Autor Wątek: Wyprawa zastępcza, czyli 1000 km pod wiatr  (Przeczytany 4167 razy)

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 16 358
  • Wiadomości: 724
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Zamiast zaplanowanej Azji Środkowej, były w tym roku kraje nadbałtyckie. Skąd wynikła taka zmiana, postaram się wyłożyć w relacji, jeśli zmobilizuję się do jej napisania.
Estonia, Łotwa i Litwa z pewnością nie miały do zaoferowania tego, co Uzbekistan i Tadżykistan, ale życie uczy nas pokory i tego, że plany - nawet najbardziej zaawansowane - nie zawsze się spełniają.

Mała galeria:
https://photos.google.com/share/AF1QipOwbVedQkncRdEbraUsw_SZa9th7Yv0O5YXDl8q5dwNuGhpg9xD1s_tQ0XvUY911g?key=RFNOV0dZX2YxWEJiaHpnZ2d1bmRoY09RTU9BakNn

Przebieg trasy:
https://pl.mapy.cz/s/copopokoco



Offline Mężczyzna Iwo

  • leniwy południowiec
  • Wiadomości: 3470
  • Miasto: Kraków
  • Na forum od: 20.09.2010
Estonia, Łotwa i Litwa z pewnością nie miały do zaoferowania tego, co Uzbekistan i Tadżykistan

I na odwrót. Czysta woda, jeziora i zieleń,a nawet drzewa i lasy. Będąc tamże tęskniłem, a nawet fantazjowalem na ten temat.

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 16 358
  • Wiadomości: 724
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
No tak. Każdy tęskni do tego, czego mu akurat brakuje.
Z ciekawością obserwowałem Twoją heroiczną wyprawę do -stanów. Miałeś na nią dużo czasu i w kilku miejscach wspominałeś, że trochę się wynudziłeś. Dla mnie (i mojego kompana) wyjazd środkowoazjatycki byłby kilkunastodniowy. Zakładał sporą intensywność i łapczywe pożeranie nowych widoków. No nie udało się. Jak przejdzie mi lekka frustracja, to może sklecę jakąś relację. Na razie mi się nie chce.
Kraje bałtyckie są oczywiście też ciekawe. Z różnych względów. Jednak w wielu pejzażach przypominają nasze Mazury czy Mazowsze. Nie mają egzotyki.
Jako tytuł tego wpisu rozważałem też coś w tym stylu: "Od Chiwy do Niemna". Małe nawiązanie do znanego utworu Wieszcza Adama. Miała być Chiwa, a wyszedł Niemen...



Offline Mężczyzna podjazdy

  • niech tak się stanie
  • Wiadomości: 4494
  • Miasto: Poznań
  • Na forum od: 01.02.2011
Kraje bałtyckie są oczywiście też ciekawe. Z różnych względów. Jednak w wielu pejzażach przypominają nasze Mazury czy Mazowsze. Nie mają egzotyki.
Zależy od trasy. Jak ktoś jest przykuty do szosy i dróg szutrowych, to faktycznie krajobrazy podobne. W tej galerii co pokazałeś nie ma ani jednej fotki z atrakcji przyrodniczych tych krajów. Pewnie wszystko, co piękne i egzotyczne, ominąłeś drogami. Żeby nie być gołosłownym postaram się niedługo wrzucić fotorelację z wyprawy na Łotwę i Estonię ale właśnie z naciskiem na przyrodę.



Niestety u nas jest tak duża urbanizacja, że najładniejsze miejsca są poza szosami i szutrami. W Azji masz jednak dużo lepiej pod tym względem - nie trzeba ładować się w teren, żeby coś ładnego zobaczyć.
 
« Ostatnia zmiana: 6 Sie 2024, 23:01 podjazdy »
"Mogło być gorzej. Twój wróg mógł być twoim przyjacielem." Stanisław Jerzy Lec.

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 16 358
  • Wiadomości: 724
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
I cóż w Twoim zdjęciu egzotycznego?
Masz swój styl jazdy i go nieustannie promujesz. Zamiast jazdy - pchanie i wieże widokowe.
Tylko że nie każdy musi podzielać Twoje zdanie. Więcej tolerancji, mniej pustego krytycyzmu, jakże wszechobecnego na tym forum...



Offline Mężczyzna podjazdy

  • niech tak się stanie
  • Wiadomości: 4494
  • Miasto: Poznań
  • Na forum od: 01.02.2011
I cóż w Twoim zdjęciu egzotycznego?
Masz swój styl jazdy i go nieustannie promujesz. Zamiast jazdy - pchanie i wieże widokowe.
Tylko że nie każdy musi podzielać Twoje zdanie. Więcej tolerancji, mniej pustego krytycyzmu, jakże wszechobecnego na tym forum...
Delikatnie zwróciłem uwagę na to, że nie masz racji w krytykowaniu walorów widokowych Litwy, Łotwy i Estonii prowadząc trasę jak ze spłuczki do syfonu w sedesie. Wiadomo, że kanalizuje się problemy i tym kanałem pojechałeś. Mój krytycyzm nie jest pusty, bo poparty relacjami, także na tym forum.
Oczywiście nie zmuszam do innej wersji jazdy, ale narzekanie na walory krajobrazowe Litwy, Łotwy i Estonii wynika z wyboru trasy. U nas z głównych szos też widzisz podobne krajobrazy. W sumie to lepiej dla przyrody, więc nie zachęcam.
« Ostatnia zmiana: 7 Sie 2024, 00:25 podjazdy »
"Mogło być gorzej. Twój wróg mógł być twoim przyjacielem." Stanisław Jerzy Lec.

Offline Mężczyzna Król Julian

  • Wiadomości: 7435
  • Miasto: Pabianice
  • Na forum od: 14.02.2017
I cóż w Twoim zdjęciu egzotycznego?
Masz swój styl jazdy i go nieustannie promujesz. Zamiast jazdy - pchanie i wieże widokowe.
Tylko że nie każdy musi podzielać Twoje zdanie. Więcej tolerancji, mniej pustego krytycyzmu, jakże wszechobecnego na tym forum...
Całkowicie się nie zgodzę z Twoim punktem widzenia. Wiele obszarów ma w sobie walory nieoczywiste. Ich wydobycie wymaga zaplanowania wycieczki. Przemyślenia tras. Tak jak napisał @podjazdy. Nie da się tego zrobić z głównych dróg. Trzeba poświęcić czas na planowanie , a następnie zjechanie w bok. Wówczas stają się urokliwe.

A większą mi rozkoszą podróż niż przybycie!

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 16 358
  • Wiadomości: 724
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Dyskusja wkroczyła w absurdalne dla mnie rejony. Przedstawiłem swoje zdanie, że wolałbym jechać do Azji (co się mi nie udało) niż do krajów bałtyckich. I tyle. Nic więcej. Jak chcecie się szarpać, to proszę bardzo. Zostawiam wam miejsce. Mnie takie ględzenie nie bawi i nie mam na to czasu.
Jeśli spłodzę relację, to w niej zawrę moją obszerniejszą ocenę mojego wyjazdu.



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 16 358
  • Wiadomości: 724
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Z pewną niechęcią biorę się za spisywanie relacji z ubiegłorocznej rowerowej wyprawy. Nie wiem, czy będzie ona ciekawa, czy zdołam przemycić w niej jakieś pozytywy. Kilka miesięcy temu, krótko po tym, jak się odbyła, myślałem, że chcę o niej jak najszybciej zapomnieć, że nie będę w stanie sklecić paru zdań. Zimowe wieczory skłaniają wszakże do uspokojenia i zebrania myśli. Czas daje też możliwość spojrzenia z innej perspektywy na to, co wydawało się nieatrakcyjne i pozbawione uroku. A więc dobrze, coś napiszę. Mając na uwadze te dziwne wynurzenia, posłuchajcie, co się wydarzyło.

Wczesną wiosną, obrabiając jakieś nieciekawe pisma w pracy, w radiu usłyszałem program o nowych kierunkach lotów uruchomionych przez naszego narodowego przewoźnika. Audycja ledwo docierała do moich zmysłów, bo byłem pochłonięty czymś innym, ale kątem ucha przyswajałem sobie owe informacje. Mówiono między innymi, że LOT rozpoczyna penetrację środkowej Azji, a konkretnie otwiera kierunek do Uzbekistanu. Jakoś mało mnie to obeszło, ale widocznie moja podświadomość czuwała, bo gdzieś w swym umyśle zapisałem tę wiadomość. Po kilku dniach ten ulotny sygnał zaczął mocniej pulsować w mym wnętrzu i przekształcać się w obraz możliwych przyszłych rowerowych wojaży. Ale czy nie za bardzo przesadziłem? Czy odpowiednio dobrałem zamiary do sił? Czy tak dalekie kraje są właściwe do odwiedzin dla rowerzysty o słabnącym potencjale? Czy wreszcie w Darku, moim rowerowym kompanie, znajdę akceptację dla tych planów? Wielkim plusem dla uzbeckiego przedsięwzięcia był oczywiście lot bezpośredni. Kilka godzin i jesteśmy na miejscu, bez przesiadek i tracenia czasu na obijanie się na obcych lotniskach. Dla nas to niezmiernie ważne, bowiem nie dysponujemy dużą liczbą wolnych dni. Zwłaszcza Darek, ojciec kilkuletnich dzieci, musi liczyć je dokładnie i uzgadniać wolne na rower ze swoją żoną. Zadzwoniłem do mego kolegi, by mu przedstawić moją propozycję. Spodobała mu się. Mogliśmy zatem zacząć planować szczegóły.

Termin wyjazdu był niezbyt oczywisty. O ile ja właściwie mogłem ruszać o dowolnej porze, to Darek musiał szczegółowo opracować swoje plany, w których uwzględniał przede wszystkim rodzinne obowiązki. Po naszych konsultacjach wypadło, że optymalny był początek lipca. Niby trochę gorąco, ale nasze organizmy przywykły do prażenia się na słońcu. Z kolei praktycznie gwarantowany brak opadów wzbudzał w nas entuzjazm. Zarys planowanej trasy szybko został opracowany. Zatem lądujemy w Taszkiencie i nocnym pociągiem przemieszczany się ponad tysiąc kilometrów na zachód, by wystartować z Chiwy, odwiedzić Bucharę i Samarkandę oraz tadżycki Pamir, i z powrotem dobrnąć do stolicy Uzbekistanu. Zaiste chwalebne zamiary! Bardzo istotnym elementem tych planów był fakt, że zarówno Uzbekistan jak i Tadżykistan nie wymaga wiz od obywateli naszego kraju. To upraszczało sprawę i dawało szansę na bezbolesne podróżowanie, pozbawione siatki biurokratycznych trudności. Przez krótką chwilę analizowaliśmy też przecięcie Turkmenistanu w okolicach Chiwy, ale kraj ten stworzył tak absurdalne zasady odwiedzin, że rychło zrezygnowaliśmy z tej opcji. Poza wizą, której uzyskanie było żmudne, należało zorganizować sobie miejscowego przewodnika, który miałby nam towarzyszyć na każdym kroku. Nie mieliśmy czasu i elementarnej ochoty, by próbować sprostać tym zasadom. Po tych wstępnych ustaleniach zabraliśmy się za kupowanie biletów lotniczych. Zwykle robimy to wisząc na telefonach oraz wspólnie i równolegle pokonując kolejne fazy tej czynności. Tu warto zaznaczyć, że ja mieszkam w Wałbrzychu, a Darek w Warszawie, zatem jest to dość ciekawe przedsięwzięcie. W końcu dopięliśmy swego, bilety kupione, ja miąłem swój na trasie Wrocław-Warszawa-Taszkient, a Darek już tylko między stolicami Polski i Uzbekistanu. Z pewnym zdziwieniem odkryliśmy, że ja zapłaciłem mniej, chociaż miałem przemieszać się z przesiadką w Warszawie. Jak się potem okazało, ten niby mało ważny element – mój pierwszy lot - zaważył o fiasku całego przedsięwzięcia. Cena biletu z uwzględnieniem przewozu roweru wyniosła dla mnie około 2 800 zł, Darek wybulił stówkę więcej.

Ciekawą kwestią był zakup biletów na pociąg. Koleje uzbeckie w dość prostej formie oferowały to na swojej stronie internetowej. Pojawił się jednak mały problem, bowiem gdy wczytywaliśmy dane naszego składu, pojawiał się komunikat, że brak wolnych miejsc. Po krótkiej analizie i wirtualnej próbie kupna biletów na różne terminy, doszliśmy do wniosku, że sprzedaż uruchamia się na około miesiąc przed planowanym odjazdem. Cena za jedną osobę wynosiła ponad trzysta tysięcy sumów, czyli jakieś sto złotych. Nocny kurs oferował wygodne dwuosobowe kabiny. O przewozie rowerów rzecz jasna nic nie wspominano, ale sądziliśmy, że nie będzie z tym kłopotów. W razie problemów zielony z banknocik z Hamiltonem lub co najwyżej Jacksonem otworzyłby tajemne drzwi dla naszych rumaków. Na początku czerwca Darek zakupił bilety. Wszystko wydawało się optymalne. Nasz lot przybywał do Taszkientu wczesnym rankiem, a pociąg odchodził o osiemnastej, by nazajutrz o dziesiątej rano zameldować się w Chiwie. Mieliśmy zatem sporo czasu, by z rowerowej perspektywy zwiedzić uzbecką stolicę, a przytulna kabina zapewniłaby nam pierwszy nocleg. Tak się przynajmniej wydawało.

Na wyprawę brałem namiot i akcesoria do spania w plenerze, elementarne kosmetyki, kilka strojów rowerowych, słowem to wszystko, co zwykle. Jeszcze zimą przygotowałem swoje stare sakwy, a zwłaszcza przyszyłem w nich po bokach rzepy, aby zapewnić lepsze mocowanie do bagażnika. Zgodnie z naszymi zasadami noclegi planowaliśmy w stylu mieszanym: cześć pod dachem, gdy nadarzy się taka okazja, a część w namiocie. Jest on bardzo lekki i poręczny w rozkładaniu i składaniu, Towarzyszył nam w Finlandii, Szwecji, Omanie i Emiratach. Już po pierwszym noclegu z nawiązką zamortyzował koszty zakupu. Nadawał się do użytku, gdy pogoda była znośna, a przy mocnym deszczu raczej byłby kiepski.

Wreszcie nadszedł dzień wylotu. Klamoty przygotowałem dzień wcześniej, a rower postanowiłem upychać do kartonu rano, bo mój samolot z Wrocławia do Warszawy odlatywał o dziewiętnastej. Odkładanie rzeczy na ostatni moment to zła praktyka. Boleśnie się o tym przekonałem. Stary Zdechlak, mój rower wyprawowy, przez jakiś czas odpoczywał sobie w piwnicy. Gdy przyszło do jego rozkręcania, okazało się, że pedały za nic w świecie nie chcą dać się odkręcić. Próbowałem imbusami, kluczami płaskimi, w gwintowanie wpychałem smar. Wszystko na nic. Na domiar złego była niedziela i wszystkie sklepy oraz serwisy były nieczynne. Namęczyłem się przy tym strasznie, skląłem jak stary szewc, ręce mi omdlewały, a umysł gorączkowo szukał jakiegoś rozwiązania. Jedno było pewne, bez odkręcania pedałów, nie było szansy na spakowanie roweru do pudła. Dawno temu miałem podobny problem. Wtedy udało mi się rozwiązać go połowicznie. Jeden pedał dał się zdjąć, a drugi jakoś obwiązałem foliami. Karton był mocno wybrzuszony, ale na lotnisku przyjęto taki bagaż. Z dwoma wystającymi pedałami nie było o tym mowy. W końcu z prośbą o ratunek zadzwoniłem do mojego kolegi z pracy, który jest niezłym fachowcem od spraw mechanicznych. Zgodził się przyjechać, chociaż mieszka ode mnie o kilkadziesiąt kilometrów. Po godzinie był u mnie. Jego klucze też nie dawały rady. No ale poza narzędziami przywiózł też metalową rurkę, która okazała się zbawienna. Dźwignię klucza wsadziliśmy do tej rurki, by zwiększyć ramię działania siły. Jedno, drugie, trzecie energiczne pchnięcie – i poszło!. Drugi pedał widząc, że pierwszy się poddał, też już nie stawiał oporu. Uratowany! Była godzina jedenasta, a więc należało się sprężać. Karton przyjął Starego Zdechlaka, a w wolne miejsca i prześwity wkomponowałem resztę ekwipunku. Około czternastej byłem gotowy do wyjazdu. Ahoj przygodo!

Na wrocławskie lotnisko jedzie się ode mnie około godziny. Miałem tam zarezerwowany parking, przy czym samochód jeszcze tego samego dnia miał zabrać mój siostrzeniec, który wieczorem wracał do domu z Poznania. Jazda upłynęła szybko i w relaksującym nastroju po traumatycznych przeżyciach poranka. Od problemów człowiek wszakże nie ucieknie. Parking przy lotnisku to ogromna przestrzeń. Była ona szczelnie zajęta przez auta. Szukanie wolnego miejsca zajęło mi z pół godzin, a co gorsza znajdowało się ono chyba z kilometr od terminala. Jak tu teraz taszczyć karton przez te tysiąc metrów? Nieco załamany postawiłem podreptać po wózek. Czasu miałem sporo, a więc raczej się nie martwiłem. Na czystym dotychczas nieboskłonie pojawiły się intensywne czerwienie zwiastujące nadchodzącą burzę. Idą ku lotnisku, w pewnym momencie zauważyłem, że alejką między miejscami parkingowymi podąża melex kierowany przez młodą dziewczynę. Zatrzymałem pojazd i spytałem, czy będzie szansa na przewiezienie mojego pakunku na lotnisko. Szansa była, a więc z niej skorzystałem. Za parę minut stałem już w kolejce do odprawy. Wydawać by się mogło, że wszystko, co najgorsze już za mną. Szybko uporałem się z nadaniem bagażu i kontrolą na bramkach. Była siedemnasta, a ja mogłem wreszcie spokojnie usiąść i czekać na swój lot. Dla zrelaksowania organizmu wypiłem piwko i drugie. Jednak gdzieś w najgłębszych zakamarkach umysłu czaił się niepokój, że stanie się coś złego. Gdy na lotniskowych tablicach pojawił się komunikat, że mój lot jest opóźniony o 15 minut, wzruszyłem tylko ramionami. Mój samolot wahadłowo latach na trasie Warszawa-Wrocław-Warszawa i coś takiego mogło się zdarzyć. Ale lampka w mojej głowie z koloru pomarańczowego rozjarzyła się na czerwono. Wypiłem trzecie piwo. Zadzwoniłem do Darka informując go o tych kłopotach. Jest on nad wyraz spokojnym człowiekiem i trudno wyprowadzić go z równowagi. No dobrze, czekamy na dalszy rozwój wydarzeń. Nagle pod moją bramką zrobił się spory ruch, a na wyświetlaczu pokazała się widomość, że lot został odwołany. Patrzyłem na nią jak zahipnotyzowany. Znaczenie komunikatu było jasne, ale jakoś nie chciało do mnie dotrzeć. Ludzie przy mojej bramce byli zdenerwowani, a ktoś z obsługi lotniska nie był w stanie udzielić wyjaśnień o przyczynach skasowania lotu. Ponoć burza, ponoć samolot nie przyleciał z Warszawy. Ponoć. Wszystko to było dziwne, bo inne samoloty normalnie przylatywały i odlatywały, nie przejmując się rzekomą nawałnicą. Zresztą nad Wrocławiem żadnej burzy nie było, bo niebo, niedawno czerwone, znowu stało się jasne i przejrzyste. Ponownie skontaktowałem się z Darkiem i przekazałem mu tę tragiczną informację. Oczywiście on mógł lecieć sam z Warszawy do Taszkientu, ale nie zdecydował się na to. Na ułamek sekundy pojawiła się szansa, bo o dwudziestej pierwszej był kolejny samolot do Warszawy, gdyby mi się udało nim odlecieć, zdążyłbym na ten do Taszkientu. Miejsca w tym samolocie jednak były już wszystkie zajęte. Przez parę minut stałem i myślałem, co tu robić. Nie mogłem pogodzić się z tym, że te misterne plany i zamiary szlag trafił. Z żalu opróżniłem kolejny kufel. Po chwili podążałem już za tłumem niedoszłych towarzyszy podróży i ustawiłem się w kolejce do lotniskowego biura „Lotu”, by złożyć swoją reklamację. Mój stan psychiczny był kiepski. Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Byłem prawie na końcu osób oczekujących. Z kilkoma osobami w pobliżu wymieniliśmy parę uwag. Była tu pani z córką, które też leciały do Taszkientu, był tu lekarz z Kamerunu, chcący przez Warszawę dostać się do Paryża. Z tym drugim wdałem się w ciekawą rozmowę. Mówił świetnie po polsku. Pogadaliśmy o historii Kamerunu, o toczących się mistrzostwach Europy w piłce nożnej, o Afryce i Polsce. W kolejkowym tłumie pojawiła się widomość, że lot został odwołany z powodu naruszenia jakichś zasad bezpieczeństwa jeszcze w Warszawie. Nie wiem, czy była to prawda, potem szukałem dalszych informacji na ten temat, ale bezskutecznie. Gdy dobrnąłem do pani przyjmującej reklamacje, dochodziła północ. Na temat odwołania lotu nic nie chciała powiedzieć, może faktycznie nic nie wiedziała. Zaproponowała mi lot na tej samej trasie na najbliższy czwartek. Oczywiście była to propozycja nie do przyjęcia. Tak oto zostałem na wrocławskim lotnisku sam. Jego obsługa wydała mi mój karton. Wcześniej zadzwoniłem do mojego siostrzeńca, by przyjechał z powrotem z Wałbrzycha i mnie odebrał. Do domu wracałem jak zbity pies, w głowie mając pustkę, a serca przeszyte jadowitym kolcem z napisem „Lot”. Z pewnym zdziwieniem uświadomiłem sobie, że gdybym zamiast na wrocławskie lotnisko pojechał samochodem na „Okęcie”, to wyjeżdżając od siebie o tej samej porze, bez problemu na czas dotarłbym do Warszawy. Któż jednak przewidzi jakie niemiłe niespodzianki zgotuje nam los?

W poniedziałek obudziłem się z kacem moralnym. Egzotyczną wyprawę diabli wzięli, te wszystkie ciekawe miejsca, których można było dotknąć, stały się na powrót zasłonięte czarną kurtyną. Może i na zawsze. Z Darkiem jeszcze poprzedniego wieczoru ustaliliśmy, że być może na szybko wykombinujemy coś innego. Dla mnie rezygnacja z urlopu i powrót do pracy nie stanowiły jakiejś przeszkody, ale Darkowy letni harmonogram był tak napięty, że inny termin rowerowej wycieczki nie wchodził w rachubę. Przełamując marazm wziąłem się za rozpatrywanie naszych możliwości. Od lat myślę o Cyprze, ale mój kompan jakoś nie daje się namówić na odwiedzenie tej pięknej wyspy. Pewnie kiedyś będę musiał tam wybrać się samopas. Koło południa zadzwonił Darek i oznajmił, że można byłoby się wybrać do krajów bałtyckich, a trasę rozpocząć od Tallinna, docierając tam z Warszawy FlixBusem. Temat zbadał, wiedział dokładnie skąd, za ile, a także sprawdził możliwość zabrania rowerów. Na początku z niechęcią odniosłem się do tej propozycji. Kilkanaście lat temu zjechaliśmy całą Litwę, liznęliśmy też Łotwę, a nawet zrobiliśmy nielegalny wjazd na Białoruś. Poza tym kierunek ten rozpatrywaliśmy jako ewidentnie przeznaczony na rowerową emeryturę. A może już ta emerytura nadeszła, pomyślałem z przestrachem. W końcu dałem za wygraną. Z każdym dniem bezczynności skracał się nasz czas przeznaczony na rowerową eskapadę. Wyjazd uzgodniliśmy na środę, a Darek zajął się formalnościami. Koszt dla dwóch osób i dwóch rowerów wyniósł 526 złotych. Byłem praktycznie spakowany, a więc następnego dnia rano klamoty wsadziłem do swojego samochodu i byłem gotowy do wystartowania na Warszawę. Tym razem karton był niepotrzebny, a i strona przykręcenia pedałów też nie miała znaczenia.

Do stolicy jechałem już w lepszym nastroju. Należało cieszyć się kolejnym rowerowym przedsięwzięciem, a nie biadolić nad przeszłością. U Darka zameldowałem się w godzinach popołudniowych. Miałem u niego przenocować, by następnego dnia bladym świtem poczłapać na spotkanie z FlixBusem. Jeszcze raz przeanalizowaliśmy trasę. Miała przebiegać z Tallinna na wschód, zahaczać o jezioro Pejpus, potem odbić na zachód, by umożliwić zdobycie największej estońskiej wyspy Saaremaa, następnie już obrać kierunek południowy, przez Rygę, ściąć Litwę i tuż przy granicy Obwodu Królewieckiego przez Wiżajny doprowadzić nas do Suwałk, w których byłby koniec jazdy. Trasa ta powstała raczej spontanicznie i nie była dogłębnie analizowana. Liczyliśmy się z tym, że będziemy ją korygować już podczas trwania naszego przedsięwzięcia. Przy takich założeniach jej długość wynosiła około 1300 km. Darek zaznaczył przy tym, że w domu musi być już w sobotę i to w godzinach wczesnopopołudniowych, bo w niedzielę musiał jechać po swoje wczasujące się dzieci. Cały czas byłem przekonany, że kończymy jednak w niedzielę. A więc jeden dzień mniej na jazdę, czyli łącznie dni tych było dziewięć, z dziesiątym dojazdowym do Suwałk. Bez szału. Wieczór upłynął nam pod znakiem wspomnień i snucia planów na przyszłość. W Tallinnie mieliśmy być około godziny dwudziestej trzeciej. Zarezerwowaliśmy nocleg w hotelu Dorell, a także zakupiliśmy bilety na powrotne pociągi Suwałki-Białystok-Warszawa. Posiedzenie nasze nie przeciągnęło się do nocy, bowiem autobus wyruszał o 4:50 z przystanku Metro Marymont, a więc należało się kapkę zdrzemnąć, by móc jako-tako wstać o tak nieludzkiej porze. Na szczęście przystanek ten od Darkowego bloku był oddalony zaledwie o kilkaset metrów.

Pobudka nastąpiła, gdy nad Warszawą czerwieniał wschód słońca. Widok przez okno Darkowego mieszkania był interesujący. Na horyzoncie pyszniły się drapacze chmur puszczając szkarłatne refleksy, a na dole kontrastowała z nimi zieleń parku. Krzątaliśmy się cicho, aby nie obudzić Ani, żony Darka. Krótka toaleta, ostatnie sprawdzenie bagaży i można było wyciągać rowery z piwnicy. Ranek jeszcze stykał się z nocą, chociaż było już widno, to jednak czuło się chłód. Przytroczyliśmy sakwy, zrobiliśmy rytualne zdjęcie „z domkiem” i dalejże do przodu. Witaj przygodo! Zapowiadała się nieco skromniejsza niż było to w pierwotnych założeniach, ale życie czasem przynosi takie niespodzianki. Jechaliśmy kilka chwil przez puste stołeczne ulice, a Darek wskazywał kierunki. Gdy stanęliśmy na naszym przystanku, do planowego odjazdu autobusu brakował niecały kwadrans. Zdziwiłem się trochę, że z tak niepozornego miejsca odchodzi kurs międzynarodowy, bo był to zwykły punkt komunikacyjny dla pojazdów miejskich. Flixbus podjechał niezwykle punktualnie, a nawet lekko przed czasem, by dać szansę na spokojne zapakowanie bagaży. Z tyłu przyczepiona była platforma do przewozu rowerów, pusta, czekająca na nasze dwukołowe wehikuły. Po krótkim boju wszystko znalazło swoje miejsce: rowery na bagażniku, sakwy w luku, a my na tylnej kanapie autobusu. Zgodnie z informacją umieszczoną za przednią szybą kurs miał swój początek w Pradze. Uściślając: nie na Pradze, lecz właśnie w Pradze. Obsadę autobusu stanowili dwaj kierowcy, wsłuchując się w ich rozmowy, można było wywnioskować, że chyba Litwini. Prawie wszystkie miejsca były zajęte, a więc kierunek ten cieszył się dużą popularnością. Po ulokowaniu się na kanapie, opuściły nas emocje związane z rozpoczęciem podróży. Te wszystkie zmartwienia, czy zdążymy, czy czegoś nie zapomnieliśmy, czy w domu zakręciliśmy kurki z wodą i gazem, już odeszły w cień. Ta ostatnia uwaga bardziej dotyczy mnie, bo Darek pod tym względem nie przejawia widocznych na zewnątrz frustracji. Czekała nas teraz siedemnastogodzinna przeprawa przez cztery kraje. Specjalnie się tego nie obawiałem, bo w moim życiu było mnóstwo sytuacji, w których musiałem ćwiczyć swą cierpliwość. Zresztą w dobrym towarzystwie czas szybko upływa.

Jako dobry gospodarz Darek przygotował na drogę pokaźny stosik kanapek, ja natomiast wziąłem ze sobą coś na przepłukanie gardła. Na początku jazdy już zyskaliśmy godzinę, bo zegarek w autobusie ustawiony był na czas krajów bałtyckich. Próbowaliśmy się nieco zdrzemnąć, co nawet się udało, ale po godzinie już czuwaliśmy. Stos kanapek nieco się zmniejszył, a i gardło zostało zwilżone. Podjęliśmy temat uzbecki. Już nawet nie w kontekście rozpamiętywania krzywd i lizania ran, lecz raczej pod kątem praktycznym. Darkowi udało się odzyskać część pieniędzy za zakup biletów kolejowych, złożył też reklamację do „Lotu”. O ile zwrot kosztów przelotu dla mnie był rzeczą oczywistą, o tyle w jego przypadku było to już wątpliwe, a nawet nierealne. Przecież samolot z Warszawy wystartował, a on nie miał żadnych racjonalnych powodów, by nim nie lecieć. Obiecywano mu zwrot wyłącznie paru złotych w ramach refundacji opłat lotniskowych. No cóż, w stosunkach międzyludzkich należy się opierać na elementarnej sprawiedliwości, postanowiłem więc, że podzielę się z nim połową kwoty odzyskanej przeze mnie z „Lotu”, w ten sposób obaj zmniejszymy swoje starty finansowe. Potem rozmawialiśmy o różnych rzeczach, naszym bieżącym życiu, planowaliśmy kolejne ekspedycje, wspominaliśmy rowerową przeszłość. Naszym sposobem na wieczory po kręceniu na rowerze jest oglądanie dobrych filmów. Wszystko jedno, czy w namiocie, czy w hotelu, jeśli jest taka możliwość, to w ramach relaksu przypominamy sobie wartościowe obrazy. Na szczęście mamy podobne gusta, a więc z reguły wybór konkretnego obrazu nie nastręcza trudności. Mając dużo czasu ułożyliśmy sobie listę naszych faworytów. Żeby było sprawiedliwie, wykaz ten uzupełnialiśmy naprzemiennie. O tym, co obejrzeliśmy, będzie na bieżąco w toku relacji. Autobus co jakiś czas robił postoje, w Augustowie wypiliśmy pokrzepiającą kawę, a na kolejnych była szansa na rozprostowanie kości. Kątem oka sprawdzaliśmy wtedy, czy nasze rowery nie ulotniły się z bagażnika. Nie było jednak na nie amatorów. Płynu do dezynfekcji przełyku szybko ubywało. Na Litwie podczas kolejnego przystanku chcieliśmy nawet uzupełnić jego zapasy, ale nie znaleźliśmy odpowiedniego „magazinu”. Ta eskapada mogłaby się źle zakończyć, bo gdy wróciliśmy na dworzec, nasz autobus już startował. Końcówka jazdy dłużyła się, przed dziesiątą zrobiło się ciemno i zaczął kropić deszcz.

W Tallinnie zameldowaliśmy się bez czasowego poślizgu. Sprawnie przygotowaliśmy rowery do krótkiej jazdy. Dworzec i jego okolice znajdowały się w centrum miasta, ale natężenie ruchu samochodowego i pieszego kojarzyło się raczej z jakimś naszym miastem powiatowym niż stolicą kraju. Pewnie tu nie padało, bo ulice były suche. Sklepy były pozamykane, ale podjechaliśmy jeszcze na stację benzynową, by kupić coś na kolację. Oferta spożywcza nie była bogata. Ulicami i ścieżkami rowerowymi pokręciliśmy do hotelu. Przed wejściem natknęliśmy się na kilku podchmielonych jegomościów, którzy też tu mieli nocleg i wracali na leże. Wysocy młodzieńcy rysy mieli skandynawskie. Dorell był hotelem ładnie wkomponowanym w boczną uliczkę, w budynku czteropiętrowym wzniesionym z jasnej cegły. Na recepcji drzemał starszy mężczyzna, który sprawiał wrażenie złego za przerwanie mu krzepiącego snu. Za przechowanie rowerów zażyczył sobie po euro od sztuki. Z czymś takim nigdy do tej pory się nie spotkałem. Pewnie wymyślił na poczekaniu taką opłatę, by dorobić parę groszy. Żałosne. Nie było sensu na jakieś dyskusje, grzecznie zapłaciliśmy, a on kazał nam wstawić rowery w jakiś boczny korytarz. Z lubością wstąpiliśmy w podwoje naszego skromnego pokoju. Szybko załatwiliśmy nasz kwaterunkowy rytuał. Polega on na tym, że najpierw losujemy priorytet, a ten kto wygra ma prawo wyboru: albo kąpie się pierwszy, albo wskazuje łóżko. Tym razem wygrałem ja i wybrałem sobie legowisko bliższe toalety. Na następnym noclegu nie ma już losowania, po prostu druga osoba ma priorytet. Gdy Darek się kąpał, ja zjadłem późną kolację w postaci ostatniej polskiej kanapki. Koło pierwszej w nocy wreszcie zagrzebaliśmy się w ciepłą pościel z takim nastawieniem, że wstajemy wcale nie z kurami. Zapadłem w głęboki sen, ale nie trwał on długo. Obudziłem się z uczuciem mrowienia w nodze. Po chwili w udo złapał mnie potężny skurcz. Wiłem się na łóżku, krzyczałem bezgłośnie i jednocześnie gorączkowo próbowałem tak napiąć nogę, by skontrować paroksyzm. Trwało to jakąś minutę, a ja w tym czasie spociłem się i zgubiłem rytm oddechu. Na szczęście udało mi się nie wrzeszczeć, bo biedny Darek pewnie osiwiałby ze strachu. Kiedy poczułem, ze ból stopniowo odchodzi, spłynęła na mnie wielka ulga. Darek w ty czasie radośnie pochrapywał. Ten protest organizmu był na tyle dziwny, że przecież od paru dni nie jeździłem na rowerze i nie miałem również okazji do innej intensywnej aktywności. Cóż, lata lecą, a dawna forma pewnie nie wróci. Później zresztą dowiedziałem się, że przylgnęła do mnie choroba, w wyniku której systematycznie dręczyły mnie stany zapalne i gorączkowe. No ale o tym nie ma co się rozpisywać. Każdy dźwiga swój krzyż.

Rano obudziło nas skrzeczenie mew, nie dziwota, Tallinn to wszakże miasto portowe. Obmacałem nogę, wydawało się, że wszystko było w porządku. W hotelu mieliśmy śniadanie. Z animuszem zeszliśmy do restauracji, bowiem poprzedniego dnia musieliśmy obejść się bez obiadu. Szefem lokalu był ten sam gość, który przyjmował nas w hotelu. Wyspał się, to może pracować na dwie zmiany. Śniadanie nie było szczytem wykwintności, ale proste dania w zupełności wystarczyły. Napełniony brzuch zawsze skłania do milszego odbioru otaczającego nas świata. Od hotelu do rynku starego miasta było może ze trzy kilometry. Poranek był pochmurny, ale na opady się nie zanosiło. Na rynek dotarliśmy rowerowymi ścieżkami, a potem po pradawnym granitowym bruku, wygładzonym przez miliony kół i podeszw. Kręcili się tam tubylcy i turyści, ale jakichś strasznych tłumów nie było. Rzuciliśmy okiem na stare kamieniczki, ładny ratusz, kawiarnie zachęcające do odwiedzin, zrobiliśmy zdjęcia z estońskimi flagami. Jako sztandarowy obiekt miasta upatrzyliśmy sobie prawosławną cerkiew Aleksandra Newskiego. Tam zatem postanowiliśmy podreptać, a nie było to łatwe. Ostatni odcinek wpychaliśmy rowery pod sporą górkę, ciasnym brukowanym przejściem. Tutaj po raz pierwszy przekonałem się, że samodzielnie zrobione przeze mnie mocowanie sakw do bagażnika nie było idealne. Na stromiźnie puściły rzepy i sakwy runęły w dół. Później było z nimi jeszcze kilka przygód, ale o tym w stosownym momencie. Cerkiew rzeczywiście była urocza: w kolorach białym i ceglastym, z czarnymi kopułami i wielkimi złotymi krzyżami na zwieńczeniach jawiła się dumnie i majestatycznie. Za namową Darka weszliśmy nawet do środka, co w przypadku takich obiektów nieczęsto nam się zdarza. Zrobiliśmy to naprzemiennie, by zminimalizować ryzyko podwędzenia naszych rowerów. Warto było, bowiem przepych wnętrza był znacznie ciekawszy od widoku cerkwi z zewnątrz. Po wyjściu z przybytku należy liczyć się z tym, że zostanie się obstąpionym przez starsze panie, które po rosyjsku żebrzą o drobny datek. Ja nie dałem nic, bowiem rosyjski wpływa na mnie destrukcyjnie. Warto wspomnieć, że język ten towarzyszył nam często w ciągu kolejnych dni wyprawy, można wręcz rzec, że dominował, zwłaszcza w Estonii i na Łotwie. Jako przedstawiciel pokolenia, które uczyło się go obowiązkowo w szkole podstawowej i średniej, coś tam rozumiałem, a nawet miałem śmiałość wdawać się w rozmowy z tubylcami. Bywało to przydatne, niekiedy tylko na płaszczyźnie tego języka można było znaleźć porozumienie.

Po obejrzeniu rynku i katedry uznaliśmy, że oficjalnie zwiedzanie Tallinna dobiegło końca. Poranne godzinny powoli przeobrażały się w południowe, zatem należało przebić się przez metropolię i szczęśliwie wylądować na zacisznych drogach bocznych. Umyśliliśmy, by początkowo kierować się centralnie na wschód, ku kolejnemu ważnemu celowi wyprawy, na Pejpus. Ani dla nas, ani pewnie dla większości rowerzystów, przejazd przez duże miasta nie jest czymś ulubionym. Po prostu trzeba to zrobić i tyle. Wdarliśmy się zatem w urbanizacyjną materię Tallinna i żmudnie zdobywaliśmy kolejne przyczółki. Należy przyznać, że sieć ścieżek rowerowych była sensownie pomyślana i poruszaliśmy się nimi z niezłą sprawnością. Zwarta stara zabudowa powoli się przerzedzała, pojawiło się więcej zieleni i blokowisk. Na krótki moment odbiliśmy od naszej marszruty, by przywitać się z Zatoką Fińską, a właściwie jej odnogą, Zatoką Tallińską. Dotarliśmy do nadmorskiej promenady, stanęliśmy na niej i przez parę chwil wpatrywaliśmy się w szare fale Bałtyku. Błękitu nie było, bowiem zachmurzone niebo nie mogło przekazać wodzie swego prawdziwego koloru. W zasięgu wzroku jawiły się duże promy, które zapewne jako cel obierały Helsinki, skromna namiastka plaży oraz zalesione brzegi odbijające ku północy. Amatorów na morskie kąpiele nie było, my też jakoś nie czuliśmy takiej potrzeby. Na rogatkach miasta w dużym markecie uzupełniliśmy nasze spożywcze zapasy i pożegnaliśmy stolicę Estonii. Z pewnym żalem przekraczaliśmy administracyjną granicę Tallinna, bo nie było tam tabliczki z nazwą miasta. Zdjęcie z taką tabliczką – przynajmniej dla mnie – jest czymś obowiązkowym. Może i kiedyś była, ale „jakiś łobuz zdjął”. Tego już nie rozstrzygniemy. Jedno jest pewne, drugiej szansy nie będzie. Przez kilkanaście kilometrów kręciliśmy jeszcze w zgazowanej spalinami otulinie stolicy, by w końcu za miasteczkiem Maardu odetchnąć pełną piersią, zaczęły się bowiem sielskie tereny rustykalne. Chyba ta ulga sprawiła, że na moment straciliśmy czujność i pomyliliśmy drogę. Dotarliśmy do jakiejś cementowni, czy innego podobnego cholerstwa, bez szans na przebicie się dalej w naszym kierunku. Gdy wracaliśmy, doznałem dziwnego uczucia. Oto jechało się znacznie łatwiej. Wiatr! Niestety po odnalezieniu właściwej drogi, tempo jazdy znowu spadło. Podmuchy były z południowego wschodu, a więc dokładnie w twarz. Jak się później okazało, wiatr aż do końca naszego wyjazdu nie był przyjacielem. Nie był to huragan, ale systematycznie i z równą siłą przeciwstawiał się naszym zamiarom. Poruszaliśmy się równolegle do estońskiej drogi krajowej numer jeden, niekiedy na nią wskakiwaliśmy, by po paruset metrach wrócić na boczne dróżki. Zdarzył się też odcinek szutrowy, ale ten rodzaj nawierzchni nie należy do naszych ulubionych. Na dziurach i wybojach znowu spadły mi sakwy. Dokładnie przyjrzałem się dlaczego tak się stało. Przyszyte przeze mnie domowym sposobem rzepy tak naprawdę niewiele trzymały. Dopóki bagaż nie był poddawany działaniom bocznych sił, to jakoś się trzymał. Jak tylko pojawiało się parcie skośne lub w kierunku góra-dół, tobołek musowo lądował na glebie. Było to niebezpieczne i uciążliwe. Nie widziałem jednak żadnych środków zaradczych oprócz ostrożniejszej jazdy. Mając w pamięci nocny skurcz z obawą analizowałem stan swojego prawego uda. Na szczęście nie działo się z nim nic złego, noga deptała normalnie.

Z Darkiem mamy od lat ustalony zmianowy sposób pokonywania dystansu. Każdy z nas ciągnie po pięć kilometrów, a potem daje miejsce koledze. Generalnie działa to na terenie płaskim i poza dużymi aglomeracjami, bo w górach i miastach to już nie ma to sensu. Niestety już na początku naszej estońskiej jazdy okazało się, że Darek po prostu mi ucieka, a ja nie nadążam. Starałem się utrzymać koło, ale było to ponad moje siły. Pomyślałem o tym ze smutkiem i stwierdziłem, że składało się na to parę przyczyn. Mój kompan jest znacznie młodszy ode mnie i pewnie tutaj tkwi część prawdy. Jak można usłyszeć w pewnym kultowym filmie, „dupa nie starzeje się tak jak wino”, wraz z wiekiem wycieka z nas witalność. Oczywiście nie był to jedyny powód, bowiem znam osoby starsze ode mnie, które ciągle nie narzekają na formę. Poza tym od dłuższego czasu dręczyły mnie stany zapalne, które pojawiały się i znikały. Towarzyszyły im osłabienia i gorączki. Jak się później okazało powodem była ostra choroba przyzębia. Ostatnim elementem tej układanki był fakt, że Darek bardzo intensywnie przepracował zimę. Biegał, pływał, ćwiczył według dobranego indywidualnie harmonogramu, a ja po prostu tylko jeździłem na rowerze. Kilometrów niby nabiłem więcej, ale wybierałem znacznie łatwiejsze trasy niż kilka lat temu. Wszystko to spowodowało, że jazdę zmianową szlag trafił. Jechaliśmy niby razem, ale jednak osobno. I tak do końca w Suwałkach. Poruszaliśmy się skokami, ustalając punkt, w którym Darek będzie czekał na mnie. Jazda w parze dawała szansę na cykliczne skrywanie się za kolegą i mniejsze odczuwanie przeciwnego wiatru. Z drugiej jednak strony doskonale rozumiałem, że przecież cała frajda rowerowania polega na tym, by kręcić z całych sił i delektować się mocą swojej jazdy. Byłoby czymś absurdalnym, gdybym wymagał od Darka, by człapał w moim tempie. Niekiedy mój towarzysz denerwował się na to, że musi czekać, coś mi tam przygadywał, kręcił nosem. Smuciło mnie to kapkę, bowiem przecież nie było w tym mojej świadomej winy. Coraz bardziej docierało do mnie, że być może nadszedł kres naszej piętnastoletniej wspólnej rowerowej przygodzie. Coś się kończy? Ale czy coś innego się zaczyna? W tym momencie trudno dać jakąkolwiek wiążącą odpowiedź na te pytania, bo życie może przynieść wszelakie rozwiązania.

Ale trzeba w tym miejscu przerwać narzekania i wrócić na trasę. Tallinn zostawiliśmy daleko w tyle. Głęboko wdarliśmy się w estońską tkankę agrarną. Mijaliśmy niewielkie wioski otoczone polami, na których dominowały karłowate zboża, głównie owies i jęczmień, a także żółcił się rzepak. Zarówno klimat jak i liche gleby nie sprzyjały wydajnemu rolnictwu. Domostwa były rozrzucone  z daleka od siebie, stały przy nich stare maszyny rolnicze i całkiem ładne samochody osobowe. Zadbane obejścia sprawiały wrażenie łudząco podobnych to tych położonych po drugiej stronie Zatoki Fińskiej, które mieliśmy okazję oglądać dwa lata wcześniej. Co ciekawe, żadne ślady nie wskazywały na to, że kilkadziesiąt lat temu działały tu kołchozy i sowchozy. Nie było dużych zabudowań charakterystycznych dla tego typu sowieckich przedsięwzięć, nie było też budynków wielorodzinnych dla pracowników, a i same pola tworzyły nieregularne wielokąty z wyraźnymi liniami granicznymi oddzielającymi różne rodzaje upraw. Skojarzenia z Finlandią nasuwały się same. Podobieństwa rysowały się w krajobrazie, szacie roślinnej, we wrażeniu dużej przestrzeni. To ostatnie stwierdzenie mogłoby wydawać się dziwne, bo Estonia to przecież kraj niewielki, ale tak to właśnie wyglądało. Poza tym przecież oba te kraje mają pokrewne języki. Wystarczyło popatrzeć tylko na tabliczki z nazwami miejscowości, by poczuć się jak w Suomi. W wiosce Joelahtme przystanęliśmy na chwilę, by obejrzeć skromny monument wojenny. Na granitowej kolumnie wyryte były daty 1918-1920, a więc okres walk państw bałtyckich wspomaganych przez ochotników z państw skandynawskich z czerwoną Rosją. Wygrana kampania przyniosła owoce w postaci dwudziestu lat niepodległości, wspomnienia o tym z pewnością były w okresie sowieckim starannie wymazywane. Pomnik wyglądał na nowy, bo wzniesiono go już zapewne w wolnej Estonii. Po drugiej stronie ulicy stał kościół otoczony starym omszałym murem. Na placu przy świątyni znajdowało się kilka grobów. Odwiedziliśmy mogiły, bo jeśli mam taką możliwość, to lubię to robić. Wygląd miejsc ostatniego spoczynku wiele mówi o żyjących, poza tym można tu chwilę pomedytować, co wydaje się dobrym odprężeniem po rowerowym wysiłku.

Dzień był pochmurny i niezbyt ciepły. Liczniki wskazywały nieco ponad czterdzieści kilometrów. W sumie mieliśmy trzy przyrządy służące do pomiaru pokonywanego dystansu: po jednym zwykłym liczniku, a Darek dodatkowo wyposażył swój wehikuł w jakieś elektroniczne cudeńko, które umożliwiało także zapisanie przebiegu trasy i wielu innych parametrów. Nie określaliśmy dokładnie celu na ten dzień, bowiem nocleg miał być w namiocie, a więc dawało to sporą swobodę. Oby pod koniec dnia dotrzeć do jakiej kępy zarośli i w niej się rozbić. Płaska trasa nie nastręczała problemów, nie licząc tych nieszczęsnych podmuchów. Ciekawostka, odkryłem, że mój rower posiadał swoisty czujnik wiatru. Róg z lewej strony kierownicy nie posiadał zatyczki i wykręcona go góry aluminiowa rurka łapała powietrze. Kształt zagięcia był taki, że samorzutnie utworzył się tu dęty instrument muzyczny. Gdy wiatr się wzmagał, wydawał on dziwne, nieludzkie dźwięki, coś jakby piekielne zawodzenie, wiedziałem wtedy, że będę musiał pokonywać dodatkowe opory. Sylwetka Darka przez kilka minut majaczyła jeszcze gdzieś z przodu, coraz mniejsza i mniejsza, by wreszcie zniknąć jak ulotna zjawa. Moje morale podupadało i chyba mimowolnie wtedy dodatkowo zwalniałem. Musiałem się wszakże pogodzić z takim stanem i swoim żółwim tempem zmierzać do przodu. Dla mnie wszelkie obce miejsca są przedmiotem ciekawości. Spoglądałem zatem na mijane krajobrazy i to dawało mi sporą satysfakcję. Z pozoru wszystko było podobne do siebie: droga, wioski, autobusowe przystanki, leśne zagajniki, słupy elektryczne, ludzkie postaci krzątające się koło swoich gospodarstw. Cóż tu można zobaczyć interesującego? A jednak gapiłem się łapczywie. Potwierdziła się po raz kolejny opinia, że ludzie Północy są mocno wstrzemięźliwi, przynajmniej jeśli chodzi o wyrażanie uczuć. Na obcego rowerzystę patrzyli jak na dziwny okaz fauny, a na posłane spojrzenie spuszczali wzrok. Oczywiście nie piszę tego krytycznie, stwierdzam to, co widziałem. Południowcy krzyczą, machają rękami, pozdrawiają, na postojach koniecznie chcą pogadać. Tutaj był zachowany dystans i milczenie. Pewnie nie odkryję nic nowego, jeśli napiszę, że klimat wyraźnie wpływa na ludzki temperament. Nasza trasa na chwilę odbiła na północ, postanowiliśmy jeszcze raz dotrzeć do Zatoki Fińskiej. Lepszy wiatr zdynamizował moją jazdę. Nawet podjazdy, które pojawiły się dość niespodziewanie w liczbie dwóch, nie zwolniły mego tempa. Oznaczenia drogowe z dumą obwieszczały nachylenie 6-procentowe, chyba niezbyt wiele jest takich znaków w Estonii. Około półkilometrowe zjazdy dały namiastkę wiatru we włosach. Darek czekał na mnie przy tabliczce z nazwą „Kotka”. Była to mała śródleśna osada, do której właściwie nie dotarliśmy. Będąc dwa lata wcześniej w Finlandii planowaliśmy dojechać do miasta o takiej samej nazwie, ale zabrakło na to czasu. Teraz odrobiliśmy to i wcale nas nie martwiło, że estońska Kotka była malutka i niepozorna. Wokół roztaczały się piękne lasy sosnowe, pachnące żywicą, z polankami pokrytymi igliwiem, bez zawilgłych traw i komarów, jakby stworzone do noclegu w namiocie. Ochrzciłem je mianem „lasów noclegowych” i zamarzyłem, aby kiedyś dane nam było rozbić się pod taką imponującą sosną. Dziś jednak podążaliśmy dalej, bowiem godzina była ciągle młoda. W najbliższych planach był obiad, a według map za parę kilometrów powinniśmy dotrzeć do małej knajpki. Darek bez porządnego obiadu nie wyobraża sobie jazdy, podupada mentalnie i fizycznie, za to po spożyciu obfitego posiłku może ciągnąć do nocy. Knajpka wkomponowana była w las i na szczęście „rabotała”. Na drzwiach wejściowych ciągle widniały informacje o groźnym covidzie. Darek kazał sobie zrobić z nimi zdjęcie, traktując je jako memento dawnych czasów i ich absurdalnych zakazów. Jeśli chodzi o menu, to szału nie było, kotletów świniowych nie proponowano. Zamówiliśmy zatem najbardziej pożywne dania z listy, czyli hamburgery z frytkami, które zalaliśmy słabym piwkiem. W knajpie spędziliśmy może z godzinkę.

Po obiedzie zawsze trudno zmusić organizm do wysiłku, bowiem znajduje się on w fazie pokonsumpcyjnego lenistwa. No ale innej rady nie było, tylko należało się ruszyć. Po krótkiej analizie mapy wyznaczyliśmy sobie spotkanie w nadmorskiej miejscowości Vosu. Darek pognał, a ja poczłapałem. Po kilkunastu kilometrach znowu razem wpatrywaliśmy się w morze. Vosu sprawiało wrażenie miejscowości turystycznej. Były tu pensjonaty i hotele, na plaży jednak świeciły pustki. W wodzie pluskały się dwie dziewczyny, które po chwili wyszły odmętów. Nawet Darek, który od paru lat morsuje, jakoś nie miał ochoty na pływanie. Było zimno, chmurnie i ponuro. Piaszczysta plaża wchodziła do morza, z którego wystawały poplątane zielone badyle. Przed nami falowały niby wody Zatoki Fińskiej, ale tak naprawdę morze z trzech stron szczelnie otoczone było lądem. Bardziej było ono podobne do jeziora. Postanowiłem jednak dopełnić obowiązku zaślubin mojego roweru, Starego Zdechlaka, z morzem. Rytuał uznałem za spełniony, gdy zamoczyłem przednie koło w słonej wodzie. Być może obyczaj ten jest dziwaczny, ale praktykuję go od wielu lat. Koło maczam w ciekawszych akwenach i ciekach wodnych. Takie rzeczywiste dotknięcie dalekiej cząstki obcych krajów daje mi poczucie spełnienia, niezaprzeczalne świadectwo, że tam dotarłem. Po obraniu kierunku południowo-wschodniego róg przy mojej kierownicy odezwał się ciężkim brzmieniem. Świadczyło to, że ruszyliśmy pod wiatr. Brnąłem przez trzydzieści kilometrów przez puste przestrzenie, wśród lasów i jałowych pól. Darek gdzieś z przodu przebijał się przez przeciwne podmuchy. Nadchodził wieczór, nastał chłód, chmury skłębiły się, a niebo przybrało barwę ciemnoszarą. Zjechaliśmy się w miasteczku Haljala, pod sklepem. Darek czynił mi lekkie wyrzuty, że długo na mnie czekał i przeze mnie zmarzł. Nieco mnie to ubodło i w przypływie złości gdzieś w duszy zapisałem sobie postanowienie, że to nasza ostatnia wspólna wyprawa. W sklepie kupiliśmy podstawowe artykuły spożywcze z myślą o kolacji i śniadaniu. Kilka kolejnych kilometrów przejechaliśmy razem. Pogoda popsuła się całkowicie, zaczęło padać. Dobrnęliśmy do przystankowej wiaty i wpatrując się w czarne niebo, z którego obficie spływała woda, rozważyliśmy swoją sytuację. Nocleg w słabym namiocie groził totalnym przemoknięciem ludzi i bagażu. Postanowiliśmy zatem poszukać hotelu lub agroturystyki. Za parę kilometrów mieliśmy dotrzeć do miasta Rakvere. W nim i jego okolicach elektroniczne mapy pokazywały wiele obiektów hotelarskich. Po kolei dzwoniliśmy do każdego z nich, ale wszystko było pozajmowane. Wydawało się to nam dziwne. Skąd taka wielka aktywność turystyczna na takim zadupiu? Na to pytanie nie uzyskaliśmy odpowiedzi. W takiej sytuacji jedynym rozsądnym wyjściem było podążanie w planowanym kierunku tak długo, jak tylko się dało. Po parunastu minutach wyskoczyliśmy na deszcz. Za miastem Rakvere opady nieco ustały, a niebawem znikły całkowicie. Ujechaliśmy jeszcze z pięć kilometrów wypatrując dogodnej miejscówki na nocleg w namiocie, licząc na to, że kolejna fala deszczu się nie przetoczy przez ten rejon. Jechaliśmy wygodną ścieżką rowerową, która dzielnie towarzyszyła drodze głównej. W końcu po prawej ręce ukazała nam się niewielka, ale zwarta kępa krzaków i drzew. Tutaj postanowiliśmy szukać szczęścia. W żadnym wypadku miejsce to nie wpisywało się w definicję „lasów noclegowych”. Brnąc przez mokrą trawę dotarliśmy do kawałka osłoniętej zaroślami przestrzeni. Na horyzoncie rysowały się zabudowania kolejnych miejscowości, szosa przebiegała może z pięćdziesiąt metrów od nas. Wydawało się, że nasz zaułek skutecznie kryje się przed ciekawskim wzrokiem tubylców. Wyznajemy zasadę, że nocleg w plenerze powinien opierać się na dyskrecji, bo po co kusić los i ostentacyjnie wystawiać się na pokaz. Psychopatów nie brakuje, a ciemną nocą w namiocie jest się praktycznie bezbronnym. Szybko rozłożyliśmy nasz zielony domek. Na razie ludzkich psychopatów nie było, natomiast wśród owadzich wywołaliśmy euforię. Rzuciły się na nas całe eskadry komarów. Do środka wpakowaliśmy sakwy i szczelnie zasunęliśmy zamki, by owi latający krwiopijcy nie wdarli się do wnętrza. Kolację spożyliśmy na stojąco, bo usiąść było niepodobieństwem ze względu na totalną wilgoć panującą dookoła. Kątem oka zauważyłem, że ścieżką rowerową co jakiś czas ktoś przejeżdżał. Skoro ja widziałem cyklistów, to i my byliśmy dla nich widoczni. Już jednak na to nie zważaliśmy, zakładając, że wśród kolarskiej braci jest znacznie mniejszy odsetek psychopatów niż w reszcie społeczeństwa. Namiot przyozdobiłem biało-czerwoną flagą, którą do tej pory taszczyłem przyczepioną do sakw. Z lubością wbiliśmy się w śpiwory, ale wcześniej urządziliśmy polowanie na kilka komarów, które z pierońskim sprytem ulokowały się w środku. Ich martwe truchła do dziś przyklejone są do wewnętrznej powierzchni namiotu, stanowiąc ostrzeżenie dla przyszłych śmiałków tego nikczemnego gatunku. Dochodziła godzina dwudziesta druga, a noc jakoś nie chciała się pojawić, świat zalewały szarości. Na film nie było już za dużo czasu, zaproponowałem zatem Darkowi wysłuchanie na dobranoc audiobooka z krótkim opowiadaniem Edgara A. Poe „Serce oskarżycielem”. Pod względem kompozycji, języka, i narastania grozy z pewnością jest to szczytowe osiągnięcie XIX-wiecznej nowelistyki z pogranicza horroru i romantyzmu. Internet działał nienagannie, a więc po chwili słuchaliśmy opisu niezwykłego morderstwa dokonanego przez człowieka z wyczulonym słuchem. Darek chyba już usypiał, bo na pytanie jak mu się podobało, odpowiedział nieprzytomnie „owszem, owszem”. Spanie w namiocie nie jest dla mnie wymarzoną formą noclegu, nie widzę tu ani ziarnka przygody, ani odrobiny heroizmu, męczę się i nie mogę zasnąć, po dniu jazdy na rowerze wolę ciepłą kąpiel i czyste łóżko. Czasem jednak nie ma innego wyjścia, bo lepszy namiot niż miejscówka pod mostem. Tym razem sen dopadł mnie szybko, a noc upłynęła bez zwidów i majaków, a co ważniejsze bez skurczów i rodzących się stanów zapalnych.

Poranek był pochmurny, ale ciepły. W nocy opadów nie było i zanosiło się, że unikniemy ich także w ciągu kolejnego dnia. Trawa stanowiąca podłoże naszego namiotu kąpała się w rosie. Na wyjazdy rowerowe zawsze biorę ze sobą specjalny kajecik, w którym na bieżąco odnotowuję przebieg trasy i parametry jazdy. Przed śniadaniem go uzupełniłem wpisując przebyty poprzedniego dnia dystans 138 km oraz żenującą średnią 18,5 km/h. Jak już wspomniałem, sprawdziliśmy prognozę pogody, miało nie padać, ale południowy wiatr postanowił dalej paskudzić nam w twarz. Mój posiłek w postaci konserwy rybnej okazał się niejadalny, nie mogłem się przemóc, by skonsumować małe rybki z całymi głowami i patrzącymi na mnie oczyma. Zjadłem jedną, ale ją wyplułem, bo smakowała jak kilkudniowa padlina. Tak więc musiałem zadowolić się tylko ciemnym chlebem zapitym sokiem pomarańczowym. Zwijanie obozu zajęło nam chwilkę, spakowany namiot przekazałem do dźwigania Darkowi, a on w zamian oddał mi futerał z aparatem fotograficznym. Taka już panuje między nami umowa, że sprzęty wykorzystywane wspólnie taszczymy naprzemiennie. Tylko zgnieciona trawa świadczyła, że niedawno było tu nasze obozowisko. Przez niemiłą wilgotną trawę przebiliśmy się do naszej rowerowej ścieżki.

Pierwszym celem jazdy był Pejpus. Jezioro to miało dla mnie niezwykłe znaczenie. Poza tym, że uwielbiam wodne akweny i stawiam je na równi z najciekawszymi cudami architektury, to dodatkowym walorem owego zbiornika wodnego był jego związek z historią. Ale o tym w stosownym momencie. Darek wystartował jak z katapulty. Ruszyłem za nim bez wielkiej nadziei, że długo będę mógł obserwować jego sylwetkę. Ścieżek rowerowych nie lubię, w wielu miejscach stanowią getto dla cyklistów. Nasza była wszakże sensowna i jazda po niej nie nastręczała trudności. Inną sprawą było pytanie, czy była potrzebna. Ruch samochodowy na drodze obok niej był minimalny, bez problemu znalazłoby się tu miejsce dla aut i rowerów. Przecinałem lasy i małe miejscowości, znowu odczuwało się impresję wielkich pustych przestrzeni. Z mojego punktu widzenia było to bardzo miłe. Spokój i obcowanie z naturą mają swoje uroki, które doceniam najbardziej. Po kilkunastu kilometrach ścieżka się skończyła i można było wjechać na drogę. Darek czekał na mnie we wsi Roela. Był tu sklep, który oferował kawę za jedno euro. Spożycie czegoś ciepłego wydawało się jak wygrany na loterii los. Kupiłem też strawę na drugie śniadanie, bowiem w żołądku czułem pustkę, a w ustach ów obrzydliwy smak nadpsutych sardynek. Ze swoimi skarbami ulokowałem się w przystankowej wiacie i z lubością oddałem się procesowi konsumpcji, a mój kompan pocwałował do przodu. Już się oswoiłem z myślą, że nie mam szans na pogoń za nim, a więc spokojnie przeżuwałem i cieszyłem się przebywaniem gdzieś daleko poza domem, w obcym kraju, który oferował tyle ciekawych nowych widoków. W końcu i ja dosiadłem Zdechlaka. Mimo przeciwnego wiatru wykazywałem dobry nastrój i cieszyłem się jazdą. Ciąłem puste śródleśne przestrzenie ze zdziwieniem odczytując na tabliczkach nazwy kolejnych miejscowości. Były to miejscowości-widma, bowiem tak naprawdę kryły się gdzieś w głębi tych przepastnych leśnych ostępów. Nazwy te obco brzmiały dla słowiańskiego ucha, dominowały tu zbitki samogłosek, umlauty, karkołomne połączenia spółgłosek. A więc była Saara, Rajakula, Muuga, Korvemesta i inne. Do jeziora Pejpus dotarłem w miasteczku Mustvee. Miałem nadzieję, że Darek poczeka na mnie przy brzegu, ale odezwał się z informacją, iż ulokował się w knajpie. No dobra! Mustvee jawiło się jako miejscowość turystyczna. Widziało się hotele, przystanie dla łodzi, sklepy i sprzedawców przeróżnych pamiątek. Wszystko to jednak pokrywała zasłona jakiejś posowieckiej toporności. Sytuacja komplikowała się, bowiem niebo sczerniało i zaczęło kropić. Nie zważając na to dojechałem do nabrzeża. Jezioro było ogromne. Przez długą chwilę wpatrywałem się w jego ciemnoszare wody. Wyobraziłem sobie jak w zimie pokrywa się lodem. Wiele lat temu, kiedy byłem małym chłopcem, obejrzałem film „Aleksander Newski”, w którym między innymi pokazano scenę bitwy na tym jeziorze pomiędzy oddziałami ruskimi a zakonem Kawalerów Mieczowych. W jednym z ujęć lód pod ciężkozbrojną jazdą teutońską pęka i rycerze topią się w odmętach. Wizja ta zrobiła na mnie wtedy tak piorunujące wrażenie, że od wielu lat obiecywałem sobie odwiedziny owego miejsca i naoczne poczucie historii. Teraz stałem nad brzegiem Pejpusa i spełniało się moje marzenie. Co prawda sama bitwa odbyła się po wschodniej, czyli rosyjskiej stronie jeziora, ale przecież tam nie miałem szansy dotrzeć. Po kilku minutach obcowania z Pejpusem i historią uznałem, że swój niepisany obowiązek spełniłem. Wtedy spadła na mnie prawdziwa nawałnica. Woda lała się ciężkimi kroplami, a ja przyodziany w nowe przeciwdeszczowe wdzianko pognałem do knajpy, w której urzędował Darek. Moją kurtkę reklamowano jako nieprzepuszczającą wilgoci, ale aż tak dobra nie była. Poprzedniego dnia jej nie użyłem, bo opad nie był taki straszny. Dziś potwierdziła się stara prawda: nie ma nic nieprzemakalnego na tym świecie, duży deszcz spenetruje wszystko. Dobrze spisał się kapturek zaciągany elastycznym sznurkiem, dzięki czemu mój organ decyzyjny (głowa) pozostał w miarę suchy.

W restauracji zarówno obsługa jak i goście posługiwali się językiem rosyjskim. Darek był już po obiedzie i poinstruował mnie o sposobie złożenia zamówienia. Należało nałożyć na talerz dowolne potrawy, a potem wszystko razem zważyć. Do wyboru było wiele rodzajów tłustych mięs, smażonych, grillowanych i opiekanych, poza tym ziemniaki, warzywa i surówki. Tak jak dla mnie było to rozwiązanie idealne. Nie żałowałem sobie i wkrótce dumnie niosłem kopiastą porcję, a w drugiej ręce dźwigałem rosyjskie piwko, by w nim rozpuścić tłuszcze. Zasiedliśmy na zadaszonym tarasie. Kolejną noc zaplanowaliśmy spędzić pod dachem i zarezerwowaliśmy coś na kształt agroturystyki za miastem Tartu. Dodatkowym elementem takiego wyboru były rozgrywane właśnie mistrzostwa Europy w piłce nożnej, które Darek namiętnie śledził, a wieczorem rozgrywano dwa kolejne mecze. Po szybkim i planowym odpadnięciu Polski mnie te zawody trochę mniej interesowały, ale dobre spotkanie zawsze warto obejrzeć. Deszcz ciągle zacinał, ale prognozy były optymistyczne. To znaczy te w zakresie ustania opadów, bo wiatr zapowiadano południowy i nieco silniejszy niż dotychczas. Nasz kierunek do Tartu oznaczał zmagania z podmuchami, które wycelowane były prosto w twarz. Powoli do tego przywykaliśmy. Prognozy spełniły się co do joty. Po upływie pół godziny deszcz się zakończył. Gdy wsiadaliśmy na rowery, z nieba spadały ostatnie krople, woda za to wesoło chlupała z dołu, bo kałuż było pod dostatkiem. Najprostsza droga do Tartu prowadziła krajówką oznaczoną numerem trzecim. Podróżowanie główną arterią nie uśmiechało się nam zbytnio, ale nie chcieliśmy też robić wielkiego koła wyszukując objazdów. No więc dobrze, na krajówkę. Do celu brakowało niespełna sześćdziesiąt kilometrów. Jakoś się przeleci. Darek nacisnął na pedały i tyle go widziałem. Zostałem sam na sam z szeroką szosą i nieznośnym wiatrem. Ruch nie był wielki, dominowały osobówki, a duże traki pojawiały się sporadycznie. Z obrzydzeniem spoglądałem na licznik, który pokazywał tempo mojej jazdy na poziomie 16-20 km/h, przy czym ta większa liczba wyświetlała się rzadko. Brnąłem wśród lasów, a logika podpowiadała, że wysokie drzewa powinny nieco tłumić podmuchy. Tak jednak nie było, czułem jak lepkie powietrze nakłada na mnie hamujący kaganiec. Zrobiło się cieplej i nawet nieśmiało wyszło słońce. Droga posiadała nieskazitelnie równą nawierzchnię i na długich odcinkach może półmetrowej szerokości pas awaryjny. Po dwudziestu kilometrach poczułem charakterystyczne objawy dla nadchodzącego skurczu: lekkie mrowienie i napięcie w udzie. Stanąłem, pomasowałem nogę, odgiąłem ją w przeciwnym kierunku do wyczuwanego naprężenia, pospacerowałem trochę w kółko. Chyba pomogło, bo mi ulżyło. Korzystając z przymusowego postoju, prześledziłem dokładnie następne czekające mnie kilometry. Na mapie wypatrywałem sklepu, bo w moim bidonie poziom płynu raptownie się zmniejszył. Po bokach były niby jakieś wioski, ale żaden „magazin” się w nich nie ujawnił. Przed rokiem z Darkiem przemierzyliśmy sto kilometrów przez arabską pustynię też na dużym deficycie napojów. Skoro tam się udało, to i tutaj raczej z tego powodu nie wyzionę ducha, pomyślałem. Obawiałem się tylko kolejnych stanów przedskurczowych. Na szczęście do nich nie doszło, a ja mogłem powoli, ale systematycznie zbliżać się do Tartu. Na drugiej połowie dystansu dość niespodziewanie pojawiły się podjazdy. Nachylenia nie były duże, maksymalnie 3-4 procent, a długość tych odcinków nie przekraczała kilkuset metrów. W połączeniu ze złym wiatrem stanowiły wszakże pewną trudność. Zjazdy nie dawały żadnego odpoczynku, bo trwały tyle co nic. Przed miastem ruch się spotęgował, ale kierowcy byli ostrożni i roztropni, nie wyprzedzali na trzeciego, nie spychali do rowu, tak więc jazda była bezpieczna i spokojna. Na rogatkach przystanąłem na stacji benzynowej i zatankowałem swój żołądek oraz bidon, rzecz jasna nie benzyną. Darek miał czekać na mnie w Tartu, ale widocznie mu się znudziło, bo dał znak, że opuścił już aglomerację i kręci ku kwaterze.

W planach miałem małe zwiedzanie Tartu. To bardzo ciekawe i historyczne miasto. Przez krótki okres było nawet w granicach Rzeczypospolitej pod nazwą Dorpat. Szczyci się sławnym uniwersytetem oraz mianem naukowej stolicy Estonii. Do miasta wjechałem ścieżką rowerową. Po kolejnych kilku kilometrach zameldowałem się centrum. Panowała tu jakaś dziwna gorączka. Tłumy ludzi przewalały się w różnych kierunkach, na każdym kroku stali policjanci, gęsto ustawione samochody utrudniały przejazd. Mój zapał do zwiedzania ostygł. Poza tym samemu byłoby to mocno utrudnione. A więc na kwaterę! Darek już zażywał odpoczynku i przysłał mi jej dokładną lokalizację. Agroturystyka nasza położona była w małej wiosce Tuki, a brakowało mi do niej może z dziesięć kilometrów. Mozolnie przebijałem się przez ciasne dorpackie uliczki, znalazł się nawet jeden sztywny podjazd, który pokonałem sprawnie jak za dawnych lat. W markecie „Veeriku Selver”, który był ostatnią szansą na zakupy, uzupełniłem swoje zapasy. Skoro mieliśmy oglądać mecze, nie zapomniałem też o paru lokalnych piwach. Z ledwością wszystko zapakowałem do sakw, a zrobiłem to w miarę starannie, nie chciałem bowiem, by moje brzemię w trakcie jazdy spadło z bagażnika. Ostatnie pięć kilometrów przebyłem zadziwiająco piękną ścieżką rowerową. Była szersza i gładsza niż te, które zapamiętałem w Finlandii. Tylko po co ją zbudowano, skoro droga obok była pusta leśna przecinka? No ale to już sprawa Estończyków. Darek powitał mnie jak prawdziwy gospodarz. Pokazał nasze włości. Najpierw Zdechlaka zaprowadziłem do rowerowej stajni (garażu), potem zwiedziłem domek, który został nam przekazany do użytkowania na jedną noc. Zgodnie ze słowami mego kolegi, w agroturystyce byliśmy pierwszymi gośćmi. Na dole była kuchnia z kompletnym wyposażeniem, a pokój gościnny zajmował pierwsze piętro. Tylko co to było! Na powierzchni stu metrów kwadratowych zainstalowano wszelkie wygody i akcesoria dla znudzonych turystów. Był zatem wielki telewizor, półki z przeróżnymi książkami, przewodnikami, atlasami, beletrystyką, po estońsku, ale też po angielsku, nie zabrakło też Biblii. W szufladach znaleźliśmy kilkanaście gier planszowych. Stylowe meble uzupełniały obraz dostatku. Nam jednak spodobał się najbardziej stół do ping-ponga. Nie zważając na zmęczenie i czekające inne obowiązki, wzięliśmy rakietki do rąk i zaczęliśmy pykanie. Graliśmy może z godzinę i sprawiało nam to niesamowitą frajdę. Poziom rozgrywki nie był wysoki, ale reprezentowaliśmy podobną klasę, a więc mecz był wyrównany. Nie liczyliśmy punktów, koncentrowaliśmy się bardziej na finezji poszczególnych zagrań i ich dosadnym skomentowaniu. Rozgrywka tenisowa odprężyła nas i zrelaksowała. Pracowały mięśnie odpowiadające za chodzenie i bieganie, a te rowerowe odpoczywały. Po grze przeanalizowaliśmy dalszą marszrutę. Z żalem musieliśmy wykreślić z niej estońskie wyspy Hiumę i Saaremę, bowiem nie starczyłoby nam czasu na dotarcie do nich, postanowiliśmy sporym łukiem kierować się już ku Łotwie. Według prognoz, wiatr dalej miał być podły. Zbliżał się czas rozpoczęcia pierwszego meczu piłkarskiego. Zjedliśmy kolację, ja zanotowałem dane jazdy w rowerowym kajeciku (pokonany dystans: 139 km, moja prędkość średnia 17,7 km/h), po czym mogliśmy z czystym sumieniem oddać się futbolowemu widowisku. W pierwszym spotkaniu Hiszpania wygrała z Niemcami, a w drugim Francja w karnych ograła Portugalię. Ten drugi mecz pamiętam jak przez mgłę, bo już przysypiałem.

Z wygrzanego łóżka niełatwo było wyjść. Za oknem widok nie był budujący. Sine chmury szczelnie okrywały niebo. Nie padało, ale ziąb czuło się instynktownie. Mimowolnie wydłużaliśmy czas przeznaczony na śniadanie i pakowanie sakw. Z chęcią byśmy tu pomieszkali z dzień lub dwa, ale harmonogram jazdy był napięty, nawet po odpuszczeniu estońskich wysp. Plan na ten dzień zakładał początkowo kierunek zachodni, a dalej już centralnie na południe, ku Łotwie. Wieczorem przebąkiwaliśmy, żeby cofnąć się do Tartu i trochę jednak pozwiedzać, ale pomysł ten za obopólną zgodą odrzuciliśmy. Pierwsze dziesięć kilometrów podcięło mi skrzydła. Wiatr zabijał chęć do dalszej jazdy. Moja prędkość nie przekraczała 15 km/h, a wszystkie mięśnie kategorycznie domagały się zaprzestania katorgi. Darek systematycznie mi odjeżdżał, ale widać było, że też się męczy, bowiem odstęp między nami szybko się nie zwiększał. Po dojechaniu do drogi głównej liczyliśmy na to, że podmuchy zelżeją, bo teraz kierowaliśmy się na zachód. Owszem, było trochę lepiej, ale jednak w dalej wyczuwało się opory wynikające z niekorzystnych ciągów powietrza. W najgorszych sytuacjach trzeba wszakże znajdować jakieś pozytywy. Kolega szybko mi zwiał, a ja oddałem się obserwacji mijanych przestrzeni. Znowu uderzyło mnie wrażenie wielkich swobodnych obszarów, które dawały niezwykłe poczucie wolności. Chyba to w jeździe rowerowej doceniam najwięcej: ową impresję niezależności i smakowania swoich sił, nawet w sytuacji, gdy siły te nie są herkulesowe. Ta płynąca z głębi duszy świadomość daje radość i spełnienie. Jest to wszystko bardzo subiektywne, ale przecież nasze całe życie jest pasmem subiektywnego odbioru niby obiektywnego świata. Zatem z mozołem pchałem swój wehikuł i wpatrywałem się w to, co świat miał mi do zaoferowania. A było tego całkiem sporo: lasy mieszane w różnych odcieniach zieleni, soczyste łąki z pasącymi się krowami, rozrzucone domki niewstydzące się zawieszenia estońskich flag, słupy z bocianimi gniazdami, dźwięki natury dochodzące zewsząd. Zapatrzony w te cuda natury prawie zapomniałem o wietrznej bolączce. Nawet nie zeźliłem się, gdy niespodziewanie spadł deszcz. Założyłem swoją seledynową pelerynkę i mknąłem ku niezgłębionej przyszłości. Po kilku zdaniach opartych na wrażeniach wewnętrznych, czas wrócić do rzeczywistości. Za parę minut opady ustały i pokazało się piękne słońce, które chyba pierwszy raz puściło ku nam swoje promienie. Na skraju drogi ze stoickim spokojem czekał na mnie Darek. Przed nami falowało jezioro Vortsjarve, drugie co do wielkości w Estonii. Mój towarzysz uniknął deszczu i dziwił się, że mnie lekko zmoczyło. Darek, dziecko szczęścia. W nazwie jeziora kolejny raz odszukałem językowe podobieństwo pomiędzy fińskim a estońskim. Po fińsku to „jarvi”, po estońsku „jarve”. Na chwilę skryliśmy się w przystankowej wiacie, bo Darek chciał pogadać ze swoją rodziną, a ja z przyjemnością korzystałem z przerwy, by złapać drugi oddech. Jak już tu dotarliśmy, to bez dwóch zdań jezioro stało się przedmiotem naszego zainteresowania. Szutrową drogą podjechaliśmy pod sam brzeg, przy którym wzniesiona była wysoka drewniana wieża. Rowery zostawiliśmy u jej podnóża, a sami wdrapaliśmy się na samą górę. Jezioro nie było imponujące. W słońcu ogromna jego tafla mieniła się kolorami brunatnymi, co nasuwało skojarzenia do szlamu i błota. Przy brzegu nie było ludzi lub jakichś punktów gastronomicznych albo turystycznych. Przez parę minut gapiliśmy się w dal, zrobiliśmy małą sesję fotograficzną, po czym uznaliśmy, że trzeba ruszać dalej.

Kolejnym celem jazdy było miasto Vilijandi, w którym otwierała się szansa na spożycie obiadu. Darek bez skrupułów zostawił mnie z tyłu. Krajobraz nieco się zmienił, z typowo leśnego przybrał oblicze rolnicze. Jechałem bez pośpiechu, bo już dawno porzuciłem wszelkie myśli o trzymaniu się na kole mego kompana. Po trzydziestu kilometrach dotarłem do rogatek Vilijandi, a Darek wysłał mi wiadomość, że czeka na mnie w knajpie ormiańskiej. Szybko ją znalazłem i zamówiłem swoje danie. Było to mięsiwo z ryżem oraz dodatkiem przypraw armeńskich. W restauracji było mnóstwo ludzi, zatem na realizację zamówienia należało poczekać z poł godziny. Obsługujący lokal mężczyźni faktycznie mieli kaukaską urodę, a jedynym wspólnym językiem był rosyjski. Darek był już po obiedzie. Należało zatem ustalić strategię na popołudnie i wieczór. Mój towarzysz chciał znaleźć nocleg pod dachem, by móc obejrzeć kolejne ćwierćfinały Euro. Było z tym jednak krucho, bo przy granicy z Łotwą propozycje w tym zakresie były marne. W końcu stanęło na tym, że Darek miał na miejscu, czyli w miasteczku Karksi-Nuia, wybadać możliwość znalezienia kwatery, a ja swoim tempem poszusowałbym do niego. Tocząc owe dyskusje wysączyliśmy po piwku. Gdy mi przyniesiono obiad, Darek już się ze mną pożegnał i gnał na południe. Danie smakowało znakomicie. Było pożywne, sycące i świeże. Mój rower czekał na mnie przy płocie pod knajpą. Szykując się do odjazdu z pewnym zdziwieniem odkryłem, że zniknęła polska flaga, która wczepiona była w sakwy. Może wcześniej gdzieś mi wypadła, co było raczej mało prawdopodobne, bo była mocno osadzona. Raczej ktoś ją skradł. Tego już nie rozstrzygnę, ale tak czy owak jej nowemu właścicielowi życzę owocnego użytkowania. Do Karksi-Nuia było trzydzieści kilometrów z małym hakiem. Nastało późne popołudnie, ale przy długim dniu nie musiałem się spieszyć. Zatem wśród krajobrazu tożsamego z opisanym wcześniej toczyłem się równym tempem. Napęd szumiał, aluminiowy róg przy kierownicy świszczał, lepsza pogoda na stałe przylgnęła do tego zakątka Europy. Gdy do celu miałem z dziesięć kilometrów, odezwał się Darek z informacją, że z noclegu pod dachem nici. A więc namiot i krzaki! Niech będzie. Spotkanie umówiliśmy pod marketem COOP. Wkrótce tam się pojawiłem, a mój kolega nawet zdziwił się, że tak szybko. Zrobiliśmy zakupy, a Darek widocznie ciągle myślał o tych meczach, bo wykombinował plan „B”. W pobliżu sklepu znajdowała się knajpa z telewizorem. Tam też się ulokowaliśmy. Byliśmy jedynym gośćmi. Dziewczyna obsługująca lokal rozmawiała ze swoją koleżanką, a gardłowe dźwięki, które wydawały, musiały być językiem estońskim. No tu przynajmniej nie tłuką po rosyjsku, pomyślałem. Nie było żadnego problemu, by ustawić kanał telewizyjny transmitujący dwa ostatnie ćwierćfinałowe mecze Euro. Zasiedliśmy zatem centralnie przy odbiorniku i sącząc piwko śledziliśmy poczynania piłkarzy. Przed dziesiątą świat zaczął szarzeć, co było oczywistym znakiem, że winniśmy podążyć w knieje i szukać odpowiedniego miejsca na nocleg. Do granicy łotewskiej brakowało może ze dwadzieścia kilometrów, a my postanowiliśmy mocno się do niej zbliżyć. Rychło pożegnaliśmy miasteczko i niebawem wjechaliśmy w przestrzenie leśne. Niestety nie były to „lasy noclegowe”. Zarośla były gęste i malaryczne, ich podłoże stanowiły wilgotne i niemiłe rośliny. W wyobraźni widziałem w tym kłębowisku jadowite żmije i owady dybiące na naszą krew. Dwa albo trzy razy wydawało nam się, że znaleźliśmy odpowiedni kawałek wolnego miejsca, ale w końcu z różnych powodów musieliśmy zrezygnować. Wreszcie coś się udało wyszukać i w brzozowym zagajniku rozbiliśmy namiot. Pora ku temu była najwyższa, bo szarówka końca dnia poczynała przechodzić w fazę czerni początku nocy. Niestety nasz domek nie został udekorowany biało-czerwoną flagą. Kolację zjedliśmy łapczywie z myślą, aby jak najszybciej zanurkować do śpiwora. Kiedy w nim się znalazłem, poczułem błogość, ciepło i komfort. Sen przyszedł nie wiedzieć kiedy i niezmącony trwał do samego rana.

Wstaliśmy przed ósmą i spakowaliśmy dobytek. Rowery z lasu wytoczyliśmy na skaj drogi i przy niej bez pośpiechu zjedliśmy śniadanie. W ramach małej sjesty dopełniłem obowiązku uzupełnienia wpisów w rowerowym zeszyciku. Zanotowałem zatem przebyty poprzedniego dnia dystans 114 km przy średniej sporo poniżej 20 km/h. Do celów statystycznych ustaliłem także orientacyjne położenie miejsca naszego noclegu, jak się okazało najbliższa była wioska Arikula. Na kilka minut zalegliśmy na poboczu. Ustaliliśmy też plan jazdy na kolejny dzień. Jako miejscowość etapową wybraliśmy łotewskie miasto Limbazi i zarezerwowaliśmy w nim nocleg w kwaterze prywatnej. Jak już człowiek wie dokąd jechać, to i drogi ubywa jakoś szybciej. Przynajmniej ja mam takie wrażenie. Do granicy prowadziła boczna odnoga, na szosie czasem pojawił się jakiś samochód. Ciszę mąciły tylko ptasie zawodzenia oraz poszum wiatru, który czochrał korony drzew. Poranek był zadziwiająco pogodny i słoneczny. Pojawiła się szansa, by jazdę zacząć w krótkim letnim stroju. No tak, przecież był lipiec. Sielanka wydawałaby się pełna, tylko żeby jeszcze ten wiatr wiał w drugą stronę. W końcu nie było już więcej wymówek do barłożenia na poboczu i wskoczyliśmy na rowery. Przez kilometr jechaliśmy razem, ale niebawem puściłem Darkowe koło. Ugadaliśmy wcześniej, że spotkamy się na granicy. Przemierzałem zatem już sam puste leśne okolice. Miałem wrażenie, że cofnąłem się kilka tysięcy lat wstecz. Nie ma cywilizacji, nie ma przemysłu, ludzie koczują w niedostępnych puszczach i walczą z naturą o przetrwanie. Spodobała mi się ta impresja i jakaś moja cząstka chciałby się przenieść do tej dziczy. No ale każde spojrzenie rzucone na czarny asfalt lub mijający mnie samochód kazał wracać mi do współczesności. Granica ukazała się za kilkanaście minut. Była tak samo opuszczona jak przyległe do niej tereny. Zaludniał ją tylko Darek, a na małym parkingu stał pozostawiony samochód. Rozlatująca się drewniana buda sprawiała ponure wrażenie, może kiedyś działały w niej organy celne, ale teraz murszała i obrastał ją mech. Mój kompan odnalazł jednak coś ciekawego. Była to dziwna ażurowa metalowa konstrukcja, w której dostrzec było można połączone ludzkie sylwetki. Z tabliczki informacyjnej można było się dowiedzieć, iż monument ten wspomina wydarzenia z 1989 roku, kiedy to trzy kraje nadbałtyckie, będące wówczas częścią państwa sowieckiego, czyniły pierwsze próby zdobycia wolności i zerwania smyczy ustanowionej paktem Ribbentrop-Mołotow. W spontanicznie zorganizowanej akcji wzięło udział dwa miliony ludzi, którzy trzymając się za ręce utworzyli żywy łańcuch od Tallinna do Wilna. Imponujące! Dla mnie jest tym bardziej godne podziwu, że dobrze pamiętam siermiężne czasy towarzyszy Breżniewa i Gierka, kiedy to jakakolwiek myśl o upadku Sowietów była równie absurdalna jak udowodnienie, że można zejść poniżej zera absolutnego, a porządek jałtański zdawał się trwać przez kolejne tysiąc lat.

Już pierwsze kilometry przebyte na Łotwie dawały obraz, że było tu bardziej ubogo niż u sąsiada na północy. Drogi zbudowano z gorszego asfaltu, nie brakowało w nich dziur, a obejścia, które z rzadka pokazywały się przy drodze, sprawiały wrażenie zaniedbanych i małorolnych. Do wiosek położonych na uboczu prowadziły drogi szutrowe lub piaszczyste. Jako kolejny punkt zborny ustaliliśmy miasteczko Rujiena. Po dwudziestu kilometrach posuwania się pod średni wiatr dotarłem do niego, a Darek wypatrywał mnie na głównym rozjeździe. W centrum pstryknęliśmy parę fotek, z łotewskimi flagami, pod pomnikiem jakiegoś znacznego obywatela, a w końcu postanowiliśmy na chwilę przycupnąć gdzieś na kawę. W bocznej uliczce znaleźliśmy odpowiedni lokal. Gdy dotarło do nas, że „kawiarnia”, to po łotewsku „kafejnica”, nazwa ta niezwykle przypadła nam do gustu. Jak się później przekonaliśmy, w tego typu lokalach oprócz możliwości napicia się kawy, oferowano także pełne dania obiadowe. Na odkrytym niewielkim tarasie sączyliśmy aromatyczny napój, obserwując niepokojące zjawiska na niebie. Oto słoneczny dotychczas dzień przeobrażał się w małą apokalipsę. Na zachodzie kłębiły się czarne chmury i szybko posuwały się w naszą stronę. Zgodnie z planem jazdy mieliśmy pokręcić w to jądro ciemności. Jeszcze jednak pławiliśmy się w ostatnich promieniach słońca i liczyliśmy, że wydany już wyrok zostanie cofnięty. W kolejnej większej miejscowości o dziwnej nazwie Mazsalaca planowaliśmy obiad. Dzieliło nas od niej nieco ponad 20 kilometrów i przy pomyślnym obrocie zdarzeń moglibyśmy do niej dojechać bez zahaczenia o strefę opadów. Gdy już rozpoczęliśmy jazdę, można było odnieść wrażenie, że czerń na niebie przybliża się ku nas w tempie odrzutowca. Darek szybko mnie zostawił, a ja starałem się maksymalnie zwiększyć tempo kręcenia. Deszcz dopadł mnie w połowie drogi. Po dwóch pierwszych niepozornych kroplach spadła ściana wody. Przystanąłem i na grzbiet zarzuciłem kurtkę, operacja ta trwała może z minutę, ale w tym czasie już przemoczyło mnie na przestrzał. Nie było najmniejszego sensu szukania jakiegoś schronienia, bo przecież już wszędzie czułem wilgoć, a poza tym takiego miejsca w zasięgu wzroku nie było. Wcześniej już zauważyłem, że nawet łotewskie przystanki autobusowe wykonane były w wersji oszczędnościowej, bez wiat. Deszcz padał pod dziwnym kątem, niemalże poziomo. Błyskawicznie na drodze pojawiły się ogromne kałuże, a wielkie krople, które z impetem waliły z góry, prawie zrzuciły mi okulary. Ściągnąłem je, bo tylko przeszkadzały. W niektórych momentach jechałem prawie na ślepo, bo oczy zalane wodą nie były w stanie dobrze złapać ostrości. Człowiek jednak jest w stanie przywyknąć do najgorszych nawet warunków. Po kilku kilometrach było mi już wszystko jedno i nie narzekałem na swój los. Mogło być przecież gorzej, grad, burza z piorunami lub huragan. Miasteczko Mazsalaca sprawiało wrażenie opuszczonego, niskie obite deskami domki nie imponowały urodą, a deszcz dodatkowo całemu widokowi nadawał jakiś smętny i bagnisty charakter. Darek zatrzymał się na przystanku, który tym razem wyposażony był w zadaszenie. Rozmawiał ze starszą panią, ciekawostka – po rosyjsku. Kobieta czekała na bus do Limbazi, a więc naszego miasta etapowego. Zażartowaliśmy, że może też się z nią zabierzemy, by już nie cierpieć na deszczu. Bus odjechał, a my rowery wciągnęliśmy pod dach, aby niepotrzebnie nie mokły i odbyliśmy małą naradę. Mapy pokazywały, że w pobliżu była niewielka knajpka, w której byłoby można się posilić i przeczekać ulewę. Darek zrobił już mały rekonesans i stwierdził, że „nie rabotała”. Postanowiliśmy jeszcze raz sprawdzić, ale tym razem zjechaliśmy kawałek dalej, ku rzece, bowiem tam był inny lokal opisany jako „Cafe Buda”, czyli „kafejnica”. I to był strzał w dziesiątkę. W knajpie było mnóstwo ludzi i pracowała ona pełną parą. Poza tytułową kawą oferowała pełną paletę ciepłych dań. Ze względu na dużą frekwencję powiedziano nam, że na obiad poczekamy ze czterdzieści minut. Cóż nam zależało? Do mety było trochę ponad 50 kilometrów, a była szansa, że w końcu się przejaśni. W głównej części lokalu nie było miejsc, więc zajęliśmy stolik na tarasie z widokiem na rzekę. Deszcz odebrał ciepłotę powietrzu, a więc na otwartej przestrzeni dodatkowo przemarzaliśmy, ale chociaż nie kapało na głowę, bo skryliśmy się pod wielkim parasolem. Zamówiliśmy lokalne piwo, ale piliśmy je bez entuzjazmu. Wlewane łyki zimnego napoju powodowały nieprzyjemne drżenie organizmu. Na drugą nóżkę poprosiliśmy o ciepłą herbatę i to był lepszy wybór. Obserwowaliśmy rzekę, która dynamicznie przepychała swoje wody. Dziwne zjawisko jak na tereny raczej nizinne. Opady siekące o jej lustro wydawały się nie mieć końca. Oczekując na obiad jeszcze raz dokładnie przestudiowaliśmy naszą trasę. Spotkała nas przykra niespodzianka, bo oto te pięćdziesiąt kilometrów do Limbazi na długich odcinkach przebiegało szutrami. Był to wariant nie do przyjęcia, raz ze względu na moje spadające sakwy, dwa z tego prostego powodu, że po ulewie grząska nawierzchnia byłaby nieprzejezdna dla naszych cienkich opon. Wytyczyliśmy asfaltowe objazdy i wyszło kilkanaście kilometrów więcej. Nie było jednak innej rady. W końcu podano nam posiłek, żeberka świniowe z ziemniakami. Korzystając z tego, że w głównej sali nieco się przerzedziło, z talerzami przycupnęliśmy przy barze, gdzie było znacznie cieplej. Na półce zauważyliśmy polską „Mlekovitę” (już nie pamiętam dokładnie, co to było), i zrobiło nam się jakoś swojsko. Wspomnieliśmy przy tym sytuację sprzed roku, kiedy w dalekim Omanie ujrzeliśmy zaparkowaną cysternę ze znakami tej samej firmy. Z apetytem pochłanialiśmy pożywne danie, które dostarczyło niezbędnej energii do pedałowania w drugiej części dnia.



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 16 358
  • Wiadomości: 724
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
CD.

Przed szesnastą aura się nad nami zlitowała. Ale prawdę mówiąc znowu połowicznie. Deszcz ustał, ale niestety nie można było tego samego powiedzieć o przeciwnym wietrze. Bez ociągania się i dodatkowych sjest wystartowaliśmy ku Limbazi. Pierwsze metry były trudne, bo skostniałe mięśnie nie chciały pracować, a wypchane strawą żołądki błagały o zaprzestanie rowerowego wysiłku. Po ujechaniu kilkuset metrów dotarliśmy do rozjazdu, który dawał ostatnią szansę na jazdę na krótszym dystansie po szutrach. Nie skorzystaliśmy z niej, bo droga gruntowa wyglądała źle, w dziurach przelewała się woda, a sama nawierzchnia nie była stabilna. Darek włączył piaty bieg i tyle go widziałem. Po ustąpieniu opadów przez jakiś czas na niebie kłębiły się jeszcze chmury, ale niebawem ładnie się przejaśniło, zrobiło się ciepło i miło. Czułem jak mokre ubranie paruje, a organizm nagrzewa się i nabiera witalności. Brnąłem na południe i stamtąd też powiewało. Spróbowałem doszukać się w tym coś optymistycznego. Znalazłem: powiewy skutecznie wysuszyły mój kostium, który wkrótce stał się zupełnie pozbawiony wilgoci. Miejscowości rozrzucone były niezbyt gęsto, pomiędzy nimi dominowały obszary rolnicze, przy czym więcej było łąk i pastwisk niż gruntów ornych. Ruch na drodze nie był intensywny, czasem zawarczał silnik samochodowy, czasem odezwał się traktor. Jechało się spokojnie, co dawało szansę na oddanie się przeze mnie ulubionej mojej czynności, czyli obserwacji otaczającego świata. Zapisałem zatem w pamięci różne obrazy. Skromne zabudowania wzniesione z drewna i kryte eternitem, niezliczone bocianie gniazda, z których wystawały ptasie główki z otwartymi dziobami, dorosłe bociany przechadzające się po mokrych łąkach ze wzrokiem spuszczonym ku dołowi w poszukiwaniu żeru, ludzie zajęci swoimi sprawami, ale z ciekawością wpatrujący się w rowerzystę przemykającego koło ich obejścia. Nie wiem dlaczego, ale szczególnie dobrze zapamiętałem dwie dziewczynki, które szły poboczem drogi. Ich wygląd, a zwłaszcza kolor włosów stanowił kwintesencję bałtyckiej urody. Włosy były wręcz białe ze złotym odcieniem, ale nie siwe jak u staruszek, tylko żywe, lśniące i piękne. Mogły mieć 10-12 lat i chyba spostrzegły, że się na nie gapię, bo uśmiechnęły się i mi pomachały. Odwzajemniłem te gesty i ruszyłem dalej. We wsi Matisi należało skręcić na północny zachód. Od razu poczułem ulgę, na liczniku zaczęły wyświetlać się prędkości znacznie większe niż sakramentalne 20 km/h. Pokazały się gęste lasy, ale tym razem nie wypatrywałem w nich schronienia na noc, bo wszak czekała na nas kwatera w Limbazi. Pojawiła się kolejna możliwość skrócenia trasy, bo w miejscowości Urga jedna z odnóg odbijała ostro na południe. Gdy stanąłem na jej początku, było jasne, że nie ma szansy, by tamtędy się puścić. W mokrym piachu należałoby prowadzić rower, bo o jeździe nie było mowy. W okolicach miasta Aloja nastąpiła ostatnia w tym dniu zmiana kierunku jazdy, rzecz jasna wiążąca się dalszymi zmaganiami z wiatrem. Cel był już na wyciągnięcie ręki, bo cóż to jest 30 kilometrów, a więc nie załamywałem rąk, tylko naprężyłem nogi. Droga była w kiepskim stanie, stary asfalt nieco się łuszczył i pękał, ale jakieś straszne dziury się nie pokazywały. Teren stracił idealną płaskość, pojawiły się małe podjazdy, ale nie stanowiły żadnego kłopotu. Na pochyłości przynajmniej nie czuło się hamującej siły podmuchów. Krajobraz wzbogaciły niewielkie jeziorka, które wypełniały naturalne zagłębienia i uskoki. Gdy do Limbazi brakowało mi 10 kilometrów, odezwał się Darek z informacją, że objął już w posiadanie nasze lokum, wysłał mi jego lokalizację, a także zaoferował zrobienie zakupów. Z głównych ustaleń dotyczących tego ostatniego, postanowiliśmy półmetek jazdy uczcić łykiem czegoś mocniejszego, a na śniadanie nabyć duży zestaw jajecznicowy. Pozbawiony już troski przyziemnych rzeczy związanych z wieczornym dreptaniem do „magazinu”, kręciłem sobie bez wyrywania płuc. Tabliczkę „Limbazi” przywitałem z radością i nie omieszkałem pstryknąć z nią fotki.

Miasto sprawiało dobre wrażenie. Było czyste i zadbane. Przeważała niska zabudowa, ale pojawiały się też kilkupiętrowe bloki z cegły. Kwatera mieściła się przy ulicy Ryskiej w takim właśnie budynku. Darek przywitał mnie w bramie i wyjaśnił, że rower należy schować do komórki, która stała na podwórku. Z ulgą odczepiłem bagaże (nie było to trudne, bo wisiały tylko na dwóch paskach) i odetchnąłem po trudnym rowerowym dniu. Mieszkanko nasze było całkiem zgrabne, składało się z salonu z aneksem kuchennym, sypialni oraz łazienki. Mój kolega zwłaszcza ucieszył się na widok pralki, bo chciał sobie odświeżyć rowerowe stroje. Zgodnie z kolejnością dziś on wybierał sobie łóżko, za to ja miałem pierwszeństwo korzystania z łazienki. Oczywiście zadeklarował zadekowanie się w przytulnej sypialni. Przez jakiś czas krzątaliśmy się zajęci swoimi sprawami. Jak to niewiele trzeba, by mała iskra odpaliła beczkę prochu. Darek nastawił swoje pranie i z uśmiechem rzekł, że będzie ono trwało pięć godzin. Błyskawicznie połączyłem fakty. Koniec prania wypadał po pierwszej w nocy, a moja kanapa znajdowała się może ze dwa metry od drzwi łazienki. Oczami i uszami wyobraźni przeniosłem się o te parę godzin do przodu. Oto ja próbuję usnąć, a ta piekielna maszyna tłucze się i wyje, aż wreszcie rozpoczyna się apogeum jej aktywności, czyli wirowanie. Mam lekki sen, a takie nocne atrakcje z pewnością postawiłyby mnie na równe nogi i odebrały nocny odpoczynek może aż do rana. Poprosiłem Darka, który doskonale wiedział o moich problemach ze snem, aby skrócił program piorący, ale on odparł, że się nie da. Wtedy szlag mnie trafił. Wydarłem się strasznie i zarzuciłem mu egoizm oraz przy okazji wszystkie inne dawne grzechy i grzeszki. Patrzył na mnie, a oczy mu się coraz bardziej otwierały. Ja się też niepotrzebnie nakręcałem, a w myślach nawet poważnie rozpatrzałem zakończenie w tym miejscu wspólnej wyprawy. Pewnie nieco przesadziłem, ale ubodło mnie najbardziej to, że postąpił egoistycznie, z nastawieniem na realizację wyłącznie swoich celów, bez liczenia się ze mną. Zawsze uważałem, że w naszych stosunkach liczy się pewna szeroko rozumiana solidarność i równouprawnienie, teraz to poczucie zostało mocno zachwiane. Ochłonąłem trochę i pomyślałem, że może on nie skojarzył nocnego hałasowania pralki z moim ulotnym snem. Darek poczłapał do łazienki, wrócił po chwili i oznajmił, że jednak udało mu się zredukować czas prania. Kolację rozpoczęliśmy w milczeniu. Przypomniałem sobie, że miał zakupić coś mocniejszego i zaproponowałem kielicha na zgodę. Nie odmówił, ale szczerze oznajmił, że nigdy nie widział mnie w tak wzburzonego. Gdy pokazał mi flaszkę o nazwie „Pejpus”, uśmiechnęliśmy się wspólnie w pamięci mając obraz niedawno widzianego wielkiego jeziora. W wyprawowym zeszyciku odnotowałem przebieg naszej trasy oraz przemierzony dystans 117 kilometrów. W ten wieczór nie było meczów, zatem szykowała się projekcja filmu z naszej listy, o której wspominałem wcześniej. Wybierał Darek i dał nam szansę obejrzenia „Amatora” Kieślowskiego z główną rolą Jerzego Stuhra. Film ten oglądałem ze dwadzieścia lat temu, a teraz z przyjemnością go sobie przypomniałem. Śledziliśmy perypetie domorosłego operatora kamery wplątanego w nieciekawą rzeczywistość końca lat siedemdziesiątych, a poziom „Pejpusa” regularnie się zmniejszał. Dochodziła dwunasta, a my byliśmy dziwnie ożywieni. Zaproponowałem obejrzenie dwóch jednoaktówek Czechowa „Oświadczyny” i „Jubileusz” ze wspaniałymi kreacjami Barańskiej, Pawlikowskiego i Fijewskiego. Przed pierwszą udaliśmy się na spoczynek. I po cóż się awanturowałem? Pralka według starego programu właśnie kończyłaby pracę…

Rytuałem poranka było sprawdzenie prognozy pogody. Już nawet nie chodziło o opady, lecz o ten uprzykrzony wiatr. Ten miał być niezmienny, z południa, z prędkością 5-6 m/s. Spożyta woda ognista oraz późna godzina pójścia na spoczynek, nie odbiły się na porannym zmęczeniu. Zabrałem się za robienie jajecznicy, której zapachy były najlepszym sposobem na wyciągnięcie Darka z łóżka. Pożywne śniadanie stanowi podstawę dobrego samopoczucia na cały dzień. Pożegnała nas pani opiekująca się mieszkaniem, a na hasło, że kierujemy się ku Rydze, ostrzegła, żeby uważać na „szalonych kierowców”. W centrum miasta obejrzeliśmy ładne kamieniczki, stary kościół, budynki administracyjne ozdobione łotewskimi flagami, a po chwili już opuściliśmy gościnne Limbazi. Być może na początku dnia wiatr nie był zbyt silny, bo jechało się już bez wrażenia, że ciągną do tyłu niewidzialne szelki. Pierwsza część marszruty prowadziła ku Bałtykowi, którego brzeg powinien wyłonić się za około trzydzieści kilometrów. Przyjemna temperatura oraz bijące z boku słońce zwiększały komfort jazdy. Darek bez ceregieli pomknął w dal. Na liczniku pojawiały się zawrotne prędkości ponad 20 km/h. U niego musiało być znacznie więcej, bo oderwał się ode mnie bez problemu i z każdą chwilą jego sylwetka malała, aż wreszcie znikła całkowicie. Kilometry jakoś żywiej zasilały moje rowerowe konto. Zielony krajobraz cieszył oczy, a samochody nie przeszkadzały w kontemplacji owej barwy, w którą przystroiły się lasy i pola. Za wsią Vidrizi droga wyprowadzała na zachód, by już zgodnie z tym kierunkiem dobrnąć do Zatoki Ryskiej. Przy skrzyżowaniu z nadmorską arterią łączącą Tallinn i Rygę dostrzegłem rower mojego kolegi. Przez parę chwil wpatrywaliśmy się w ten tętniący mechanicznym życiem szlak, bo niebawem sami mieliśmy tu się włączyć do ruchu. Tak, „szaleni kierowcy” pędzili na złamanie karku. Była wszakże nadzieja, bo szeroki boczny pas był jakby stworzony dla rowerzystów. Chwila prawdy miała nadejść za godzinę z okładem. Na razie przecięliśmy magistralę i po krótkiej jeździe poczuliśmy zapach morza. Otaczała nas atmosfera wakacji i wypoczynku. Było tu jednak nieco spokojniej niż nad naszym wybrzeżem, mniej ludzi, mniej hałasu. Morski brzeg zajmowało kilka miejscowości, które graniczyły ze sobą stanowiąc pewnie coś w rodzaju letniej odskoczni na mieszczuchów z Rygi. Przy plaży był market, w którym zrobiliśmy małe zakupy, a u handlującej pod nim dziewczyny nabyliśmy nasze smakołyki: Darek kawał arbuza, a ja czereśnie. Porzuciliśmy rowery i kamiennymi schodkami zeszliśmy nad sam brzeg, w garści dźwigając swoje smakowite owoce. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, a więc zabrałem też ze sobą pieniądze i dokumenty. W głowie nawet roiła nam się chęć popływania, ale nie było to niestety możliwe i to wcale nie ze względu na zimną wodę. Plaża była kamienista, a co ważniejsze w morskiej toni gęsto kłębiły się glony, które zgniłą zielenią błyszczały na słońcu. Oblepiały również znaczną część plaży, co wyglądało bardzo nieestetycznie. Nic więc dziwnego, że chętnych na kąpiele nie było. Legliśmy na ziemi i oddaliśmy się konsumpcji. Obserwowaliśmy falowanie wody, a na horyzoncie statki czekające na swoją kolej wejścia do portu. Plażowicze porozumiewali się ze sobą po rosyjsku. Nawet celowo wsłuchiwałem się w te rozmowy, by wychwycić jakieś niesłowiańskie słowa, ale nadaremnie. Byczyliśmy się pół godziny, twarze wystawiając ku słońcu. Dla mnie taka wielka drgająca masa wody ma jakiś urok hipnotyczny. Gapiłem się zatem i wsłuchiwałem w tę rytmiczną pracę wody. Przynosiło mi to ulgę i wyciszenie.

Minęło południe, a więc po odpoczynku przyszedł czas na intensywną pracę. Przez kilkanaście kilometrów posuwaliśmy się drogą niby boczną, tuż przy morzu. Rejon turystyczny dawał o sobie znać sporym natężeniem ruchu, zachętami do skorzystania z możliwości noclegu lub wyszynku, a także pięknymi daczami. Na długich odcinkach korzystałem ze ścieżek rowerowych, ale było to niezbyt wygodne, gdyż na każdym skrzyżowaniu z drogą poprzeczną należało uważać na samochody, zwalniać lub wręcz się zatrzymywać. Poza tym piesi bez pardonu włazili pod koła, jak to wszędzie z nimi bywa. Samego morza już nie można było dostrzec, bo las i zabudowa odcinały widok. W końcu skończyła się nachalna cywilizacja i jej wytwór – ścieżka rowerowa. Bez obawy kontaktu z łotewską policją można zatem było na zasadzie równouprawnienia skorzystać z szosy. Sosnowe bory pachniały żywicą, a gdzieś w głębi ukazywały piękne polany pokryte suchą ściółką. Nic tylko rozbić namiot! Do tego jeszcze było daleko. Darek przycupnął przy wjeździe na ekspresówkę. Odwrotu nie było. Rzuciliśmy się w wir koni mechanicznych. Z kolegą mamy pod tym względem spore doświadczenie, nie takimi arteriami się jeździło. Zawsze na początku trzeba się oswoić z odmiennymi warunkami jazdy. Warto zachować spokój i nie panikować, ale nade wszystko trzeba mieć otwarte oczy i być gotowym na różne manewry. Pas awaryjny dawał gwarancję bezpieczeństwa, bo samochody tam się nie wciskały. Niekiedy zanikał, bo na drodze przed skrzyżowaniem wydzielano dodatkowe pasmo skrętu w prawo. W tych miejscach należało zachować większą czujność. Przez długi odcinek trzymałem Darkowe koło, ale wreszcie odpadłem. Nie czułem przeciwnego wiatru, może ciąg aut pędzących w tym samym kierunku co ja skutecznie zwalczał jego podmuchy… „Szalonych kierowców” nie było, wszyscy jechali grzecznie, mijając mnie z naddatkiem. Na ciężarówkach widziało się sporo polskich rejestracji. Już nawet oswoiłem się z myślą, że drogą tą dojedziemy do samej Rygi. Mój kompan zatrzymał się na moście nad rzeką Gauja. To całkiem spory ciek wodny, który niebawem kończył swój bieg w Zatoce Ryskiej. Widok dostojnej rzeki wpłynął kojąco na mój system nerwowy. Zrobiliśmy kilka zdjęć, a gdy zjeżdżaliśmy z mostu wyhamował nas znak zakazu wjazdu dla rowerów. Dalsza jazda ekspresówką była niedostępna. Przez moment nawet rozpatrywaliśmy naruszenie przepisów, ale w obcym kraju mogło to być wysoce nieopłacalne. Odpaliliśmy mapy i ku naszej radości wskazały one marszrutę przez miasto Carnikava. Trochę dookoła, ale na pewno spokojniej. Za paręnaście minut byliśmy w tej podstołecznej miejscowości. Jakby na zawołanie pojawiła się kafejnica, a my bez namysłu zajęliśmy miejsce przy stoliku na tarasie. Przyjemnie ciepło rozlewało się dookoła, a myśl o obiedzie już sama w sobie była kaloryczna. Popijając piwko czekaliśmy na danie główne. Analizowaliśmy przejazd przez Rygę. Wychodziło na to, że trzeba będzie ją rzetelnie przeciąć z północnego wschodu na południowy zachód, czekało nas ponad dwadzieścia kilometrów przedzierania się przez zwartą miejską zabudowę. Wizja ta nie była przerażająca, bowiem na naszym koncie znajdowało się całkiem sporo takich metropolii. Gdy podano ładną porcję mięsiwa z frytkami, wszelkie problemy komunikacyjne odeszły w zapomnienie. Nie wiadomo skąd zleciały się wróble i świergotem domagały się jedzenia. Oswojone ptaki jadły prawie z ręki, wydzielałem im małe kawałeczki pieczonych ziemniaków, a one toczyły między sobą boje o zdobycz. Zwieńczeniem obiadu była czarna kawa, czyli coś stosownego do nazwy miejscowości, w której popasaliśmy. Carnikavę opuszczaliśmy, gdy wzmógł się popołudniowy ruch samochodowy. Sznury aut ciągnęły się w obu kierunkach, przy czym znacznie więcej wracało z Rygi. Jak to zwykle się zdarza, w miejscu gdzie byłby potrzebna, ścieżki rowerowej nie było. Jechaliśmy razem i stanowiliśmy zaporę dla kierowców, którzy jednak nie poganiali nas trąbieniem, tylko spokojnie czekali na możliwość wyprzedzenia. Po przedarciu się przez kilka wiosek, ostatni dojazdowy odcinek do stolicy brnęliśmy wśród lasów. W takim właśnie gęstym ostępie stanęliśmy przy tabliczce „RIGA”. Na naszych twarzach pojawił się uśmiech. Kolejna stolica dopisywała się do listy rowerowych zdobyczy. Do centrum miasta brakowało piętnaście kilometrów.

Za chwilę lasy znikły, a my już kręciliśmy ruchliwą dwupasmówką. Powoli posuwaliśmy się w upatrzonym kierunku. Na razie nie było potrzeby sprawdzać trasy, bo musieliśmy cały czas walić prosto. W pewnym momencie doszusowaliśmy do trójki sakwiarzy: dziewczyny i dwóch chłopaków. Pozdrowiliśmy się w uniwersalnym języku rowerzystów, czyli machnięciem ręki. Potem kilka razy tasowaliśmy się na trasie, by w końcu pożegnać się na zawsze. Zabudowa zgęstniała, pokazały się też ścieżki. Jechaliśmy nimi, chodnikami lub po prostu ulicami. Na wysokich krawężnikach musiałem przystawać, bo nie chciałem stracić swojego bagażu. Przez dwa-trzy kilometry towarzyszył nam kolejny rowerzysta: starszy mężczyzna, raczej nie kolarz, tylko ktoś przemieszczający się w ten sposób w celach praktycznych. Uciekaliśmy mu i przystawaliśmy sprawdzając drogę, a on wtedy nas doganiał. Powtórzyło się to parę razy, a on chyba myślał, że się z nim przedrzeźniamy, bo coś tam mamrotał pod nosem. Może nawet po łotewsku? Pokazywały się coraz okazalsze budynki, co świadczyło, że stare miasto było już niedaleko. Jako ciekawostka ruchu ulicznego jawiły się trolejbusy, u nas już rzadko spotykane. Pojawienie się bruków zwiastowało, iż dotarliśmy do starówki. Przywitała nas XIII-wieczna katedra, ogromna ceglana budowla kryta ciemną dachówką, z wielkimi witrażowymi oknami oraz masywną wieżą zegarową. Nie planowaliśmy zwiedzania jej wnętrza, popchaliśmy rowery na rynek. Tam pysznił się wspaniały Dom Bractwa Czarnogłowych, który stanowi chyba najważniejszy symbol miasta, a dalej czuwał miejski ratusz ozdobiony flagami łotewską i ukraińską. W centralnym punkcie rynku przy pomniku Rolanda na wiolonczeli rzępoliła młoda dziewczyna, która wspomagała się dźwiękami płynącymi z magnetofonu. Prezentowała różne rodzaje muzyki, nie zabrakło też ciekawej wersji jednego z przebojów grupy Queen. Grała ładnie, a więc do futerału wrzuciłem jej monetę. Już po powrocie zaciekawiłem się owym pomnikowym Rolandem. To symboliczna postać wojownika z nagim mieczem i tarczą, na której wyryto ryski herb. Ma pokazywać umiłowanie wolności. Pod sowieckim kamaszem monument ten pewnie był potajemnie szczególnie hołubiony, a towarzysze ze wschodu być może próbowali nadać mu inne komsomolskie znaczenie. Zwiedzanie zakończyliśmy przy kościele św. Piotra, którego strzelista wieża atakowała niebo niczym rakieta na kosmodromie Bajkonur. Dochodziła godzina osiemnasta. Po turystycznych trudach zgodziliśmy się na małą przerwę w knajpce. Słońce operowała wysoko, ciepłe popołudnie rozleniwiało. Sączyliśmy chłodne piwo i uzgadnialiśmy scenariusz na końcówkę dnia. Ten był dość prosty: opuścić Rygę, odjechać od niej na 20-30 kilometrów i zamelinować się w lesie. Przed nami jeszcze był jeden punkt programu, Dźwina. Za chwilę staliśmy na środku starego mostu, z którego rozciągał się przepiękny widok na dostojną rzekę. W tym miejscu jej szerokość oceniłbym na pół kilometra, a pomarszczona tafla mieniła się granatowym kolorem. Przez minutę chłonąłem ten przyjemny dla mnie obraz. Widzieliśmy nieodległe stare miasto, wyzierające z dalszego planu wysokie sakralne i świeckie budowle, w tym również coś na kształt warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki, kolejne mosty, nowe dzielnice. Ochoczo robiliśmy zdjęcia – zarówno aparatem jak i jakąś częścią mózgu, by utrwaliły się w pamięci. Tramwaj tłukący się na moście przywrócił nas do rzeczywistości. Do rogatek miasta mieliśmy kilka kilometrów, znacznie mniej niż dotychczas przemierzyliśmy po Rydze. Żwawo ruszyliśmy na południe. Przez kilkanaście minut kluczyliśmy coraz bardziej podmiejskimi uliczkami, a raz nawet udało nam się pomylić drogę, by wreszcie w okolicach wsi Tiraine wygramolić się z metropolii. Kawałek kręciliśmy ścieżką rowerową, a gdy się skończyła, pożegnaliśmy się, ustalając, że jazdę zakończymy w miasteczku Olaine, do którego brakowało nieco ponad dziesięć kilometrów. Gdy Darka zabrakło, na horyzoncie zobaczyłem inną sylwetkę zawzięcie naciskającą na pedały. Dystans między nami się zmniejszał, a niebawem zorientowałem się, że to dziewczyna. Przez dwa kilometry jechałem za nią, a potem ją wyprzedziłem. Moja beztroska jazda skończyła się, kiedy uświadomiłem sobie, że coś się z tą trasą nie zgadza. Sprawdziłem na mapie, no tak, przegapiłem swój skręt. Musiałem zawrócić, przeciąć węzeł dróg A8 i A5, kawałek jechać ekspresówką, by wyłonić się w Olaine. Uświadomiłem sobie to w momencie, gdy dziewczyna do mnie dojeżdżała. Minę miałem nietęgą, bo się tylko lekko uśmiechnęła, chyba z politowaniem. Tymczasem Darek wysłał mi wiadomość, że czeka na mnie przy markecie Maxima. Już mu nic nie odpisywałem, tylko zacisnąłem zęby i ruszyłem tak szybko, na ile pozwalała mi moja średnia kondycja. Należało się streszczać, bo do nocy jeszcze kapkę brakowało, ale dobrze byłoby przy jako takim widoku znaleźć nocleg. Na koniec doszło do następnego nieporozumienia. Oto w Olaine były dwa markety Maxima... Już jednak nie będę rozpisywał się na ten temat. Gdy szczęśliwie się odnaleźliśmy, kompan nieco zrugał mnie za spóźnienie, ale po usłyszeniu mojego tłumaczenia udobruchał się i odprężył. Do sklepu zdążyłem na ostatni moment., bo zaraz go zamykano. Dochodziła zatem godzina dwudziesta pierwsza. Kupiłem wałówkę oraz dwa piwa, na które jak najbardziej zasłużyłem.

W okolicach Olaine było sporo obszarów zalesionych. Wyszukanie odpowiedniej miejscówki wydawało się formalnością. Czasem wszakże pozory mylą. Wydostaliśmy się poza zwartą zabudowę i krążyliśmy po rachitycznych zaroślach. Niekiedy pokazywał się samotny domek, niekiedy otwarta przestrzeń, a raz dotarliśmy pod jakiś zakład. W takich rejonach nie chcieliśmy się rozbijać. Asfalty się skończyły i obijaliśmy się na drodze gruntowej. W pewnym momencie zobaczyliśmy mały cmentarzyk z dziecinnymi mogiłami. Tego jeszcze brakowało! Parę lat temu byliśmy już prawie gotowi na nocleg w grobowcu. Było to na Sardynii, ale wtedy wycofaliśmy się z tego pomysłu. Wreszcie pokazały się bardziej zwarte chaszcze. Wyglądały kiepsko. Gleba była podmokła, niezdrowa, parująca zgnilizną. Gęste poszycie składające się głównie z rozłożystych paproci szczelnie pokrywało podłoże. Co gorsza na ziemi leżały połamane gałęzie, a trafiały się też kamienie. Nie było innej rady, wdarliśmy się w ten „nienoclegowy las” na głębokość kilkudziesięciu metrów od ścieżki. Jedno było pewne, dla postronnego obserwatora nawet w pełnym świetle dnia staliśmy się „niewidzialni”. Tymczasem robiło się ciemno. Z grubsza oczyściliśmy miejsce pod namiot i w tempie dotąd niespotykanym postawiliśmy nasz domek. Do szturmu ruszyły komary. Ich atak trwał już od początku, ale w ferworze pracy nie zwracaliśmy na nie uwagi. Kolację jedliśmy poza namiotem, bo środku byłoby to kłopotliwe. Na deser dojadłem czereśnie, które dźwigałem od Zatoki Ryskiej. Wieczerzę spożywały również komary, a nasycił się może co dwudziesty, bo reszta poległa od klapsów. Wreszcie z ulgą ułożyliśmy się w śpiworach. Coś mi tu nie grało, leżałem krzywo, w nienaturalnej pozycji. Wieczór był filmowy. Mieliśmy na tyle sił i ochoty, by na dobranoc coś pooglądać. Ustawiliśmy telefon na podwyższeniu, a ja jakoś się umościłem. Wybór był mi i zdecydowałem się na symboliczny i poniekąd surrealistyczny film „Wiwarium”. Kilka lat temu zrobił na mnie duże wrażenie, teraz też w moich oczach nic nie stracił, a co więcej znalazłem w nim nowe przesłania. Na marginesie można zaznaczyć, że w pewnej scenie umęczony bohater filmu wspomina, że tęskni za wiatrem. Wtedy ja z przekąsem powiedziałem, że za wiatrem wcale nie tęsknię. Projekcję zakończyliśmy krótko przed północą. Gdy ułożyłem się do snu, stwierdziłem, że lecę do tyłu lub w bok na Darka. Niezbyt dokładnie wybraliśmy miejsce i namiot stał pod kątem. Męczyłem się pół nocy nie mogąc się odpowiednio wkomponować w nierówności terenu. Pod głowę wepchnąłem całe sakwy, co trochę pomogło, ale niebawem znowu opadałem. Darek zdrowo pochrapywał, co też nie poprawiało sytuacji. W uszy wciśnięte miałem zatyczki, ale nie do końca tłumiły hałas. Umordowany usnąłem nad ranem na nie dłużej niż dwie godziny.

Mawia się, że poranek jest mądrzejszy od wieczora. Dla mnie jednak były to w tym momencie tylko puste słowa. Czułem się rozbity i z sarkazmem zastanawiałem się, dlaczego człowiek w słusznym wieku nocuje pod namiotem, zamiast za niewielką opłatą byczyć się w łóżku. Nie popadałem rzecz jasna w stany depresyjne, tylko starałem się skoncentrować na bieżących działaniach. Miejsce naszego noclegu w promieniach słońca prezentowało się trochę lepiej niż w wieczornej szarówce. Mimo wszystko postanowiliśmy jak najszybciej je opuścić, rezygnując nawet ze śniadania. Klamoty niebawem wylądowały na bagażnikach, a my powoli pokręciliśmy po leśnej ścieżce. Główna droga była w kierunku, z którego wczoraj przyjechaliśmy. Nie chcąc jej powtarzać, obraliśmy marszrutę ku południowi. Na mapie doszukaliśmy się jakichś wąskich drożyn i nimi chcieliśmy przebić się do drogi A8, którą przez krótki dystans musieliśmy się poruszać. Jak się okazało, był to błąd. Wszelkie dróżki, ścieżki, i przecinki wkrótce się skończyły, a my ciągnęliśmy rowery przez wysokie trawy. Doczłapaliśmy tak do torowiska. Może by zawrócić? Jednak nie, bo do asfaltu brakowało kilkaset metrów, a linia kolejowa niewątpliwie doprowadzi nas przecież do upatrzonego punktu, pomyśleliśmy. Było to zadanie trudne. Rowery można było prowadzić tylko blisko torów, bo po bokach z nierówności terenu bujnie wyrastało przeróżne zielsko, a każdy krok mógł skończyć się upadkiem. Szło to wolno. Betonowe podkłady osypano grubymi kamieniami, a w butach z metalowymi okuciami po tym twardym i niestabilnym podłożu należało stąpać wyjątkowo ostrożnie. Z daleka usłyszeliśmy pociąg i odskoczyliśmy w zarośla. Maszynista trąbił na nas przeraźliwe. Oczywiście uznaliśmy swoją winę, ale odwrotu nie było. Gdy skład zniknął, przyspieszyliśmy na ile się dało, bo obawialiśmy się, że obsługa pociągu może powiadomić odpowiednie służby o dwóch niezdyscyplinowanych rowerzystach idących przy torach. W połowie drogi po lewej stronie wyłoniło się coś na kształt ścieżki. Zeszliśmy z wysokiego nasypu i już dalej brnęliśmy z dala od linii kolejowej. Przecinką nie dało się jechać, pełno było na niej gałęzi i błotnistych bajor. W oddali widać już było przejeżdżające poprzecznie samochody, a więc zbliżał się kres mordęgi. Z asfaltem witaliśmy się jak z dobrym przyjacielem. Przycupnęliśmy na poboczu i spożyliśmy skromne śniadanie. Uzupełniłem też zapisy za poprzedni dzień. Przejechaliśmy ponad 120 kilometrów, przy średniej prędkości nieco lepszej niż w poprzednich dniach, przy czym ja dystans zrobiłem większy, ale Darek za to przebył go szybciej. Biorąc pod uwagę wiatr oraz jazdę miejską, uznałem to za mały sukces. Dzień był ładny, słońce i błękitne niebo nastrajały optymistycznie. Tylko w głowie trochę mi huczało, tak się objawiła nieprzespana noc.

Szosą ekspresową przyszło jechać nam kilka kilometrów. Pruło się dobrze, bo ruch samochodowy nie przerażał, a mój kompan nadawał spore tempo, które jakimś cudem udawało mi się utrzymywać. Na końcu natknęliśmy się na duże roboty drogowe. Kręciły się ciężarówki, a ogromne walce ugniatały nowy asfalt. Za wsią Dalbe zjechaliśmy z ekspresówki, by skierować się ku ostatniemu większemu łotewskiemu miastu na trasie, Jelgavie. Darek już bez trudu mi odjechał. Do Jelgavy praworządnego cyklistę wprowadza kompleks ścieżek rowerowych wytyczonych chodnikami. Oczywiście niepraworządny może śmigać ulicami. Obawiając się niepotrzebnego kontaktu z przedstawicielami władzy, wybrałem ten pierwszy wariant. Poruszałem się zatem skokami od świateł do świateł oraz slalomem między pieszymi. Starłem się dostrzec Darka, ale nadaremnie. Wreszcie stanąłem w centrum miasta na moście na rzece Lelupa. Swoim zwyczajem wpatrzyłem się w jej niebieskie wody. Szczęśliwi ludzie pływali po niej kajakami, a inni kąpali się lub odpoczywali na plaży. Z mostu można było rzucić okiem na miasto, a zwłaszcza na dostojny pałac książąt kurlandzkich, który był na wyciągnięcie ręki. Na moście jako punkcie charakterystycznym wyznaczyliśmy sobie z Darkiem spotkanie. Za krótką chwilę podjechał, ale z przeciwnej strony niż się tego spodziewałem. Jak mi wyjaśnił, stanął gdzieś po drodze, a ja go wyprzedziłem. Na zwiedzanie miasta nie mieliśmy ochoty, za to z chęcią wstąpiliśmy do kafejnicy, tym razem zadowalając się wyłącznie kawą. Popijając aromatyczny napój wyliczyliśmy kilometry do granicy litewskiej, a tych było niespełna pięćdziesiąt. Spory dystans, ale przecież do pokonania. Na wylocie z miasta zrobiliśmy drobne zakupy. Niebawem zostawiliśmy Jelgavę za sobą, a droga wykręciła na południowy zachód. Dalsza wędrówka przez Łotwę przebiegała wśród wolnych przestrzeni, już bez miast, z przecięciem kilku spokojnych siół. Po paru kilometrach, przed wsią Svete, znowu na chwilę przystanęliśmy, by zjeść drugie śniadanie, na które składały się batoniki i banany, a ja nawet nie pogardziłem piwem. Ułożyliśmy się na poboczu i wystawiliśmy twarze ku słońcu. Przeglądając informacje, dowiedziałem się, że zmarł Jerzy Stuhr… A dwa dni temu oglądaliśmy przecież „Amatora”. Darek rwał się do jazdy, a mnie się jakoś nie chciało. Pewnie wypite piwo podziałało rozleniwiająco. Wkrótce mój towarzysz dziarsko mknął na spotkanie z Litwą, a ja wciąż barłożyłem na skraju szosy. Apatia trwała ze dwadzieścia minut, ale wszakże należało ją przełamać. Z pewnym obrzydzeniem myślałem o kręceniu pod wiatr. Wyroku tego jednak nie sposób było odmienić. Gdy wystartowałem, ciepłe podmuchy oblepiły ciało i sprawiały wrażenie, że jadę na lekko zaciągniętym hamulcu. Trzeba przyznać, że nie mówię tu o huraganie, lecz o stałym nieuchronnym uprzykrzeniu, które destrukcyjnie wpływało na psychikę. W wyobraźni przedstawiałem sobie, że tuż przede mną w powietrzu unosi się niewidzialny złośliwy bożek, nadyma policzki i wyrzuca ku mnie swoje wyziewy. Wygrażałem mu i złorzeczyłem, ale on nic sobie z tego nie robił, tylko dmuchał coraz silniej. Przyrost dystansu obrazowany przez licznik odbywał się jakby w zwolnionym tempie. Każdy przebyty kilometr zdawał się nie mieć końca. Już nawet nie chciało mi się wpatrywać w mijane krajobrazy. Były monotonne: pola z dojrzewającym niskim zbożem i rzadziej lasy, czasem jakieś domki na horyzoncie, które wyglądały na opuszczone. Z radością powitałem stację benzynową, bo w bidonie mi wyschło, a po drodze nie natrafiłem na żaden sklep. Mięśnie dziękowały za chwilę przerwy. Dziwne zjawisko, poza tymi napiętymi muskułami nic mi nie dolegało, nie czułem ogólnego zmęczenia lub zadyszki. Cóż, może takie objawy były właściwe tylko dla mnie, a może to syndrom wieku.

Wybijała godzina piętnasta, a ja z pewną ulgą dostrzegłem żółto-zielono-czerwoną flagę. Witaj, Litwo! Darek drzemał w cieniu, chyba stracił nadzieję, że kiedykolwiek do niego dojadę. Na gałęziach rozwiesił swoje pranie. Trochę mnie to dziwiło, bo awantura z pralką była przedwczoraj. Wyjaśnił mi, że ciuchy wiózł mokre w sakwach i czekał na dogodną okazję do ich wysuszenia, a ta wreszcie tu się nadarzyła. Zastanawiałem się, czy ubranie nie podeszło stęchlizną, ale sztuczne tworzywo nie wydawało nieprzyjemnej woni. Zrobiliśmy foto-sesję na granicy i zastanowiliśmy się nad naszą najbliższą przyszłością. Jedno było pewne, żołądki przypominały o tym, że była pora obiadowa. Niedaleko od granicy leżało miasto Zagare i w nim postanowiliśmy szukać kulinarnego szczęścia. Na marginesie muszę zaznaczyć, że na mapach google wiele litewskich miejscowości nazwy miały podane po polsku. W relacji będę jednak używał nazw oryginalnych, bo tak mi jakoś bardziej pasuje, no może czasem będzie to naprzemiennie – dla dużych znanych miast. Tak więc dla przykładu Zagare, to były Żagory. Inna sprawa to fakt, że niektóre nazwy były tak karkołomne, że trudno było je poprawnie odczytać. Mnie spodobała się np. Martyniskiai, pewnie ze względu na zbieżność z moim nazwiskiem, ale spotykało się też znacznie trudniejsze (Jautmalkiai, Jauneikiskes, Keturnaujiena). Miasteczko Zagare urodą nie grzeszyło. Jakby ktoś szukał plenerów do kręcenia filmu z czasów początku XX wieku, tu znalazłby idealne miejsce. Drewniane pożydowskie domki stały tylko na słowo honoru, zaniedbane, z dachami obrośniętymi mchem i ścianami nierówno obitymi blachami. W oknach były czyste firanki, a więc ktoś tam jednak mieszkał. Oczywiście zobaczyć było można nowe domostwa, ale pokazywały się rzadko. Wyludnione ulice straszyły upiorną obcością, nie zdziwiłbym się, gdyby za rogu wyszły żywe trupy. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. W czymś na kształt rynku znaleźliśmy restaurację, która zajmowała parter budynku z czerwonej odrapanej cegły. Mieliśmy fart, bo niebawem zamykano, ale od nas przyjęto zamówienie. Pożegnaliśmy się z kafejnicami, ale za to na Litwie powitaliśmy lokale określane jako „kavine baras”. Czekając na strawę przeanalizowaliśmy sytuację. Przede wszystkim należało pomyśleć o noclegu, a było oczywiste, że po koszmarnej nocy w namiocie, w grę wchodziło wyłącznie coś pod dachem. Darek zgodził się bez namysłu, powodowany wizją spokojnego obejrzenia kolejnego meczu na Euro, bowiem w półfinale miały się spotkać Hiszpania i Francja. Okolice były niezbyt turystyczne. Szansa na hotel pojawiała się dopiero w dużym mieście Siauliai (Szawle), ale dzieliło nas od niego 55-70 kilometrów. Podany przedział wynikał z tego, że trasa krótsza wiodła częściowo szutrami, a dłuższa tylko asfaltem. Dla mnie i mojego niestabilnego bagażu nie było mowy o przedzieraniu się przez wertepy, a forma Darka pozwalała mu na przejazd dowolną trasą bez baczenia na jej długość. Po krótkich dywagacjach zarezerwowaliśmy nocleg w hotelu „Mobusta”. Klamka zapadła, a ja zażartowałem, że gdybym nie dojechał, to Darek musiałby się do mnie wrócić, bo on to dziś dźwigał namiot. Różne myśli tłukły mi się w głowie, ale wiedziałem jedno, na pewno dotrę do celu. Forma kiepska, ale dzień długi, można więc kręcić. Oby tylko pod wieczór wiatr zelżał i mięśnie nie sparaliżowały skurcze. Dziewczyna obsługująca knajpę spisała się znakomicie, po paru minutach przed nami na talerzach parowały dorodne kotlety świniowe z dodatkami. Jadłem łapczywie, bo każda przyswojona kaloria zwiększała szanse dotarcia do Siauliai.

W knajpie nie przedłużaliśmy popasu. Tkwiła w nas świadomość, że każda zbarłożona minuta może spowodować nerwową jazdę przy zapadających ciemnościach. Szybko pożegnaliśmy zapyziałe miasteczko, które jednak nakarmiło nas obficie. Przez jakiś czas jechaliśmy mając łotewską granicę po prawej stronie – na wyciągniecie ręki. W końcu nastąpił skręt na obmierzłe południe. Wiatr nie był już tak silny, złowrogi bożek zniknął. W pewnym momencie wypatrzyłem nawet mały skrót, którym można było ściąć ustaloną wcześniej trasę o kilka kilometrów. Krzyknąłem na Darka, który wysforował się do przodu, by zawrócił. Skrót był asfaltowy, a więc można było go wykorzystać. Po godzinie siedemnastej dojechaliśmy nim do miejscowości Kruopiai, w której ja chciałem jeszcze odwiedzić sklep, a mój towarzysz swoim już tempem popędził do miasta etapowego. Kiedy zostałem sam, poczułem odprężenie. Te 50 kilometrów, które pozostały mi do Siauliai, wydawały się fraszką. Przede mną była trasa płaska, spokojna, bez samochodów i urbanizacji. Nic tylko jechać. A więc posuwałem się do przodu przez otwarte przestrzenie, z uwagą notując w pamięci pokazujące się obrazy. Dla kogoś, kto lubi jeździć na rowerze na przestrzał, a nie tylko kręcić się w kółko, dla kogo najważniejsze i najprzyjemniejsze jest ciągłe posuwanie się do przodu, ten najdłużej w sobie przechowuje krajobrazy i wrażenia. Te pierwsze z reguły są bliskie rzeczywistości, bo odbierane przez zmysły, raczej nie podlegają zniekształceniu, te drugie stanowią mieszankę naszych oczekiwań, chęci w kontekście ich późniejszej realizacji, a więc to czysty subiektywizm. Litewską część naszej podróży w obu tych kategoriach oceniłbym na najmniej atrakcyjną. Po części może dlatego, że kilkanaście lat wcześniej przemierzyliśmy ją z Darkiem nad wyraz dokładnie, nie miała więc dla mnie swoistej „świeżości”. Poza tym na wybranej przez nas trasie nie było wyjątkowo ciekawych obiektów do obejrzenia. Zegar tykał, nadchodził wieczór, a ja przecinałem lasy, pola i wioski bardzo podobne do mazurskich czy podlaskich. Chwilę po dwudziestej dobrnąłem do rogatek miasta. Darek wcześniej dał mi znak, że już zażywa sjesty w hotelu. Musiałem jeszcze zrobić zakupy w sklepie i dołączyć do odpoczywającego kolegi. W markecie do koszyka wsadziłem suchy prowiant, napoje, a w tym dwa piwa. Przy kasie pani bezceremonialnie wyjęła mi browary i odstawiła na bok. Zdziwiło mnie to nieco, bo raczej nie wyglądam na małolata. Gdy zapytałem o co chodzi, ekspedientka rzekła, że „nie nada”. Później też po rosyjsku oznajmiła, że alkohol może być sprzedawany tylko do ósmej wieczorem. No cóż, szykowało się oglądanie meczu bez środków dopingujących. Hotel „Mobusta” pojawił się za dwa machnięcia ogonem. Zajmował część niewysokiego bloku i w charakterze przypominał przybytek przeznaczony dla robotników. Nie narzekaliśmy ani trochę, były dwa łóżka, czysta pościel, łazienka (no może o niższym standardzie), telewizora co prawda nie było, ale to nam nie przeszkadzało. Darek na wieść o moich problemach z litewską prohibicją, odstąpił mi jedno piwo. Miało nazwę „1410”, a na etykiecie pierś dumnie wypinał wielki książę Witold, ukazany jako zwycięzca bitwy pod Grunwaldem. Ciekawe podejście do historii. Zbudowaliśmy niewielki podest, na którym posadowiliśmy telefon z ustawioną już transmisją meczu. Hiszpania ograła Francję i weszła do finału Euro. W międzyczasie skorzystaliśmy z łazienki, ciepły prysznic był nagrodą za trudy jazdy, a ja oczywiście odnotowałem przebieg trasy oraz pokonany ponad 130 kilometrowy dystans. Przeliczyliśmy dalszą marszrutę, jej kilometraż i przebieg. Zostały trzy pełne dni jazdy oraz sobotni dojazd na pociąg do Suwałk. Do mety brakowało trzysta kilometrów z okładem, a więc wszystko grało. Postanowiliśmy trzymać się ustalonej wcześniej trasy, a ewentualne dokrętki robić już w Polsce. Z poczuciem dobrze spełnionej powinności okręciłem się w kołdrę. Aby ograniczyć wpływ Darkowego chrapania na mój spokojny sen, do uszu wepchnąłem elastyczne zatyczki. Do krainy Morfeusza odpłynąłem niebawem i bujałem w niej do samego rana.

Każdy rowerzysta na wyprawie po pobudce sprawdza stan nieba. Od niego zależy wiele, a zwłaszcza poranny humor. Gdy wyjrzałem przez okno, świat wyglądał szaro, niskie chmury szczelnie oblepiały widnokrąg. Szybko przełknęliśmy śniadanie, na które składał się chleb i coś wydłubanego z konserw. Po krótkiej sjeście wytoczyliśmy się na ulice Siauliai. Przez miasto to przejeżdżaliśmy w 2010 roku podczas pierwszej naszej wspólnej zagranicznej wyprawy, o której napomknąłem wcześniej. Wtedy były inne czasy i inna moja forma. Miasto szalenie się zmieniło, nie poznawałem go wcale. Znacznie się rozrosło i spotężniało. W kilku miejscach przystanęliśmy, by zrobić zdjęcia i przypatrzeć się interesującym obiektom. Na pół godziny zawitaliśmy do knajpki, by napić się pobudzającej kawy. Korzystając z tej okazji jeszcze raz przeanalizowaliśmy mapę. Jako cel jazdy obraliśmy miasto Taurage (Taurogi), do którego prowadziła główna arteria. Szukanie objazdów skutkowałoby podwojeniem dystansu, a więc postanowiliśmy walić eskpresówką, z tym, że na trzydzieści kilometrów można było na chwilę zjechać z niej i odprężyć się na bocznych drogach. Przed jedenastą ruszyliśmy do boju. Po przebrnięciu przez ścieżki rowerowe puszczone chodnikami dotarliśmy do południowych rogatek żmudzkiej stolicy. Tam już mrugały do nas samochody pędzące drogą A12. Obok niej wypatrzyliśmy drogę dla rowerów. Była pomyślana całkiem sensownie i z ulgą na nią wjechaliśmy, bo nie musieliśmy brnąć wśród ciężarówek. Na małym zjeździe znowu spadły mi te nieszczęsne sakwy. Zaczepiłem je staranniej, ale i tak wisiały jak na włosku. Ścieżka rowerowa płynnie zmieniła się w drogę serwisową, którą już dotarliśmy do rozjazdu na miasto Kelme. Za wioską Bubiai lekko na wschód odbiliśmy od ekspresówki, by zaznać spokoju na peryferyjnych trasach. Prawdę mówiąc na razie ani metra nie przejechaliśmy tą główną arterią, a więc nie napociliśmy się walcząc z samochodami, ale te atrakcje jeszcze nas czekały. Darek śmiał się i z pewnym sarkazmem skojarzył, że w zeszłym roku był Dubaj, a teraz mamy Bubiai. Ja w duchu przy wspomnieniu tej minionej egzotyki jeszcze raz „podziękowałem” „Lotowi” za brutalną zmianę naszych wyprawowych planów. Nie było już sensu rozpamiętywać i żałować, lecz należało się cieszyć tym, co mieliśmy pod kołami. W dodatku niepewna pogoda poranka zmieniła się, chmury gdzieś dobie odpłynęły, na niebie zapanowało słońce. Nic tylko się radować! Na kilkadziesiąt kilometrów pożegnałem się z Darkiem, on odjechał, a ja wziąłem kilka głębszych oddechów. Przydały się, bo oto ku memu zdziwieniu zaczęły się podjazdy. Wcześniej nie sprawdziliśmy profilu trasy, stąd to zaskoczenie. Oczywiście nie sposób mówić o jeździe górskiej, ale trzeba było mocniej przydusić pedały. Zaczęły się kąśliwe interwały. Ich symetryczność sprawiała, że wpadało się w pewien rytm. Kilometr pod górę, kilometr w dół – i tak kilkanaście razy. Nachylenie nie przekraczało 3-4 procent, ale przełożenie rzecz jasna należało poluzować. Cały czas posuwałem się gęstym lasem, który łapał południowe powiewy, przez co przynajmniej ta trudność odpadała. Małe wioski pokazywały się po bokach, ale domki wtopione były w zielone zagajniki i nie zaburzały wrażenia, że przebijam się przez pradawną puszczę. Boczna droga zgodnie z przypuszczeniami nie była ruchliwa. Jechało mi się przyjemnie i sprawnie. Gdy docierałem do Kelme, odezwał się Darek i powiadamiał mnie, że oczekuje mnie na wylocie po przeciwnej stronie miasta. W brzuchu mi burczało i zaproponowałem, by w już w Kelme coś przetrącić. W jego głosie wyczułem lekką frustrację, bo teraz musiał się cofnąć, ale się zgodził. Miasteczko było rozwleczone, a mi do centrum brakowało ze cztery kilometry. W końcu po małym zamieszaniu komunikacyjnym wylądowaliśmy w ładnej restauracji. Dzień zrobił się upalny. Siedzieliśmy na dworze pod parasolem i sączyliśmy lokalne mętne piwo. Smakowało wybornie i skutecznie schłodziło ciała. Niebawem podano obiad. Kwestię rodzaju noclegu rozwiązaliśmy szybko i zgodnie: hotel. Darek chciał w dobrych warunkach obejrzeć drugi półfinał Euro, a ja na wspomnienie koszmarnej ostatniej nocy pod namiotem też byłem wielkim zwolennikiem tej opcji. Rezerwacja hotelu „Banga” w Taurage zajęła moment. Cena była wyższa niż hotelu w Siauliai, no ale za to oferował lepszy standard i śniadanie. Z Kelme ruszyliśmy razem, ja z przodu, Darek za mną. Na jakimś wyboju sakwy oderwały się i znowu spadły na ziemię, prosto pod przednie koło Darkowego roweru. Ledwie wybronił się przed upadkiem. Już miałem dość. Stanąłem na poboczu i dokładnie przypatrzyłem się mojemu tobołkowi. W czasie dwóch poprzednich wypraw też coś się z nim działo: w Finlandii urwała mi się jedna śruba mocująca bagażnik, w Omanie puścił główny zamek błyskawiczny, a teraz to. Sakwy wyposażone były z przodu w mocne plastikowe klamry. Gdyby jakimś sznurkiem przywiązać je do bagażnika, wtedy by się wszystko trzymało. Dwa kawałki sznurka, które posiadałem, miały już swoje zastosowanie. Jeden przytrzymywał namiot i karimatę na górnej powierzchni sakw, a drugi pętał samą karimatę. Potrzeba matką wynalazków. Przypomniałem sobie, że długi kawałek folii wyrwany z reklamówki i silnie skręcony może zastąpić rzemień, bo jest bardzo wytrzymały. Kilkadziesiąt mocnych skrętów i otrzymujemy cięgno, które nie przerwie nawet strong man. Foliowych torebek miałem pod dostatkiem. Zabrałem się za pracę. Po pięciu minutach ukręciłem dwa długie postronki, którymi połączyłem sakwy z bagażnikiem. Nie wyglądało to estetycznie, lecz spełniało swoją funkcję. Ciągnięta z całej siły torba ani myślała się poruszyć. Ten nowatorski sposób mocowania bagażu dodatkowo wypróbowałem na bardzo solidnym podjeździe, który wyprowadzał nas z Kelme do ekspresówki A12. Pochylone pod kątem sakwy stabilnie spoczywały na bagażniku. Powinno być dobrze.

Darek na rozjeździe jeszcze pozostał. Powstała nowa sytuacja, w której ja jechałem przodem. Do celu brakowało około 60 kilometrów, a cały ten dystans należało przebyć główną magistralą. Ochoczo puściłem się w tango z samochodami. Spodziewałem się czegoś gorszego, ale już na pierwszych metrach okazało się, że nie taki diabeł straszny. Ruch owszem, był wzmożony, ale zupełnie znośny. Gnały duże wozy ciężarowe, ale mijały mnie szerokim łukiem. Można było dostrzec dużo polskich rejestracji. Droga wiodła otwartym terenem, przeważały bardzo długie proste odcinki, których koniec znikał gdzieś w nieskończoności. Na początku pojawiło się parę podjazdów, ale robiło się je z marszu. Oglądałem się za siebie i wypatrywałem sylwetki Darka, ale żadnego rowerzysty nie było. Moja „ucieczka” została doścignięta po dziesięciu kilometrach, przez parę następnych mój kompan systematycznie się ode mnie oddalał, aż wreszcie zniknął, nie było po nim śladu, wszystko wróciło do normy. Umówiliśmy się, że poczeka na mnie przy wielkim drogowym ślimaku przy wsi Kryzkalnis, gdzie pobudowano stację „Orlenu”. Kiedy tam dojechałem, dał mi znać, że jednak mknie dalej. Pierwej nosiłem się z zamiarem, aby odwiedzić tę polską placówkę na litewskiej ziemi, ale w końcu zrezygnowałem. Zadowoliłem się widokiem głowy białego orła, która dumnie spoglądała z wysokiego postumentu na okolicę. Od tego miejsca ruch samochodowy znacznie osłabł, większość dużych wehikułów wybierała jednak poprzeczną do mojej trasę Kowno-Kłajpeda. Dystans topniał w oczach. Po osiemnastej zameldowałem się na przedmieściach Taurogów. Krótki przejazd asfaltową ścieżką rowerową doprowadził mnie do tabliczki z napisem „Taurage”. Darek tam przycupnął i mnie wyglądał. Zrobiliśmy stosowne zdjęcia, przełamując drobną awarię naszego aparatu fotograficznego. Przez miasto już jechaliśmy razem. Po zameldowaniu się w hotelu mieliśmy sporo czasu, a więc ruszyliśmy na małe zwiedzanie. Wiedząc o prohibicji, najpierw odwiedziliśmy „magazin”, by kupić piwo na przepłukanie gardła podczas meczu. Ciekawy byłem zamku, w którym książę Janusz Radziwiłł ogłosił poddanie Polski Szwedom. No cóż, budowla owa wyglądała żałośnie. Trzy kondygnacje jasnego odrapanego miejscami budynku i niby-baszta przypomniały bardziej internat dla dziewcząt niż historyczny obiekt. Później doczytaliśmy, że zamek był przebudowany. Niestety bez zachowania elementarnej dbałości o historyczny wygląd. Spore wrażenie zrobiła na nas rzeźba witalnego tura, symbolu miasta. Ponoć nazwa Taurogi stanowi połączenie słów „tur” i „rogi”. Żeby się wiodło, tura trzeba było chwycić za rogi. My jednak złapaliśmy go za dorodne przyrodzenie. Zamiast suchej kolacji w hotelu postanowiliśmy zjeść coś ciepłego. Trafiliśmy do pizzerii, która cieszyła się sporym uznaniem taurożan. Gdy tylko zajęliśmy wolne miejsce, do lokalu przybyło mnóstwo rowerzystów płci obojga. Byli to tutejsi, którzy chyba skończyli jakiś wyścig. Obsiedli wszystkie stoliki i raczyli się piwem. Nie chcąc odbiegać od normy, też zamówiliśmy po kuflu. Wkrótce podano nam jedzenie. Minęła godzina prohibicyjna, a piwo dalej lało się strumieniami. Widocznie zakazy dotyczą tylko sklepów. Mój telefon odezwał się informując o tym, że „Lot” zwrócił mi pieniądze za bilet do Taszkientu. Zgodnie z umową Darkowi przelałem przysługującą mu część. Analizowaliśmy trasę na następny dzień, warto byłoby dotrzeć pod polską granicę. Pewien niepokój wzbudziły w nas prognozy pogody, które zapowiadały jakieś wielkie ulewy. Trudno było się tym przejmować, gdy piękny wieczór nastrajał sielsko i beztrosko. Darek przeżywał już nadchodzący mecz Holandia-Anglia, bowiem był kibicem Pomarańczowych. Mnie to ogólnie dyndało, ale żeby podgrzać emocje zdeklarowałem się jako sympatyk Albionu. Emocje wzrastają, gdy dochodzi czynnik finansowy. Zaproponowałem koledze zakład o 10 złotych, który został przyjęty. Mecz się rozpoczął, gdy wracaliśmy do hotelu. Darek na bieżąco śledził jego przebieg w telefonie. Rozpromienił się, gdy Oranje objęło prowadzenie zaraz na początku. Niebawem jednak przyszło wyrównanie. Ciąg dalszy obejrzeliśmy już w pokoju. Mecz był niezwykle zacięty. W ostatniej minucie Anglia jednak przechyliła szalę na swoją stronę. Cieszyłem się dziecko! Darek przełknął gorzką pigułkę i bez zwłoki przelał mi przegraną dychę. Nie tylko Darka, ale także i mnie spotkał zimny prysznic. I to dosłownie. W takim pięknym hotelu nie było bowiem ciepłej wody. Miałem już rozkręcić jakąś aferę, ale dałem spokój. Ponoć taka kąpiel hartuje charakter. Kiedy lały się na mnie zimne strumienie, kląłem pod nosem i daleki byłem od takiej górnolotnej poetyki. Ostatnią moją czynnością było wpisanie przebiegu trasy: dystans 110 km, średnia nieco poniżej 20 km/h. Jak usnąłem, teraz nie pamiętam, ale to świadczy o tym, że sen był długi i krzepiący.

Na śniadanie zeszliśmy dziarsko i ochoczo. Jedzenie było smaczne i różnorodne. Hotel w moich oczach nieco zrehabilitował się po wpadce z brakiem ciepłej wody. Nie żałowaliśmy sobie i co rusz podchodziliśmy po kolejne porcje. Żartowaliśmy nawet sobie, że rowerzyści powinni za śniadanie płacić podwójnie, bo są w stanie sporo zjeść. Poranek był ciepły, ale zamglone niebo prezentowało się niepewnie. Prognozy od wczoraj nie poprawiły się, na drugą część dnia zapowiadano istny deszczowy kataklizm. Szykując się do odjazdu pod hotelem pstryknęliśmy parę fotek, ze sztucznym wodospadem na rzece Jura oraz z Ładą, motoryzacyjną pamiątką dawnych czasów. Z nowych pasemek wydartych z reklamówki skręciłem dwa postronki, którymi przytroczyłem sakwy do bagażnika. Nakarmieni i w dobrych nastrojach ruszyliśmy na południe. Wiatr od rana nie próżnował, nawet na jeden dzień nie chciał dać szansy na przyjemniejszą jazdę. Mój dobry humor wysączał się ze mnie z każdym podmuchem. Darek chyba uodpornił się na wiatr, bo ulotnił się jak kamfora i tyle go widziałem. Po paru kilometrach zobojętniałem, brnąłem swoim tempem, oby do następnego zakrętu, oby kawałek dalej. Aluminiowy róg świszczał jak opętany, a ja w melodii doszukiwałem się dźwięków marsza żałobnego. Z otwartej przestrzeni wjechałem w lasy. Przemieszałem się nieco sprawniej, ale prędkość 20 km/h była graniczna, więcej nie mogłem wydusić ze swojego Zdechlaka. Planowaliśmy nocleg w namiocie po przebyciu skromnej setki, ale jego miejsce nie zostało szczegółowo ustalone. Na czterdziestym kilometrze dobrnąłem do Darka, który wypoczywał przed miasteczkiem Jurbarkas. Po raz drugi przecięliśmy je kołami naszych rowerów, czternaście lat wcześniej kierowaliśmy się na Kowno. Było wczesne popołudnie, ale po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że warto tu coś przekąsić, bo następna szansa pojawiła się dość daleko. Knajpka oferująca szaszłyki prezentowała się zachęcająco i w niej zatrzymaliśmy się na obiad. Usmażone mięso nadziane na patyk, solidna porcja ryżu oraz zestaw warzyw wyglądały apetycznie i tak też smakowały. Gdy szykowaliśmy się do odjazdu, nastąpiło coś, co rzadko się zdarza. Oto w minutę nad nami pojawiły się czarne chmury, wzniecił się straszny wiatr, który giął drzewa i urywał gałęzie, a za moment z nieba spadły strumienie wody. Obserwowaliśmy to jak obrazy w kinie, bo tempo zdarzeń wydawało się nierealne. Prognozy pogody potwierdziły się w najgorszej wersji. Siedzieliśmy na tarasie, gdy otrząsnęliśmy się z pierwszego wrażenia, rowery wciągnęliśmy pod zadaszenie, a sami schroniliśmy się we wnętrzu restauracji. Jazda w takim szkwale była niepodobieństwem. Zamówiliśmy po piwie i z uwagą oddaliśmy się analizie strony z radarem burzowym. Do wieczora miały przewalać się kolejne fale z ciężkimi opadami. Może się w strzelić w krótką przerwę, a potem liczyć na poprawę pogody? Patrząc na to, co się wyprawiało na dworze, pomysł ten nie wydawał się zbyt dobry. Odpadała też opcja z noclegiem pod namiotem, bo wszystko by nam przemokło. Najbliższe możliwości zakwaterowania pod dachem pokazywały się za 30-40 kilometrów. Ponad dwie godziny jazdy w takich warunkach sprawiłyby, że byśmy się rozpuścili jak kostki cukru. Wzięliśmy kolejne piwo i z gasnącą nadzieją wyglądaliśmy na zewnątrz. Waliło jak z wodospadu, a widoczność sięgała co najwyżej kilkudziesięciu metrów. Po piętnastej podjęliśmy jedyną możliwą w tej sytuacji decyzję: nocujemy w Jurbarkas. Marny przejechany dystans nie był powodem do chluby, ale należało się z tym pogodzić. Harmonogram jazdy nieco wyprzedzaliśmy, a więc dotarcie w odpowiednim czasie do Suwałk nie było zagrożone. Darek wyszukał niedrogi hotel i pstryknął rezerwację. Jeszcze chwilkę posiedzieliśmy w knajpie, a ja pamięci utrwalałem trasę do hotelu. Tylko kilometr, jakoś przelecimy. Na grzbiet zarzuciłem pelerynkę, Darek stwierdził, że i tak się przemoczy, a więc pojechał tak jak stał. Woda pryskała ze wszystkich stron, po dziesięciu sekundach byłem już zlany od stóp do głów. W połowie drogi przystanęliśmy pod sklepem, by zakupić wałówkę, wzięliśmy też pół litra czegoś mocniejszego, na pocieszenie. Hotel „Jurbarkas” można by prezentować jako przykład minionych komunistycznych czasów. Zaniedbany, podniszczony, niezbyt czysty. Miał jednak bardzo dużą zaletę: nie przeciekał. Odciąłem postronki mocujące przemoczone sakwy i z kompanem objęliśmy rządy nad naszym pokojem.

Skorzystaliśmy z łazienki i sprawdziliśmy nasze rzeczy. Odpowiednio zabezpieczone w osobnych reklamówkach były suche. Popołudnie i wieczór zapowiadały się filmowo. Nie mieliśmy telewizora, a zatem do projekcji posłużył telefon umieszczony na podwyższeniu. Sami legliśmy na swoich łóżkach i oddaliśmy się oglądaniu. Prawo wyboru filmu było przy Darku, a on zaproponował „Misery” z oscarową rolą Katy Bates. Obydwaj znaliśmy jego fabułę, ale z przyjemnością ponownie śledziliśmy losy pisarza zniewolonego przez demoniczną pielęgniarkę. Przeżycia dnia, gorąca kąpiel i kapka alkoholu sprawiły, że w połowie filmu zapadłem w drzemkę. Darek też pochrapywał. Lekko zawstydzeni cofnęliśmy projekcję i już do końca nie uroniliśmy ani jednej sceny. Za oknem cały czas lało, miasto spowite całunem niskich chmur wyglądało ponuro, jakby nigdy nie miała nastąpić poprawa pogody. Po kolacji obejrzeliśmy drugi film, „Inni” z moją ulubienicą Nicole Kidman. Darek nie znał jego fabuły, a więc zaskakująca końcówka przypadła mu do gustu. Wieczorem wreszcie opady ustąpiły. Wilgoć pod postacią pary unosiła się do góry, by kiedyś znowu zmoczyć jakichś innych rowerzystów, ale taka jest już kolej rzeczy na naszej planecie. Pusta flaszka na stoliku była sygnałem do tego, aby zanurkować do wyrek. Zrobiło mi się ciepło i przyjemnie. Na sen nie czekałem długo.

Wstaliśmy wcześnie. Tym razem rozpusty nie było, bo śniadanie musieliśmy sami sobie przygotować. Jedliśmy machinalnie, nie zastanawiając się nad mizernym smakiem spożywanych produktów. Zwłaszcza miejscowy chleb nie zachwycał, marzyłem już o polskim pachnącym bochnie. Rowery wydała nam starsza pani, która po rosyjsku życzyła nam udanej podróży. Dzień był nijaki. Na niebie pokazywały się chmury, ale lipcowa temperatura zdjęła z nas bluzki z długim rękawem. Woda spłynęła lub odparowała, tylko w większych zagłębieniach trochę jej pozostało. Skręcanie plastikowych postronków szło mi już błyskawicznie, niebawem mój Zdechlak stał w pełnej gotowości. Dziś miał znowu zobaczyć Polskę. Po dziewiątej tyłki ulokowały się na siodełkach, a buty wczepiły w pedały. Jazda nie trwała długo, bo pierwszy postój wypadł za dwa kilometry. Zatrzymaliśmy się na moście, który wysokim łukiem spinał brzegi Niemna. Tę dostojną rzekę już nieraz forsowaliśmy na Litwie i Białorusi, ale za każdym razem wypadało się jej przyjrzeć. Szare wody powoli wbijały się w zieloną odległą przestrzeń pół i lasów. Z naszego podwyższenia widoczność sięgała kilkunastu kilometrów. Żałowałem, że nie było słonecznie, bo wtedy kolor wody byłby niebieski. Medytacje nad pięknem i potęgą Niemna nie trwały długo. Wkrótce znowu jechaliśmy w znanym schemacie. Pod wiatr, Darek z przodu, a ja wlekący się za nim. Widoki na trasie były średnie, głównie monotonne pola obsiane żółkniejącym zbożem, nieliczne ukryte po bokach wioski, których nazwy nie sposób było wymówić, a także niewielkie zagajniki. Nic nie zaburzało płaskości terenu. Wspomnieć można też, że przemieszczało się sporo samochodów, znacznie więcej niż na podobnych drogach w centralnej części Litwy. Pierwszy punkt zborny nastąpił w mieście Sakiai, jak to często bywało – przy sklepie. Odpoczęliśmy kapkę, uzupełniliśmy zapasy picia i przekąsek, po czym pokręciliśmy dalej. Krajobraz się nie zmieniał, może za wyjątkiem tego, że asfalt się pogorszył i ruch wyraźnie osłabł. Gdy na liczniku wybiło 50 kilometrów, dotarłem do granicy obwodu królewieckiego. Stykało się z nim miasteczko o nowej nazwie litewskiej Kudirkos Naumiestis, które kiedyś nazywało się Władysławów. Granicę stanowiła rzeka Szeszupa, która wijąc się straszliwymi zakolami w końcu zasilała Niemen. Darek pocwałował dalej, dlatego i ja za długo tu nie zabawiłem, choć pierwotnie miałem zamiar podjechać pod samą rzekę. Kilka lat temu planowaliśmy nawet rzetelny rowerowy objazd tego dziwnego rosyjskiego obszaru. Sprawy posunęły się tylko do ustalenia w jaki sposób wyrobić wizę, bo potem – jak wszyscy wiemy - sytuacja polityczna zgęstniała do tego stopnia, że teraz to jest już prawie nierealne. W każdym razie dla nas otarcie się o obwód królewiecki miało w sobie coś atrakcyjnego i tak zaplanowaliśmy trasę, by się do niego maksymalnie zbliżyć. Okazja nadarzyła się w  następnym nadgranicznym miasteczku Kybartai. Darek grzecznie czekał przy tabliczce z nazwą miejscowości. Razem podjechaliśmy pod same szlabany i robiliśmy zdjęcia. Nikt się nami nie zainteresował i nie kazał kasować plików w aparacie. Z zainteresowaniem przyglądaliśmy się temu, co było za barierami. W sumie nic szczególnego, jakaś budka, kilka wyróżnionych pasów ruchu, jeden samochód kierujący się ku Rosji. Nie widać było ani pograniczników, ani żadnych ich pojazdów. Od przejścia odchodziła niewysoka metalowa siatka, która dalej łączyła się z zabudowaniami. Zdawaliśmy sobie sprawę, że przed nami były posterunki litewskie, a te rosyjskie znajdowały się dalej, zasłonięte przed naszym wzrokiem. Po krótkiej chwili stwierdziliśmy, że obwód królewiecki zaliczony, oczywiście w takim stopniu, w jakim się to udało zrobić. Na tutejszych zegarkach dochodziła godzina czternasta, a więc należało pomyśleć o obiedzie. Szybko znaleźliśmy odpowiedni lokal i tu oddaliśmy się grzechowi obżarstwa. Zarówno nieliczna klientela, jak i obsługa gaworzyła po rosyjsku. Zrobiło się ciepło, wzięliśmy po piwie i nakreślaliśmy plan na resztę dnia. Jeszcze rano zaklepaliśmy nocleg w Wiżajnach, bo przed ostatnim dniem jazdy nie było sensu błąkać się po lasach. Wyszukaliśmy agroturystykę za zupełnie rozsądne pieniądze. Do polskiej granicy brakowało około trzydziestu kilometrów. Rzut beretem. Długi dzień dawał szansę na dodatkowe atrakcje. Darek przypomniał sobie, że kiedyś z rodziną przebywał w tej okolicy i bardzo spodobało mu się Jezioro Wisztynieckie. Nie musiał mnie usilnie namawiać, od razu zgodziłem się na plażowanie. Tymczasem na stole pojawiły się mięsne potrawy. Apetyt dopisywał, z trudem powstrzymaliśmy się przed wylizaniem talerzy. Poobiednia sjesta trwała kilkanaście minut, specjalnie nam się nie spieszyło. Nadszedł jednak moment odtrąbienia sygnału wyjazdowego. Darek poszedł galopem, a ja stępem.

Za Kybartai skończyły się tereny płaskie. Droga powoli wznosiła się, długim niedużym, ale stałym nachyleniem. Teren opustoszał, zniknęły miejscowości, nieliczne domki pokazywały swoje eternitowe dachy, samochody też postanowiły się tu nie zapuszczać, a w przydrożnych rowach pasły się liczne krowy, nie wiedząc o tym, że tylko potęgują efekt cieplarniany. Sielska atmosfera panowała w najlepsze. Jechało mi się przyjemnie i beztrosko. Przed Wisztyńcem (Vistynis) moja droga dobiła do samej granicy. Obwód królewiecki był o kilkanaście metrów. Niewysoka metalowa siatka ciągnąca się równolegle do szosy stanowiła zaporę bardziej na płaszczyźnie mentalnej niż faktycznie utrudniała nielegalne przekroczenie granicy. Widziałem słupki litewskie i rosyjskie, nawet korciło mnie, by podejść i pstryknąć fotkę, ale zrezygnowałem, bo przecież taki typowy sowiecki sołdat mógłby odstrzelić mi głowę. Niebawem zaczął się łagodny zjazd, który przez Wisztyniec doprowadził mnie na samą plażę. Darek byczył się nad samym brzegiem jeziora, dołączyłem do niego i razem z innymi odpoczywającymi zgodnie skażaliśmy atmosferę dwutlenkiem węgla. Jezioro przyjemnie falowało, wpatrywałem się w jego przeciwny brzeg, gdzie ulokowała się Rosja. Z sakwy wyjąłem flaszkę z wizerunkiem Witolda i powoli sączyłem jej zawartość. Wielkich tłumów nie było, do uszu dolatywały strzępy rozmów, które prowadzono po rosyjsku. Weszliśmy do wody i trochę popływaliśmy. W końcu zalegliśmy pod drzewem i w milczeniu kontemplowaliśmy jezioro. Wyprawa zbliżała się do końca, a we mnie nie było chęci silić się na jakieś podsumowania, na jej ocenę. W głowie ciągle tkwiła drażniąca myśl, że powinienem być gdzie indziej. Od Polski dzieliło nas dziesięć kilometrów, następne spotkanie wyznaczyliśmy sobie już na granicy. Wyruszyłem chwilę po Darku. Zrobiłem z pół kilometra, gdy uświadomiłem sobie, że coś tu nie gra. Tutaj muszę wtrącić małe wyjaśnienie. Jeżdżę w okularach rowerowych z wkładkami dla krótkowidza. Od jakiegoś czasu zauważałem, że mój wzrok się dziwnie wyostrzył. Oczy uwolnione od szkieł też sobie dobrze radziły. Na tym nadbałtyckim wyjeździe długie odcinki pokonywałem z okularami podniesionymi na czoło. Gdy odjeżdżałem od jeziora, nie zorientowałem się, że nie mam ich ani na nosie, ani powyżej niego. Nerwowo obmacałem głowę i nawet wprzódy pomyślałem, że po drodze gdzieś mi spadły. Potem jednak uświadomiłem sobie, iż pozostały na miejscu naszego plażowania. Wróciłem więc nad jezioro. Pod naszym drzewkiem rosła trawa, ale okularów nigdzie nie było. Może to było inne drzewko? Było ich wiele, a wszystkie podobne do siebie. Zrobiłem trzy kółka po obszarze, gdzie według mnie leżeliśmy. Jak pies z pełnym pęcherzem latałem od drzewka do drzewka. W końcu całkowicie zatraciłem poczucie orientacji. No trudno, okulary szlag trafił. Przecież mogę jeździć i bez nich, pomyślałem. Los się jednak do mnie uśmiechnął. Gdzieś w trawie dostrzegłem żółte refleksy okularowych szkiełek. Popatrzyłem na nie z wyrzutem, jak rodzic na dziecko, które spłatało głupiego figla. Po raz drugi opuszczałem Jezioro Wisztynieckie, a okulary solidnie umościłem na nosie. Po minucie uniosłem je na czoło… Do Polski dotarłem pokonując kilka solidnych podjazdów, z pewnością najbardziej wymagających na całej trasie. Stromizny na długich odcinkach trzymały ponad pięć procent, a miejscami było jeszcze więcej. Darek przycupnął pod tablicą „Rzeczpospolita Polska” i spytał, dlaczego tak długo się wlokłem. Opowiedziałem mu o przygodzie z okularami, ale pewnie nie uwierzył.

Od kwatery w Wiżajnach dzieliło nas pięć kilometrów. W pobliżu umiejscowiony był ciekawy punkt geograficzny, trójstyk granic Polski, Litwy i Rosji. Grzechem byłoby tu nie zawitać. Może z dziesięć lat temu przejeżdżałem tędy na etapie Suwałki-Gołdap. I wtedy ten grzech popełniłem. Teraz miałem drugą i pewnie ostatnią szansę, a więc decyzja mogła być tylko jedna. Do trójstyku prowadziła sekwencja podjazd-zjazd-podjazd. Ta końcowa wspinaczka już po zjeździe z drogi wojewódzkiej była iście rzeźnicza, z dwieście metrów pod górę z kilkunastoprocentowym nachyleniem. Na górce były odpowiednie tablice informacyjne oraz wyglądający na granitowy symboliczny słupek, ale niestety wszystko było odrutowane metalowymi zasiekami. Na trójstyku spędziliśmy parę chwil, porobiliśmy fotki, wzięliśmy ostanie oddechy rosyjskiego powietrza i pokręciliśmy na naszą agroturystykę „U Mirusi”. Wiżajny to niezbyt duża, lecz turystyczna wioska malowniczo położona nad jeziorem o tej samej nazwie. Mimo początku okresu wakacyjnego, nie miało się wrażenia, że trwa tutaj lipcowa gorączka. Letników prawie się nie widziało, a tubylcom nigdzie się nie spieszyło. W sklepie „ABC” zrobiliśmy niezbędne zakupy. Z przyjemnością rozmawiałem z ekspedientką, a nasz język mile brzmiał mi w uchu. Oczywiście nabyłem świeże polskie pszenne bułeczki. Pakując nabytki do sakw zauważyłem, że w tylnym kole siadła opona. Nasz domek był na końcu Wiżajn, w dobrym dla nas kierunku, czyli na wylocie ku Suwałkom. Na półflaku doczłapałem do kwatery. Dopompowałem koło i wyglądało na to, że powietrze się trzyma. Jutro jednak mieliśmy bardzo napięty harmonogram, pociąg w Suwałkach pewnie by nie poczekał na maruderów, gdyby ciśnienie jednak spadło i po drodze konieczne byłoby łatanie dziury. Miałem zapasową dętkę i zabrałem się za jej wymianę. Przy tej okazji przyjrzałem się samej oponie. Wyglądała marnie, miała przetarcia i małe spękania. Trochę wstyd mi się zrobiło, że przed wyjazdem się nią nie zainteresowałem. Ciekawe jakby spisała się w Uzbekistanie? Praca poszła mi sprawnie, niebawem oba rowery znalazły schronienie w garażu, a my w gościnnym domku. Do kajetu wpisałem przebieg ostatniego pełnego dnia jazdy, wyszło blisko 120 kilometrów. Spać poszliśmy szybko, bo czekała nas wczesna pobudka, wyjazd zaplanowany był grubo przed ósmą. W nocy obudziły mnie błyski. Szalała burza i chyba mocno lało. A może tylko to mi się śniło.

Obudziły nas żywe dźwięki mszy żałobnej Mozarta, która od wielu lat przerywa mój sen, zarówno w domu jak i na rowerowych wyprawach. Darek się chyba do tego przyzwyczaił. Już pierwsze spojrzenie przez okno było zbieżne z charakterem melodii, która niedawno wybrzmiała. Siekł deszcz, a świat wyglądał ponuro. Nic, tylko z powrotem wskoczyć do wyrka. Nerwowo sprawdzone prognozy pogody dawały szansę na przejaśnienia. Zwykle jednak tak bywa, że te złe się sprawdzają, a dobre niekoniecznie. Nie marnowaliśmy czasu na lamenty, spakowaliśmy się i zjedliśmy śniadanie. Kurtki przeciwdeszczowe przezornie umieściliśmy na wierzchu. Do Suwałk mieliśmy około 35 kilometrów, a pociąg odjeżdżał po jedenastej. Hm, dwie godziny na deszczu, bywało gorzej, jakoś przelecimy. Przed wyjazdem dokładnie zbadałem tylną oponę w rowerze, nie wykazywała najmniejszych objawów popuszczania powietrza. Odetchnąłem z ulgą, bo z tymi sprawami różnie bywa. Gdy wsiadaliśmy na siodełka, deszcz przestał padać. Może cud, a może po prostu dobrze postawione prognozy. Darek rzucił się do przodu, jakby pociąg miał odjechać za dziesięć minut, ja z poczuciem, że mam jeszcze ponad trzy godziny. Połowa trasy do Suwałk przebiegała po pagórkach, na których można było się zmęczyć. Jak już wspominałem, jakiś czas temu jechałem tą trasą, tylko w drugą stronę. W głowie zapisałem, że moja poprzednia jazda toczyła się raczej po płaskim, tych podjazdów nie pamiętałem. Dało to mi ponownie do myślenia nad degradacją mojej formy na przestrzeni tych lat. Nie załamywałem rąk z tego powodu, trudno, tak się dzieje. Załamywałem natomiast nogi i to w kolanach, by jednak dotrzeć do celu. Wypogadzało się, wyszło słońce, a droga intensywnie parowała. We wsi Rutka-Tartak przeciąłem Szeszupę, na bardzo długim odcinku rzekę graniczną między Rosją a Litwą, do której dotarłem w Kudirkos Naumiestis. Ciurkała małym strumyczkiem, a źródła miała paręnaście kilometrów stąd. Zatrzymałem się na mostku i swoim zwyczajem przez moment śledziłem jej bieg. Niebawem trasa się wypłaszczyła i już do samego kolejowego dworca nie było potrzeby luzowania biegów. Parę kilometrów przed Suwałkami rozpoczęła się rowerowa ścieżka, która kolejnymi odnogami już prowadziła na stację. Pod tabliczką „Suwałki” z daleka dostrzegłem Darkowy rower, a i jego postać niebawem wyłoniła się z kępy zieleni. Tutaj symbolicznie zakończył się nasz nadbałtycki wypad. Zrobiliśmy wspólne zdjęcie z tabliczką, a ja na ułamek sekundy wpadłem w stan refleksyjny. Coś się kończy, ale czy coś nowego się zaczyna? Na to pytanie nie było odpowiedzi. W markecie kupiliśmy coś na drogę, a Darek na półce znalazł litewskie piwo „1410”, które nabył dla teścia. Lepiej późno niż wcale. Zły los nie chciał jednak tak łatwo puścić nas ze swoich szponów. Będąc kilkaset metrów przed dworcem poczułem, że tył roweru zaczyna się miotać. Nawet nie musiałem macać palcami, od razu widać było, że kapeć. Pociecha była taka, że teraz to już rower można było zataszczyć, bo mieliśmy jeszcze z pół godziny do odjazdu pociągu. Udało się wszakże dokręcić, tylko dwa razy po drodze musiałem dopompować. Ceglany budynek stacji był nam doskonale znany, bo ja po raz czwarty kończyłem tu lub zaczynałem rowerowe zmagania, a Darek tylko o raz mniej. Na peronie zdjąłem koło i zabrałem się za łatanie dziury. Umiejscowiła się szpetnie, bo na zgrubieniu zgrzewu. Starłem wypukłość dość dokładnie, ale łatka nie trzymała. Tym mocnym czochraniem gumy chyba powiększyłem nieszczelność, bo powietrze zeszło w pięć sekund. W naprawianiu dętki sekundował mi rowerzysta, który też czekał na to samo połączenie, co my. Zgadaliśmy się i okazało się, że zaliczył trasę podobną do naszej tylko w obie strony. Pełen szacunek! No ale przynajmniej połowę drogi miał z wiatrem. Pociąg nadjechał punktualnie. Nieco przepoceni i zarośnięci zajęliśmy miejsca. Tłoku nie było, a więc też nie straszyliśmy wyglądem. Dodatkowo moje dłonie po manipulacjach przy kole nabrały czarnej barwy. Przepłukałem je w toalecie, ale z mizernym efektem. Sączyliśmy po ostatnim piwku. Pierwotnie zamierzaliśmy ze Wschodniej dojechać na Darkowy Żoliborz na rowerach, ale nieszczęsna guma pokrzyżowała te plany. Mój kompan jako człowiek stołeczny rychło wykombinował wariant „B”. A więc wysiadamy na Centralnej, pchamy rower do metra, którym podjeżdżamy prawie pod jego blok. Bardzo dobra koncepcja.
Przesiadka w Białymstoku dostarczyła kolejną porcję emocji. Remontowany dworzec przestawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. Pociąg do Warszawy odchodził z peronu, do którego nie sposób było dotrzeć. Dwa razy obleciałem stację dookoła, nim zorientowałem się, gdzie się kierować. Na przesiadkę było tylko kilka minut, a pchanie ciężkiego roweru na flaku było niełatwym zadaniem, zwłaszcza pod presją silnego afektu. Gdy wpadłem na peron, skład już wyrywał się z bloków startowych. Darek wyglądał przez okno z nietęgą miną. Tak jak na całej trasie, w pociągu też był pierwszy. Na szczęście się udało. Odsapnąłem i otarłem pot z czoła. Na Centralnej doszło do dwóch kolejnych „przygód”. Najpierw mój rower runął ze stromych ruchomych schodów, bo nie spodziewałem się takiego nachylenia, dobrze, że nikogo nie staranował. Później wisząca na sakwach moja kurtka przeciwdeszczowa spadała i wkręciła się w kasetę. Jakimś cudem udało mi się ją wyszarpnąć bez jej zniszczenia, ale trwało to parę minut. Dalszy powrót do Darowego domku odbył się już zgodnie z planem i bez ofiar w ludziach. Ania, żona Darka, przygotowała obiad, który łapczywie pochłonęliśmy. Umyłem się jak człowiek, przepakowałem, przebrałem i gotowy byłem do powrotu na Dolny Śląsk. Mój samochód stał na miejscu parkingowym Darka, bo jego w tym czasie czekał w warsztacie na wymianę rozrządu. Podrzuciłem go do owego warsztatu, a jak się później okazało, przez prawie dwa tygodnie przy samochodzie nie ruszono palcem. Ot, Warszawa. Pożegnaliśmy się krótko, bez nadmiernej egzaltacji. Zwykle po zakończonej wyprawie oceniamy ją w skali od zera do dziesięciu. Robimy to równocześnie, jak w grze papier-kamień-nożyce, wystawiając odpowiednią liczbę palców. Często się zdarza, że nasza punktacja jest taka sama albo zbliżona. Tym razem zapomnieliśmy o tej zabawie. No Darek, po ponad pół roku czas na głosowanie! Ja wystawiam trzy palce. A Ty ile dasz? Do domu wracałem na południowy zachód. Po raz pierwszy od dziesięciu dni nie musiałem się na tym kierunku przebijać przez podmuchy. A że niby jechałem samochodem? Co to ma do rzeczy!

W każdej relacji powinno być jakieś podsumowanie. Moje będzie takie sobie. Z pewnością nasz nadbałtycki wyjazd nie był szczytem marzeń. Wymyślony na chybcika, po upadku pierwotnych projektów, nie dał tej satysfakcji i radości. Odległy Uzbekistan pozostał nietknięty, może na zawsze. Na przyszłość może trzeba będzie zastanowić się nad sensem naszych wspólnych wyjazdów. Ten schemat jazdy indywidualnej był męczący dla nas obu. U mnie pogłębiła się choroba, o której pisałem na początku. Nie jest śmiertelna, ale skutecznie zatruwa radość życia. Na szczęcie trwa leczenie, które co prawda ma być długotrwałe i kosztowne, ale daje szansę na powrót do normalnego funkcjonowania. No dobrze, dość marudzenia. Do zobaczenia na trasie.



Offline Mężczyzna WujTom

  • Administrator
  • Wiadomości: 2294
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 17.10.2016
    • Wuj Tom w podróży
WOW  :o

Jeszcze nie przeczytałem ale robi wrażenie ;) i chwile mi zajmie na spokojnie przeczytanie.

Jechałem w ubiegłe wakacje częściowo podobna trasą i mam wiele wspaniałych wspomnień z odwiedzanych miejsc, które zaplanowałem odwiedzić. Ale jak bym miał wybierać to też pojechał bym do Azji bo tak na prawdę to tam nie byłem i z wielka chęcią bym poznał.

Co do trasy to niby podobna a jednak zupełnie inna ;)

Wolność kocham i rozumiem
Wolności oddać nie umiem ...


Offline Mężczyzna bzyk69

  • Wiadomości: 473
  • Miasto: Pszczyna
  • Na forum od: 27.08.2021
O ja pierdziu! Ale elaborat. Początek przeczytałem, potem po łebkach, ale wnioski nasuwają mi się dwa: za dużo chlania, i jednak nie dobraliście się pod kątem wydolności, bo kompan wiecznie na Ciebie czekał (dlatego ja np. preferuję jazdę solo).

Offline Wilk

  • Wiadomości: 20212
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 09.07.2006
    • Wyprawy Rowerowe
Relacja bardzo długa, ale przeczytałem z przyjemnością, ciekawie napisane, to już prawdziwa rzadkość w czasach memów i instagramów. Współczuję sytuacji z porażką planów trasy w Pamir, bo nie oszukujmy się Pribałtyka jest fajna, ale to jednak inna wyprawowa liga. To jest moja duża schiza, przy korzystaniu z samolotów zawsze mam obawę czy rower doleci, bo miałem już dwie sytuacje, że nie doleciał, tyle że na szczęście na powrocie. I dlatego jeśli mogę to unikam takich rozwiązań jak dwa loty, bo to już szanse na problemy zwiększa znacząco. A tu miałeś jeszcze inną sytuację, czyli po prostu odwołany lot. W Polsce IMO zysk czasowy z samolotu jest za mały by warto ryzykować problemy.

Natomiast co do wiatru - to ja nie bez powodu często z Warszawy jeżdżę do Pribałtyki trasy "na jeden strzał"  :lol:. Właśnie tego 13 lipca co Wy dojechaliście do Suwałk to ja ruszyłem z Warszawy do Tallina (1090km), sporo jechaliśmy tą samą trasą - z Suwałk przez Wisztyniec, w Jurkborku miałem fantastyczny spektakl barw przejeżdżając Niemien przed świtem:
http://wilk.bikestats.pl/2336724,Biale-Noce-w-Inflantach.html

W Szawlach też byłem, tyle że pojechałem przez Rosienie - podobny dystans, a znacznie mniejszy ruch, do tego urozmaicenie, bo trochę hopek wpadło.

I te 1090km do Tallina zajęło mi 60h (z krótkim noclegiem na Łotwie) - bo właśnie na tym kierunku dominują wiatry południowo-zachodnie lub zachodnie, tak więc wstrzelić się w dobry wiatr nie jest trudno. A Wy mieliście niezłą orkę jadąc w przeciwnym kierunku, niemal cały czas pod wiatr. To trochę tak jak z Hiszpanią, tam też zdecydowanie bardziej opłaca się jechać z zachodu na wschód, bo z zachodu wieje często i solidnie.
« Ostatnia zmiana: 6 Lut 2025, 11:32 Wilk »

Offline Mężczyzna Cokeman

  • Wiadomości: 595
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 24.05.2013
eee z Hiszpanią to różnie bywa.
Ja 3 lata temu jechałem na Gibraltar to wiało mi tylko w mordę w Polsce, potem Niemcy to z wiatrem albo nijak, a we Francji od Strassburga aż po Nimes z wiaterkiem.
A potem to głównie bokiem. Newralgiczna jest Langwedocja jako korytarz między Alpami, a Pirenejami i tam wiaterki hulają w te i nazad. Tam trzeba uważać zawsze

Offline Mężczyzna podjazdy

  • niech tak się stanie
  • Wiadomości: 4494
  • Miasto: Poznań
  • Na forum od: 01.02.2011
Natomiast co do wiatru - to ja nie bez powodu często z Warszawy jeżdżę do Pribałtyki trasy "na jeden strzał"  :lol:.
Ja kiedyś jadąc majówkę miałem cały czas wiatr północny. Wszystkie dni pod wiatr, do tego jeszcze zamieć śnieżna czasem. Niestety tak bywa, nie zawsze jest południowy :lol: Inna sprawa, że wolę jechać na północ niż na południe ze względu na słońce.
"Mogło być gorzej. Twój wróg mógł być twoim przyjacielem." Stanisław Jerzy Lec.

Tagi:
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum