Zaczęło się jesienią 2011 roku. Kolejny raz jechałem w kierunku Zaklikowa mijając po drodze miejscowość Irena. Zrobiłem zdjęcie tablicy z nazwą miejscowości, wstawiłem na FB z komentarzem, że odwiedziłem Irenkę. Jakiś czas później pojawiła się Elżbieta spod Opola Lubelskiego. Pojawiła się myśl, że może by więcej dziewczyn odwiedzić. Nałogowo zbieram gminy, ale to się zwolna zbliża do końca. Co wtedy? Jaki „powód” do jeżdżenia rowerem po Polsce? Zasadniczym powodem jest dla mnie chęć jeżdżenia po prostu, ale jakiś dodatkowy impuls zawsze się przydaje, pozwala snuć plany, siedzieć nad mapami, szybować wyobraźni. Jestem na naszym forum od siedemnastu lat, oglądam relacje z wycieczek i wypraw znajomych. Podziwiam tych jeżdżących po wertepach, robiących piękne zdjęcia napotkanych i zaskakujących okoliczności przyrody, pięknych zabytków, ciekawych ruin, zagranicznych atrakcji. Ale…jakoś, żeby tak samemu - to nie. Napotkam piaszczyste, czy dziurawe drogi, to klnę jak przysłowiowy szewc. Ogólnie przyjęte zwiedzanie też mnie nie kręci. Mam wtedy wytłumaczenie, że widziałem już sporo najbardziej eksponowanych europejskich muzeów, kościołów – nie wszystko już mi zaimponuje. Wiem – niektórzy się oburzą. Sam zresztą pamiętam jakie wrażenie zrobił na mnie autentyzm kościoła w Dźwierzutch, cerkwii w Owczarach (Podkarpacie), czy w Radrużu.
U mnie priorytetem zawsze jest realizacja zaplanowanej trasy. Plan tworzony jest na maksa. Mam na przykład przeznaczone na wyjazd kilka dni, to ułożę sobie trasę maksymalnie długą. Potem pędzę, nie roztkliwiam się nad fotografiami, lokalnymi ciekawostkami. Wielu powie, że dużo tracę. Tak, zgadzam się. Jadę jednak „po swoje”. Nie zdążę w życiu wielu rzeczy zobaczyć, doświadczyć wielu innych.
Tym razem celem były tablice. Plany gminne na ten rok zniweczyła zimowa kontuzja przeciągająca się na miesiące, więc odłożyłem je na przyszły rok. To daleko, a jesienią dzień krótki, chłodny, często może być dżdżysty. Zorganizowałem coś w pobliżu. Takim trochę dalszym pobliżu. Tablic początkowo miało być siedem. Po dokładniejszej analizie planowanej trasy okazało się, że będzie ich dziesięć. Zanim zdecydowałem się na jakąś miejscowość dokładnie oglądałem w googlach czy i gdzie jest tablica z nazwą. To jest ta mordęga i jednocześnie radość planowania. Mordęga, bo czasu zajęło to dużo. Radość, bo dojeżdżam późnie j na miejsce i okazuje się, że „znam” je, „byłem” tutaj. Te nazwy często dotyczą wsi na jakichś zadupiach, Google street nie obejmują tego. Tak było z Wiktorią – liczyłem się z tym, że tablicy nie będzie. Wszystkie inne znalazłem, zobaczyłem, zaznaczyłem w gps.
No więc w końcu wyjeżdżam. Jest okno pogodowe na najbliższy czas. Jest plan na cztery dni jazdy z opcją rozszerzenia o dzień piąty, aby odwiedzić Nadzieję w parczewskim powiecie.
Poranne pakowanie jak zwykle przeciąga się trochę. Wyruszam kwadrans po ósmej. Najpierw do Dorotki, która jest blisko, potem w kierunku Brzózy na Mazowszu już bez żadnych odwiedzin. Wiatr wieje z południa, jedzie się lekko, łatwo i przyjemnie.
Nocleg w agro, więc następnego dnia już o godzinie 6.30 jestem w drodze. W Warce krótki popas pod Biedronką i dalej, bo tuż, tuż dwie następne tablice. Pierwsza to Kalina. W Szydłowcu, gdzie często bywam mam kolegę, takiego „od roweru”. W zeszłym roku jechaliśmy razem do Janiny i wytłumaczyłem mu ideologię tych tablic. Niedługo później urodziła się mu córka Kalina i czym prędzej podesłał mi namiar na odpowiednią tablicę. Oczywiście, gdy zrobiłem zdjęcie tablicy, natychmiast wysłałem mu MMS-a.
Następnie kolej na Grażynę. Zdjęcie tablicy sprawdzone w googlach, naniesione do GPS. Jadę, jadę – nie ma nic. Przejeżdżam wieś, może będzie z drugiej strony – też nie widać. Zjeżdżam z górki, na podwórku obok dwóch ludzi.
- dzień dobry, czy tu jest miejscowość Grażyna?
- nie, to już Ostrołęka. Przejechał pan.
- bo ja szukam tablicy z nazwą Grażyna
- o, nie ma. Ukradli. Nazwa jest oryginalna i ciągle kradną.
Kolekcjonerzy. Widać, nie jestem taki znów oryginalny. Jeżdżę po lokalnych drogach. Od tej, od tamtej strony. Nigdzie nie ma. U sołtysa potwierdza się wersja kradzieży, ale tym razem przez złomiarzy. W końcu trafiam na tablicę „Grażyna7”, którą sobie ktoś postawił jako drogowskaz do własnej posesji. Dobre i to – pstryk.
Pogoda sprzyja. Lasami i gruntową drogę przedzieram się przez Karolinę w poszukiwaniu tablicy bez czerwonej ukośnej kreski. Jest taka z informacją o numerach najbliższych posesji. Fotografuję, ale słońce akurat w obiektyw świeci – nie zamieszczę tutaj tego zdjęcia. Niech już będzie to z kreską.
Dalej most w Górze Kalwarii, Otwock, Józefów i przewidywane „okno niepogodowe”. Zasiadłem w McDonaldzie na trzy deszczowe godziny.
Później jeszcze krótka wizyta u Izabeli i czas myśleć o noclegu. Okolica nie obfituje w możliwości noclegu pod dachem, więc rozbijam namiot w przydrożnym lesie. Spałem mocno jak kamień i długo jak…no właśnie jak kto? Niedźwiedź, borsuk?
Następny dzień zaczynam od Wiktorii. Niedostępna trochę. Drogi lokalne i bardzo lokalne, leśne, piaszczyste… Zawracam, szukam objazdu. Napotkana pani z koszykiem mizernie napełnionym grzybami nie orientuje się w lokalnych drogach. Za to z panem wynurzającym się trochę dalej z lasu ucinam sobie dłuższą pogawędkę. On o motorach, ja o rowerach. Ciekawie się rozmawiało, ale tablice czekają. Przechodzący obok „lokals” prowadzący rower mówi: Tablica? O tu zaraz będziesz pan miał taką. Była!
Wiktoria to północny cypel mojej trasy. Teraz zwrot na południe i już w kierunku domu. No i zaczęło się… Wiatr nie zmienia się trzeci dzień. Dzisiaj przez resztę dnia będzie wiał w twarz. A niech go… Po kilu godzinach licznik wskazuje mi prędkość 11, 10 km/godz… Zjeżdżam na przystanek i odpoczywam pół godziny w pozycji leżącej. Pomogło. Pod wieczór dojeżdżam do Garwolina. Nocleg w niedrogim hotelu. To dobrze. Wiatr dał mi się mocno we znaki. Rezygnuję z wariantu pięciodniowego wycieczki i decyduję się na jutrzejszy powrót do domu. Jakieś 145 km. Wstanę rano, szybko się spakuję… Tak było. O 6.30 byłem gotowy. A za oknem deszcz. Trzy godziny czekania. W końcu wyjechałem. Wiatr zmienił kierunek. Dzisiaj oddawał mi to co zabrał wczoraj. Ładnie z jego strony. Pomimo opóźnionego wyjazdu mam szansę dojechać do Annopola o rozsądnej godzinie. Po godzinie jazdy zdumiałem się nieco widząc drogowskaz „Leokadia3”. Zaskoczenie. Imię rzadko spotykane, nie szukałem takiego w googlach. Chwila zastanowienia – do domu jeszcze daleko i harmonogram napięty. Co mi tam – skręcam jednak. Dołożyłem te 6 km do trasy, ale jest ostatnie na tym wyjeździe zdjęcie. Dalsza droga przebiegła bez historii i bez zakłóceń. O godzinie 19.15 byłem w domu. Niewiele ponad godzinę jechałem na światłach, reszta w słoneczny dzień.
Trochę lepiej niż spodziewałem się wieczorem.
Wyjazd ten był swoisty testem – czy dam radę pomimo wcześniejszych problemów zdrowotnych i trzymiesięcznej przerwie w używaniu roweru.
Wygląda na to, że test zaliczyłem.
Tutaj link do mapki wyjazdu:
https://ridewithgps.com/routes/48745045Tutaj można zobaczyć kolekcję:
http://transatlantyk.bike/kolekcja/