45 km do portu, kawałek po dwóch wyspach i z powrotem do domu.
W pierwszą stronę jechałam pod wiatr, w deszczu ze śniegiem, 2*C - złota szwedzka wiosna. Oczywiście po chwili moja super hiper nieprzemakalna kurtka i takież rękawiczki były równie "suche" jak bawełniane legginsy i skarpetki. Kilka kilometrów przed portem uznałam, że może jednak przejadę kawałek ścieżką rowerową zamiast ulicą, i przez idiotyczne oznakowania pojechałam w złą stronę. Zorientowałam się po kilku minutach - zauważyłam, że wiatr wieje w plecy, a to zawsze jest podejrzane... Choć pędziłam (już w dobrą stronę) jak szalona, spóźniłam się na prom z 10 sekund (kapitan chyba nie lubił rowerzystów, bo nie mógł mnie nie widzieć). Musiałam czekać na następny półtorej godziny (obowiązki wzywały, miałam kurs) w lodowatej poczekalni, dygocząc z zimna. Przestałam dygotać dopiero w domu, 8 godzin później, bo aura niestety nie sprzyjała schnięciu ubrań

Jednym słowem urocza przejażdżka.
Mój wyczyszczony wczoraj rower oczywiście znowu jest cały usyfiony, ale i tak chodził cichutko pomijając skrzypiące pedały. Mam smar do łańcucha (jakiś taki gęsty) i coś podobnego do piast, który lepszy?