. Ten ma ich całkiem spory arsenał.

Pico Malpaso osiągam równo ze wschodem słońca. 11 i pół godziny od portu. Jestem totalnie wypruty ze wszystkiego. Na szczycie piję ostatnie łyki wody z bukłaka. Reszta wypita. Zostaje mi tylko jedzenie. Nagrywam kilka scen i ku dołowi do portu. Do portu mam 40 km, co zajmie mi 3,5h. Zjazdu!!! Bo oczywiście okazuje się iż to nie jest już tylko w dół. 15km przed metą mamy do pokonania 500m w górę na 5 ciu kilometrach. Serio? jeszcze mało jechaliśmy w górę? W sumie cała trasa to 114km i 4670 m przewyższenia. Niech mi ktoś powie, że mój Lajkonik ma dużo przewyższeń. 200 km i 4000 m. Po tym maratonie to brzmi jak śmiech. Śmiech przez łzy
Zjeżdżając w świetle wschodzącego słońca oczom moim ukazuje się tak piękny i sielankowy las, że z tego wszystkiego zapominam cokolwiek nagrywać. A szkoda. Widoki zostaną tylko w głowie i kilka krótkich ujęć na filmie.

10 km przed metą, w miasteczku Taibique znajduję otwartą kawiarnię. Jestem tak wcześnie rano, że czy będę na mecie 30 min w tą czy w tamtą jest bez znaczenia. Zjadam śniadanie, popijam sokiem, jem zimnego loda i ruszam w dół. Aaa zapomniałem jeszcze ten króciutki 500 metrowy podjazd na 5 kilometrach. Czy kląłem? Oj tak. Organizator został solidnie przeklęty. Nie wiedząc skąd za moimi plecami pojawia się uczestnik maratonu, skąd i jak? Nie mam pojęcia. Ale moje 44 miejsce zostaje zagrożone. Włącza mi się rywalizacja, która już nie wiele przecież wnosi ale jakoś tak te 44 jest symboliczne, w tym roku tyle kończę lat. Więc to taki mój mały wyścig o podium środka stawki. Dojeżdżam do szczytu widząc za plecami sylwetkę mojego konkurenta. Tutaj w głowie pada stwierdzenie, że musiałby ważyć więcej ode mnie aby na drodze w dół mógł mnie pokonać. Od 103km mam już tylko 10 km zjazdu. Cieszę się jak dziecko, prędkość sama się nabiera. W pewnym momencie na liczniku mam prawie 70 km/h.

I nagle powtarza się sytuacja z nocy - wpadają mi klamki do dna i zostaję bez hamulców. Tym razem wypinam drugiego buta i powtarzam ten sam manewr zatrzymania. Oba buty do wyrzucenia. Ale za to uniknąłem wypadku lub gleby. Próbuję ochłonąć. Patrzę na wykres. Zjazdy mają 25-30%. To tak można? Nie ma żadnych przepisów w kwestii prowadzenia dróg tutaj? W górę w nocy jedno podejście miało brutalne 39%. Nigdy nie wchodziłem nigdzie z rowerem po tak stromej drodze. Nigdy też nie jechałem po asfalcie w dół tak stromo. Ostatnie 7 km w dół pokonując w 30 min. Tak, mam przegrzane hamulce. Wiatr tym razem jest łaskawy i wieje od oceanu. Na mecie od organizatora dowiaduję się, że dzień wcześniej chłopakom wiało od lądu do oceanu. Teraz nie dziwię się, że przestrzegali przed paroma miejscami.
 
Meta … wjeżdżam na metę a właściwie urywa mi się track. A więc to już, teraz, koniec. Nie ma nikogo. Nie ma żadnej flagi, napisu, banneru, nic, dosłownie. Po chwili podjeżdża uczestnik, który ukończył maraton dzień wcześniej mówi że jest za wcześnie na to aby tu ktoś był. Pytam ale jak to za wcześnie.
Podjeżdża organizator maratonu, odbieram mój przepak to znaczy tylko kurtkę. Pytam o jakieś piwo czy wodę. Śmiejąc się odpowiada mi, że w porcie sobie mogę kupić.
Congrats!! It is done!!

115km, 4670 m w pionie. Czas jazdy: 10h37min, czas ruchu: 14h 54 min.
Średnia 10,8 km/h.
Najostrzej pod górę 39,8%!!!
Najostrzej w dół 38,8%!!!
Szaleństwo i abstrakcja, jednym słowem - madness!!
Czyli jednak tak wygląda koniec maratonu na świecie.
Koszulki, medale, piwo, jedzenie? To wszystko jest na naszych, jakby nie było socjalnych bardzo maratonach w Polsce tutaj tego nie ma. Więc tak jak powiedziałem na filmie jeśli tego oczekujesz abyś to miał bo chcesz wartości zwrotnej z wpisowego to jest to maraton nie dla Ciebie.
Jeśli tego nie oczekujesz to ta trasa jest dla Ciebie pod warunkiem tego, że zaakceptujesz jej brutalność. Ta trasa nie wybacza prawie niczego. A pamiętajmy, że nie padało. Było tylko zimno i gorąco.

Czy wrócę? Tak na pewno tak. I na pewno mój apetyt po tym maratonie wzrósł.
Będą kolejne. To już wiem. Będą większe wyzwania.


Koniec!
« Ostatnia zmiana: 28 Lip 2023, 10:42 na_pogorzu_lajkonik »

Offline Mężczyzna pawelpodroznik

  • Wiadomości: 266
  • Miasto: Gajówka, Pogórze Izerskie
  • Na forum od: 18.04.2014
    • http://www.MagiczneIzery.pl
Odp: Audax Granguanche Gravel 2023
« 28 Paź 2023, 21:13 »
sorry za podbicie. Szukałem czegoś o kanarach w zimie na wycieczkę z sakwami i trafiłem na Twój opis ultra. Ale się czytało! Masz dobre pióro!
--
Rower to moja wielka pasja :) Wszystkich pasjonatów zapraszam na piękne Pogórze Izerskie. Są tu świetne trasy na każdy rodzaj roweru. Dla rowerzystów zawsze znajdę miejsce na namiot i podpowiem moje ulubione szlaki :)

na_pogorzu_lajkonik

  • Gość
Odp: Audax Granguanche Gravel 2023
« 29 Paź 2023, 19:09 »
planuje wrócić tam w styczniu.
dzięki za opinię.
do kompletu masz film jak masz czas oglądać
&t=813s


Tagi:
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum