Autor Wątek: Gorący Erotoman 2023  (Przeczytany 11142 razy)

Offline Mężczyzna wojtek

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 5147
  • Miasto:
  • Na forum od: 02.03.2010
    • Pokój z Tobą
Odp: Gorący Erotoman 2023
« 31 Mar 2023, 16:02 »
No, to jeszcze zdjęcia i z głowy, na zdjęcia ulic są tylko w ZEA.

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 700
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Gorący Erotoman 2023
« 31 Mar 2023, 17:56 »
No, to jeszcze zdjęcia i z głowy, na zdjęcia ulic są tylko w ZEA.

Nie tak z głowy, bo będzie jeszcze relacja. Ale raczej nieprędko.

Faktycznie, zdjęcia się szykują...



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 700
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013



Offline Mężczyzna wojtek

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 5147
  • Miasto:
  • Na forum od: 02.03.2010
    • Pokój z Tobą
Odp: Gorący Erotoman 2023
« 1 Kwi 2023, 20:38 »
Przy zdjęciach opalenizny słyszałem skwierczenie.

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 700
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Gorący Erotoman 2023
« 2 Kwi 2023, 17:14 »
Przy zdjęciach opalenizny słyszałem skwierczenie.

Przez pierwsze dwa dni nie smarowałem się filtrem. Stąd taki efekt. Po zejściu bąbli już było lepiej. Potem ściągałem sobie skórę jak jaszczurka podczas wylinki. No i używałem kremu...



Offline Mężczyzna Rowerownik

  • Wiadomości: 585
  • Miasto: Okolice Wrocławia
  • Na forum od: 18.05.2014
Odp: Gorący Erotoman 2023
« 2 Kwi 2023, 20:22 »
A jak wrażenia? Podobało się? Chciał byś tam jeszcze kiedyś wrócić?

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 700
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Gorący Erotoman 2023
« 2 Kwi 2023, 21:09 »
A jak wrażenia? Podobało się? Chciał byś tam jeszcze kiedyś wrócić?

Wyjazd był spontaniczny i nieplanowany.
Wszelkie wrażenia zawrę w opisie.
Celem było zażycie egzotyki i to się udało.
Pewnie tam już nie wrócę, bo czekają inne miejsca.
W każdym razie z pewnością zastosuję Twój sposób zabezpieczenia kartonu z rowerem - przynajmniej na pierwszy  lot.



Offline Mężczyzna Waxmund

  • Moderator Globalny
  • Ironman
  • Wiadomości: 11142
  • Miasto: Baszowice k/Kielc
  • Na forum od: 07.06.2007
    • www.waxmund.pl
Odp: Gorący Erotoman 2023
« 17 Wrz 2023, 23:55 »
Jest gdzieś opis?  ::)

Jak tam się jeździło? Bardzo wietrznie było?
Tak myślę czy by się nie wybrać w listopadzie...
Czasami na drodze spotykam prawdziwych rowerowych szaleńców, pędzą na złamanie karku i wbrew rozsądkowi... naprawdę... aż ciężko ich czasem wyprzedzić...

www.waxmund.pl

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 700
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Gorący Erotoman 2023
« 18 Wrz 2023, 10:08 »
Opis będzie, ale raczej zimą.
Po prostu muszę do tego przysiąść, teraz nie mam czasu.
A jechać warto.



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 700
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Gorący Erotoman 2023
« 17 Lut 2024, 20:20 »
Kiedy styczeń wypróżnił się śniegiem i wydał zmrożony wydech, a moje rowery skryte w piwnicy zapadły w sen zimowy, nadszedł czas klecenia relacji z ubiegłorocznej rowerowej wyprawy. Minęło od niej już ponad dziewięć miesięcy, a w więc najwyższa pora na jej narodziny. Będą niełatwe i bolesne, bowiem moja pamięć wyblakła i straciła ostrość, a wydarzenia zlały się w jeden ciąg. Ale co mi szkodzi? Spróbować zawsze warto.

W 2022 roku z moim kolegą Darkiem przemierzaliśmy północne rejony naszego kontynentu, wdarliśmy się nawet kawałek za koło podbiegunowe. Sierpień w Finlandii i Szwecji był całkiem przyjemny. Było słońce i nie padało za dużo. Przyszło nam też płynąć promem przez Zatokę Botnicką. Raczyliśmy się na nim nietanim piwkiem i snuliśmy plany na przyszłość. Marzyliśmy o jakiejś egzotyce. Padały różne propozycje, w miarę wypitego napoju, coraz bardziej wydumane. Niby obecny świat stoi przed nami otworem i zaprasza do najdalszych zakamarków, ale jednak realia są szare i skrzeczące. Żeby gdzieś dalej pojechać trzeba spełnić trzy podstawowe wymogi: mieć chęci, pieniądze i czas. Ten pierwszy oceniam u nas na sto procent, drugi na osiemdziesiąt, gorzej z tym trzecim warunkiem. W moim przypadku jeszcze to wygląda jako tako, ale Darek jako szczęśliwy tatuś Tomusia i Klaudii na tym polu nie może zaszaleć. Od wielu lat wspólnie organizujemy sobie rowerowe wycieczki i zawsze trwają trudne pertraktacje o liczbę dni jazdy. Ja naciskam, by było ich jak najwięcej, on ściana je jak kat obsługujący gilotynę podczas francuskiej rewolucji. Z reguły przetargi te owocują ustaleniem maksymalnie dziesięciu dni rowerowania. Bez rewelacji. Można z wykorzystaniem podróży lotniczych nieco pobuszować po Europie, ale gdzieś dalej to już raczej kiepsko. Tak właśnie działaliśmy do tej pory.

Któż by się spodziewał, że pół roku po naszej rozmowie na promie nadarzy się okazja, by liznąć nieco ciepłych krajów? W styczniu rozpoczęliśmy mailowe dyskusje na temat naszej nowej wyprawy. Nie mogliśmy za bardzo omawiać ich osobiście, bo ja mieszkam w Wałbrzychu, a on w Warszawie. Wątek rozwijał się powoli, padały różne propozycje. W końcu na czoło wysunęła się Szkocja. Cóż, deszcz i wysoki kurs funta… Ale za to przednie widoki, puste drogi dzikich północnych rejonów i potwór z Loch Ness.. Jednak na początku lutego od Darka otrzymałem ciekawy list. Pisał w nim, że jego żona Ania od marca rezygnuje z dotychczasowej pracy i idzie na bezrobotne. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że mogłaby na dłuższy okres czasu zająć się ich potomstwem, a Darkowi udzielić zgody na rowerowe szaleństwa. Darek kuł żelazo póki gorące. Wynegocjował u żony najpierw pełne dwa tygodnie, które później zamieniły się ostatecznie w szesnaście dni jazdy. Witaj Egzotyko! Jednak po pierwszej fali euforii przyszło na mnie zwątpienie. Realizacja przedsięwzięcia miałaby szansę tylko w marcu, bo Ania postanowiła szybko znaleźć sobie nowe zajęcie. Dla mnie początek sezonu bywa ciężki. Po zimowej przerwie długo się rozkręcam, forma nie chce przyjść tak szybko jak 15-20 lat temu. Z każdą jazdą nabieram krzepy, ale jednak musi to trochę potrwać. A tu zapowiadała się solidna długotrwała wyprawa w najgorszym dla mnie okresie. Poza tym dwa miesiące wcześniej dopadła mnie choroba, która sponiewierała mój organizm. Po wizycie u dentysty przyplątało mi się zapalenie gronkowcem. Było tak silne, że dwa tygodnie zostały wykreślone z mojego życiorysu. Gorączka, ból całej twarzy, a zwłaszcza uszu i dziąseł, stany podobne do maligny. Gdyby nie dobrze dobrany antybiotyk, którego pochłaniałem końskie dawki, mógłbym zejść z tego padołu. W grudniu, po przezwyciężeniu choroby, wsiadłem dwa razy na rower, ale czułem przytłaczającą słabość. Męczyły mnie lekkie wzniesienia, a przeciwny wiatr powodował, że miałem ochotę rzucić rower do rowu. No i jak tu wybierać się w dalekie kraje? Podskórnie wszakże czułem pulsowanie wielkiej ochoty na wymarzony wyjazd. Z Darkiem niby rozwijaliśmy egzotyczny wątek, analizowaliśmy możliwe kierunki wyprawy, omawialiśmy sprawy organizacyjne. We mnie ciągle drzemała wątpliwość. Po krótkim zastanowieniu nad Kubą i jej szybkim odrzuceniu, nasz wzrok padł na Emiraty i Oman. Decydował tu głównie bezpośredni lot z Katowic do Abu Zabi realizowany przez Wizzair. Pięć godzin z haczykiem i jesteśmy na miejscu.

Mimo wszystko sugerowałem Darkowi, aby może wybrać się w kwietniu. Wtedy już zaliczyłbym parę solidniejszych jazd, a i widmo choroby stałoby się mniej dręczące. On jednak wyjaśniał mi, że Ania intensywnie szuka nowej pracy, a gdy ją znajdzie, okienko wyjazdowe się zamknie. Napisałem mu więc, że rezygnuję, bo muszę mierzyć siły na zamiary. Darek nie odpuszczał, na drugi dzień wysmarował mi dyscyplinującego maila z propozycją trasy, a ja już nie oponowałem. Duch Sportu znowu górą! Teraz tylko pozostało wyznaczenie terminu i zakup biletów. Nasze dalsze przygotowania przebiegały według utrwalonego schematu. W miarę szczegółowo ustaliliśmy przebieg trasy. Nie lubimy kręcić się wkoło, a więc jak zwykle postanowiliśmy jechać na przestrzał, by zdobyć większe przestrzenie. Na początku za cel wybraliśmy miejscowość Salalah położoną przy granicy z Jemenem. Okazało się, że to znacznie za daleko na nasze możliwości czasowe (i moje kondycyjne). Mentalnie ciągnęła zupełna dzicz, ale musieliśmy sobie odpuścić, bo w jedną stronę wychodziło blisko 1300 kilometrów. Tak czy siak, od tej pory do naszego słownika weszło nowe określenie. Zamiast mówić „jak ta lala” (na określenie czegoś nadspodziewanie dobrego), szło u nas „jak salala”. W końcu pomyśleliśmy, że sensowna będzie podróż łącząca stolice obu krajów, a więc jazda na trasie Abu Zabi-Maskat-Abu Zabi. Na tym też stanęło. W połowie lutego kupiliśmy bilety. Robimy to według pewnego swojego rytuału. Każdy nabywa dla siebie, ale dzieje się to w tym samym czasie, a my jesteśmy w kontakcie, bo po prostu wisimy na telefonach. W ten sposób wykluczamy ryzyko jakiejś pomyłki, na przykład zakupu biletu na inny termin. Koszt przelotu wyniósł nieco ponad 1700 złotych, w tym oczywiście haracz za rower. Sądzę, że cena była rozsądna, zwłaszcza że przecież nie płaciliśmy za bagaż rejestrowany, bo wszystkie klamoty można było bez problemu upchnąć w kartonie razem z rowerem. Wylot miał nastąpić w piątek 10 marca.

Tymczasem końcówka lutego i początek marca przyniosły uporczywe utrzymywanie się zimowej aury. Oznak wiosny nie było widać. Mróz i obfity śnieg nie pozwalały na w miarę regularne rozpoczęcie sezonu rowerowego. Zwiotczałe mięśnie nie miały okazji nabrać prężności. Mimo wszystko dwa razy udało mi się gdzieś wyskoczyć. Oczywiście już na swoim wyprawowym rowerze, czyli Starym Zdechlaku. Pojazd to jeszcze XX-wieczny, dość ciężki, z ramą ze stali chromowo-niklowej, ale jakoś nigdy nie kusiło mnie, by zamienić go na nowszy model. W zimie przeszedł on istotne przeobrażenie. Odrapaną ramę oddałem do lakierowania i odtąd ma ona luby dla mnie jaskrawożółty kolor. Jazdy odbyte w srogich zimowych warunkach udowodniły mi, że moja forma była w stanie skandalicznego upadku. Ale odwrotu nie było. Niebawem czekały mnie inne srogie terminy, czyli upały ponad czterdziestostopniowe. Zdecydowanie jednak wolę wygrzać się niż przemarznąć, dlatego ta ostatnia rzecz nie martwiła mnie wcale.

W ramach przygotowań do wyjazdu nabyłem przejściówki do gniazdek elektrycznych oraz nowy powerbank o wielkiej pojemności. Był on sporych rozmiarów, a ważył chyba ponad kilogram. Przynajmniej byłem zabezpieczony pod względem niezależności energetycznej. Albo tak mi się tylko wydawało. Mój bagaż poza tym składał się z kilku kompletów odzieży rowerowej, podstawowych narzędzi, elementarnego zestawu kosmetyków, w tym kremu z mocnym filtrem, rowerowego zeszyciku, w którym mam zwyczaj na bieżąco odnotowywać dane z jazdy, namiotu, śpiwora i karimaty. Z kolegą uzgodniłem mieszany system nocowania: część pod dachem, część w namiocie. Ten ostatni kupiłem parę lat temu za 50 złotych. Było to lokum dwuosobowe, którego konstrukcja opierała się na dwóch elastycznych i składanych pałąkach. Na pogodę deszczową raczej się nie nadawał, ale przecież jechaliśmy do ciepłych krajów, w których opadów być nie powinno. Jego ogromną zaletą był fakt, że po złożeniu był minimalnych rozmiarów, no i ważył niewiele – może z półtora kilograma. Zresztą całkiem nieźle poradził sobie na naszej poprzedniej wyprawie w Finlandii i Szwecji. Wtedy już po pierwszym noclegu z naddatkiem zamortyzowały się koszty jego zakupu. Do telefonu ściągnąłem mapy obszaru, który zamierzaliśmy odwiedzić. Kiedyś brałem na wyjazdy mapy papierowe i jakoś nie wyobrażałem sobie życia bez nich, ale od kilku lat i ja poszedłem z duchem czasu i korzystam tylko z ich elektronicznych wersji. Po raz pierwszy w historii moich wyjazdów wykupiłem ubezpieczenie na przeróżne wypadki losowe. Im człowiek starszy, tym bardziej się nad sobą trzęsie. Z Darkiem rozpatrywaliśmy kwestie wizowe dla obu krajów. Dla Emiratów było jasne, że wizy nie potrzeba, w przypadku zaś Omanu docieraliśmy do sprzecznych informacji. W końcu, by nie spotkać się z nieprzyjemną sytuacją odmowy wjazdu na granicy, kupiliśmy wizę elektroniczną z miesięcznym terminem ważności. Po wypełnieniu formularza na stronie Królewskiej Policji Sułtanatu Omanu i uiszczeniu opłaty nieco ponad 200 złotych, za minutę już ją miałem.

Dwa dni przed wyjazdem od Wizzaira otrzymałem dziwną wiadomość. Przypominano, że na pokład samolotu zostaną wpuszczone tylko osoby posiadające wizę emiracką. O co chodzi?! Przecież wiza jest niepotrzebna! Lekko spanikowany zadzwoniłem do Darka. On też dostał takiego maila. Jeszcze raz przeszukaliśmy informacje na ten temat, a mój kompan skontaktował się nawet z ambasadą w Warszawie. U źródła powiedziano mu, że wizy od dłuższego czasu są oczywiście zniesione. Przewoźnik się nie popisał, informując o jakichś wydumanych wymaganiach. Pakowanie zostawiłem na ostatni dzień, bo wszystko miałem przyszykowane, a więc nie pozostawało nic innego jak rozkręcić rower i wraz z całym pozostałym ekwipunkiem umieścić go w kartonie, który na swój moment spokojnie oczekiwał w piwnicy od jesieni poprzedniego roku. Za robotę zabrałem się wieczorem. Nadspodziewanie gładko poszło mi ładowanie rzeczy. Zdemontowany rower zabezpieczyłem innymi pakunkami tak, by nic w środku nie latało. Na koniec zaklajstrowałem wszystko taśmą klejącą. Z zadowoleniem spojrzałem na efekt swojej pracy. Najpierw pomyślałem, że karton rano wsadzę do samochodu, tuż przed odjazdem, który był zaplanowany na godziną piątą. Coś mnie jednak tknęło, by zrobić to od razu. I to chyba mnie uratowało… Z trzeciego pietra powoli zwlokłem nieporęczny pakunek. Na zewnątrz było już ciemno. Do mojego samochodu karton wejdzie tylko w ten sposób, że trzeba go umieścić między przednimi a tylnymi siedzeniami, przez bagażnik nie ma na to szans. Otworzyłem tylne drzwi i zacząłem wpychać karton do środka. Jakież było moje zdumienie, gdy okazało się, że karton jest za długi i po prostu się nie mieści. Przez jakiś czas szamotałem się z nadzieją, że ta sztuka jednak mi się uda. Ale gdzie tam!. Do szczęścia brakowało 25 centymetrów. Przez krótką chwilą owładnął mną mentalny paraliż. Co tu robić?! Na zorganizowanie innego samochodu tak krótko przed wyjazdem nie było co liczyć. Taksówka do Katowic kosztowałaby pewnie krocie. Nie było innej rady, tylko należało skrócić karton. No bo przecież samochodu raczej bym nie poszerzył. Po tych moich zabiegach na dokładkę pakunek zaklinował się we wnętrzu samochodu. Ani do przodu, ani do tyłu. Szarpnąłem mocniej i w końcu wyszedł, ale rozpruło się jego dno i część rzeczy wyleciała na ziemię. Moja irytacja sięgnęła zenitu. Nie pierwszy raz pakowałem w ten sposób rower. Wcześniej wszakże zawsze robiłem stosowne pomiary. Tym razem jakoś mi się nie chciało. I lenistwo zostało ukarane. Przy lichym oświetleniu zebrałem reklamówki, które bez mojej zgody przedwcześnie wydostały się poza karton. Na dwie tury wtaszczyłem wszystko z powrotem do mieszkania. Gdy pośpiesznie wypakowałem rzeczy, pokój wyglądał jak pobojowisko. Musiałem to jakoś uporządkować, bo w takim bałaganie pewnie coś ważnego bym przeoczył i nie zabrał. Nieco odsapnąłem i wziąłem się do dzieła. Kto kiedyś przycinał rowerowy karton wiem, że jest to praca dość niewdzięczna. Dopóki stanowi on fabryczną całość jest stabilny i sztywny. Żeby go skrócić trzeba wyjąć metalowe haczyki z jednej strony, o żądany odcinek pomniejszyć jego długość i na powrót wszystko połączyć. Niestety tych haczyków już się nie da ponownie wykorzystać, a do scalania należy użyć czegoś innego. Pod ręką miałem tylko szeroką taśmę klejącą i przy jej pomocy nieudolnie uformowałem mniejsze już pudło. Na oko wyglądało nieźle. Potrząsałem nim i tarmosiłem. Wszystko się trzymało. Metodycznie zabrałem się za ponowne układanie rozkręconego roweru i pozostałych tobołków w środku. Mimo zdenerwowania starałem się robić to spokojnie. Przeoczenie jakiejś jednej małej rzeczy, na przykład którejś z osi, niosłoby ze sobą możliwość zniweczenia całego przedsięwzięcia. Na zabezpieczenie kartonu nie żałowałem taśmy, obkleiłem go rzetelnie ze wszystkich stron. Wyglądał solidnie. Staszczyłem go znowu na dół. Z lekką palpitacją podjąłem próbę umieszczenia go w samochodzie. Wszedł gładko jak palec w nos, a ja otarłem pot z czoła. A więc jedziemy! Darkowi bieżąco relacjonowałem swój pojedynek z kartonem. U niego nie wystąpiły żadne problemy w tym względzie. I gdzie tu sprawiedliwość? Kładłem się spać myśląc jeszcze o tym, czy czegoś nie zapomniałem.

Piątkowy ranek był rześki. Przejazd na katowickie lotnisko odbył się bez przygód. Jechałem już w stroju kolarskim, bo nie widziałem sensu zabierania cywilnych ciuchów. Założyłem tylko normalne buty, bo te rowerowe z metalowymi okuciami średnio nadawały się do prowadzenia auta. Poza tym zabrałem jeden długi komplet i polarową czapkę, tak na wszelki wypadek. Gdy byłem już blisko lotniska, zadzwonił Darek i meldował, że już czeka na miejscu. Niebawem i ja zaparkowałem samochód. I oto spotkała mnie kolejna przygoda związana z kartonem. Nie chciał wyleźć z auta. Próbowałem i prawej i z lewej, ale wszelkie starania pełzły na niczym. Minął kwadrans, minął drugi. I nic. Poziom adrenaliny podnosił mi się w trybie wykładniczym. Próbowałem sobie logicznie wyłożyć, że skoro wszedł do środka, to i powinien wyjść. Ale w dziwny sposób logika tu nie działała. Darek znowu wydzwaniał i pytał, dlaczego jeszcze mnie nie ma. Skrajnie odsunąłem przednie siedzenia, ale nic to nie pomogło. Kant pakunku uderzał o sufit, tym razem do szczęścia brakowało z pięć centymetrów. Karton wraz z zawartością miał pewne właściwości plastyczne, ale ich przekroczenie mogłoby spowodować jego rozerwanie, a tego wolałem uniknąć. W końcu zaparłem się o inny samochód i z całej siły pchnąłem tobół nogą. Wyskoczył! Od spodu przerwała się wszakże taśma klejąca i kilka pakunków poleciało na błotniste podłoże. Krew mnie zalała i zakląłem szpetnie. Czas jednak płynął i nie można było brnąć w złość, marazm i zniechęcenie. Pozbierałem wszystkie rzeczy i przystąpiłem do kolejnego klejenia. Taśmę klejącą miałem oczywiście ze sobą, a wziąłem ją z myślą o zabezpieczeniu kartonu już na przelot powrotny.

Na parkingu samochodów była cała masa, a ja starałem się w pamięci zapisać miejsce postoju mego auta. Na samo lotnisko dojechałem busikiem, daleko nie było, ale nie miałem najmniejszej ochoty taszczyć swego brzemienia. Gdy dochodziła dziesiąta, powitałem się z moim kompanem. Otworzyliśmy po przywitalnym piwku i pogawędziliśmy o sprawach wyjazdowych i o wydarzeniach z naszego bieżącego życia. Klapnęliśmy na ławeczce przy hali odlotów i delektowaliśmy się słońcem, które dość niespodziewanie wyszło. Było to o tyle zaskakujące, że do tej pory zima nie chciała odpuścić, co przejawiało się zawieruchą, opadami i niską temperaturą. Chłonęliśmy przyjemną aurę. Szybko udało nam się nadać rowery, a mój karton na razie nie sprawił kolejnego kłopotu i taśmociąg wciągnął go w paszczę komory załadunkowej. W skromnej lotniskowej restauracji zjedliśmy ostatnie polskie danie – pierogi z mięsem, które rozpuściliśmy w kolejnej porcji piwa. Przy kontroli podręcznego bagażu spotkał mnie kolejny psikus. Oto pan obsługujący urządzenie do prześwietlania z mego plecaczka wyciągnął powerbank i bezceremonialnie go skonfiskował. Powiedział przy tym, że ma za dużą pojemność i trafia do kosza. Darek ze swoim mniejszym został przepuszczony bez problemu. Próbowałem protestować, ale było to bez szans powodzenia. Gdy później nieco ochłonąłem, uświadomiłem sobie, że się sfrajerowałem, bo przecież mogłem go odnieść do samochodu. Tak czy owak zostałem pozbawiony dostępu do energetycznego źródełka. Było to tym bardziej bolesne, że mój pawerbank był zupełnie dziewiczy i nie dane było mu podzielić się prądem z żadnym odbiornikiem. W każdej sytuacji trzeba wszakże szukać czegoś dobrego. Do mojej świadomości dotarła więc myśl, że mój bagaż będzie o kilogram lżejszy.

Lotnisko w Katowicach do gigantów w swej kategorii nie należy. Szybko znaleźliśmy naszą bramkę. Zakupionym w strefie wolnocłowej piwem żegnaliśmy Polskę. Ja dodatkowo spłukiwałem nim żal po straconym urządzeniu. Mieliśmy świadomość, że napoju tego raczej nie skosztujemy przez najbliższe trzy tygodnie, bo wkraczaliśmy w obszary ścisłej prohibicji. Cóż, jakoś się przeżyje. Kątem oka obserwowałem innych chętnych na ciepłe kraje. Ludzi było sporo i ciągle ich przybywało. Dominowali Polacy, rozmowy toczyły się też w gwarze śląskiej, a i słyszało się język czeski. Zauważyłem, że nie tylko my dodajemy sobie otuchy płynem z procentami, przy czym większość gustowała w czymś jednak mocniejszym. Wiadomo, Ślązacy za kołnierz nie wylewają. Gdy otwarto bramkę, wszyscy rzucili się jak za mięsem w dawnych czasach. Oczywiście wbrew wiadomości z Wizzaira, żadnych wiz nie wymagano. Przynajmniej od Polaków, bowiem z Darkiem zauważyliśmy, że problemy miała jakaś dziewczyna o orientalnej urodzie, może Hinduska. Zbiegła się do niej grupka osób obsługujących wyloty i żywo z nią dyskutowali. W końcu i ona została przepuszczona. Maszyna mogła wystartować. Z moim towarzyszem mieliśmy miejsca w różnych częściach samolotu, każdy więc zajął swoje siedzisko. W mojej okolicy dominowali młodzi ludzie. Kobiety z rozlanymi krzykliwymi tatuażami i mężczyźni obwieszeni kapiącym złotem. Dalej raczyli się ognistą wodą, a impreza została zawieszona tylko na czas startu samolotu. Sam wylot nastąpił z kilkunastominutowym opóźnieniem, trochę po godzinie trzynastej, ale nam to nie sprawiało żadnej różnicy, bo i tak czekała nas nocka na lotnisku w Abu Zabi. Lot przebiegł bez wydarzeń nadzwyczajnych, przy wyraźnie rosnącym stężeniu oparów alkoholowych w powietrzu. Z reguły w samolocie lubię sobie podrzemać, lecz tym razem nie było na to szans, bo i pora była nieodpowiednia, i poziom decybeli znacznie przekraczał ten, przy którym mogę zasnąć. Po pięciu godzinach lotu zapowiedziano, że niebawem będziemy na miejscu. W Abu Zabi minęła godzina dwudziesta pierwsza, a więc pozornie straciliśmy trzy godziny życia…

Lotnisko emirackiej stolicy mogło zrobić solidne wrażenie. Szkło, lekki metal, nieskazitelnie czyste posadzki, kompleksowy monitoring. Nawet trudno było powiedzieć, jaka panowała pogoda na zewnątrz, bo w kompleksie działała klimatyzacja. Dobre kilka minut szliśmy pasażami do odprawy paszportowej. Witały nas flagi emirackie oraz nieprzebrane tłumy ludzi wszelkich ras. Na tym tle ciekawie prezentowały się kobiety: od strojów typowo europejskich, w spodniach i z odsłoniętymi ramionami, do czarnych strojów arabskich, w których jednym elementem świadczącym o tym, że w środku znajdował się człowiek, były świdrujące oczy. Oczy te z niejakim zaskoczeniem spozierały i na dwóch cyklistów, brnących do kontrolnego okienka. Wiedząc o ty, że cała noc przed nami, nie spieszyliśmy się zbytnio. Przyswajaliśmy pierwsze wrażenia z Półwyspu Arabskiego. W moim przypadku były one chyba zgodne z oczekiwaniami, ale dla mnie nowość jest zawsze ciekawa i chciwie absorbowałem wszystko, co było dookoła. Przy odprawie stawiliśmy się jako jedni z ostatnich. Przebiegła sprawnie i bez kłopotów. Poza sprawdzeniem paszportów zeskanowano nam tęczówki w oczach. Procedura była banalna: należało zdjąć okulary (jeśli ktoś je miał) i spojrzeć w określone miejsce. Strażnik graniczny w olśniewającym uniformie nie wypytywał o żadne szczegóły i cel wizyty, rzecz jasna nie wymagał też wizy. Nie zdążyliśmy pomyśleć o tym, że trzeba będzie znaleźć nasze kartony, a one same pojawiły się przed naszym wzrokiem. Stały oparte o ścianę i czekały na swoich właścicieli. Od razu zauważyłem, że w przypadku mojego bagażu rozegrał się ostatni akt tragedii kartonowej. Cała górna jego powierzchnia była zdarta, a rzeczy prawie się z niego wysypywały. Pospiesznie zacząłem przeglądać jego zawartość i w pamięci odliczać składniki ekwipunku. Brakowało sztycy z siodełkiem. Może komuś była potrzebna i sobie wziął? Przypominały mi się kawały o rowerze i zakonnicy, ale raczej nie było mi do śmiechu. Z Darkiem wcześniej uzgodniliśmy, że pierwszą rzeczą po wylądowaniu, będzie wyszukanie jakiegoś schowka na przechowanie kartonów do naszego powrotu. Do tej pory zawsze ta sztuka nam się udawała i szczęśliwie znajdowaliśmy opakowania na rowery po przejechaniu trasy i powrocie na lotnisko. Wyszliśmy na zewnątrz i od razu buchnęło na nas gorące powietrze, w którym wyczuwało się dziwne obce zapachy. Darek poszedł się rozejrzeć, a ja zostałem przy bagażu. Odpaliłem mapy w telefonie. Wcześniej wyłączyłem funkcję lokalizacji, żeby w kilka minut nie zostać ograbiony z funduszy na mojej karcie telefonicznej. Wczytane mapy of-line może nie były bardzo dokładne, ale pokazały to, co chciałem. A dookoła ukazał się moloch urbanizacyjny. Co prawda wypatrzyłem jakąś zieleń, ale po zbliżeniu okazało się, że to pole golfowe. Z telefonu starałem się korzystać oszczędnie, mając w pamięci powerbank skonfiskowany w Katowicach. Po niecałej godzinie wrócił Darek. Nie miał dobrych informacji. Potwierdził to, co ja ujrzałem na mapie, beton, szkło i wszędzie pełno ludzi. Żadnych szans na dobry schowek dla kartonów. Nawet zbadał to pole golfowe… No ale tam przecież sprząta się na bieżąco, a w małej trawce pudła się nie ukryją. Pytał też w przechowalni bagaży, ale za trzy tygodnie zaśpiewano mu kwotę porównywalną do noclegu w hotelu. Przynosił też zachęcające wieści. W drugim terminalu natknął się na stanowisko pakowania bagaży w folię. Powiedziano mu tam, że za stosunkowo niewielką opłatą mogą się podjąć zaklajstrowania rowerów wraz z resztą dobytku. Byliśmy trochę zmęczeni tą krzątaniną, ja dodatkowo myślałem o brakującym siodełku. Postanowiliśmy zatem jakoś spędzić noc. Mieliśmy oczywiście namiot, ale o jego rozbiciu w pobliżu lotniska nie było mowy. Znaleźliśmy zatem jakieś ustronne miejsce w bocznym korytarzu i tu zrobiliśmy sobie barłogi. I mnie w końcu przytrafiło się coś dobrego. Wśród sprzętów, wciśnięta w otwór karimaty, wesoło sterczała rura z siodełkiem. Kamień z serca! Na kolację spożyliśmy pokarmy przemycone z Polski. W korytarzu były mocne przeciągi, kręcili się ciągle ludzie, pracowały megafony. O jakimś komfortowym śnie raczej nie było co marzyć. Każde pokrzepienie było w tych okolicznościach czymś pożądanym. Ułożyłem się na karimacie, w uszy wetknąłem zatyczki, na głowę założyłem zapobiegliwie wziętą czapkę polarową i próbowałem usnąć. Darek wymościł sobie leże parę metrów dalej. A więc lulea, ale sen nie przychodził. Było zimno i głośno. Przeszkadzające dźwięki bez trudu forsowały zaporę stoperów w uszach. Dodatkowo jęły mną targać wątpliwości. Co ja tu robię? Przede mną trudna trzytygodniowa jazda, a moja forma kiepska jak nigdy. Odwrót już był niemożliwy. Z tym defetyzmem ścierała się jednak szczera radość wędrówki ku nieznanej przygodzie.

W nocy nie byliśmy niepokojeni. Żadne służby porządkowe lub mundurowe się nami nie zainteresowały. Snu za dużo nie było, ale wstałem bez uczucia zmęczenia. Darek też nie pospał, ale i on nie marudził. W Abu Zabi wstawał dzień, minęła godzina szósta. Mimo że doświadczyliśmy trzygodzinnej różnicy czasu, jakoś tego nie odczuwaliśmy. Ranek to ranek. Trzeba kończyć leżakowanie i cześć. Najpierw rozstrzygnęliśmy sprawę pakowania rowerów w podróży powrotnej. Postanowiliśmy zatem skorzystać z usług serwisu lotniskowego, a swoje kartonu po prostu porzucić. Mój wyglądał żałośnie, podarty i postrzępiony, od biedy mając dużo taśmy klejącej można byłoby go jakoś narychtować, ale pewnie przeżyłby tylko nadanie, a później przy przerzucaniu bagaży znowu by się rozpruł. Pożegnałem się z nim bez krzty żalu. Opakowanie Darka wyglądało jak wyjęte spod igły. Skręciliśmy rowery i uporządkowaliśmy bagaże. Niczego nie brakowało. Darek jak zwykle zrobił to znacznie szybciej ode mnie. Rower mojego kolegi był po solidnym przeglądzie, wyposażył go nawet w stopkę, a poza tym Darek zakupił sobie nowe sakwy z haczykami na cięgnach, którymi mocowane były do ramy, dzięki czemu mógł je błyskawicznie ściągać i zakładać. To jego drugi egzemplarz tego modelu, poprzedni mu się zużył. Higiena i skromne śniadanie, na które składały się polskie resztki, nie zajęły dużo czasu. W bankomacie pobraliśmy po 500 dirhamów (jeden dirham to jakieś 1,20 złotych), Darek ponadto kupił emiracką kartę do telefonu. Z tego co pamiętam za 50 dirhamów miał na niej jakąś niewielką ilość minut rozmów oraz 5 GB internetu. Tak naprawdę to zależało mu na tym drugim. Postanowiłem też sobie kupić taką kartę, ale jakoś nikt mnie nie chciał obsłużyć i w końcu machnąłem ręką. Jedna wystarczy. Darek zainstalował kartę. „Rabotajet”, rzekł z uśmiechem.

Przed opuszczeniem lotniska przeanalizowaliśmy nasza trasę. Generalnie chcieliśmy podążać na wschód ku miastu Al Ain i dalej do omańskiej granicy. Czekało nas czterdziestokilometrowe przedzieranie się przez wielkie miasto. Nieco paraliżowała mnie ta wizja. Darek nie przejmował się tym i swoim obyczajem największego głodomora wypatrzył knajpę, w której byłoby można przystanąć na obiad, była na 60 kilometrze i nosiła oryginalną nazwę Al Faya. Nasze warunki spełniały drogi E-11 i E-30 i nimi zdecydowaliśmy się poruszać. Zgodnie z wieloletnim obyczajem rozdzieliliśmy bagaże: na pierwszy etap ja przytroczyłem namiot, a zadaniem Darka było taszczenie aparatu fotograficznego. Obie rzeczy były do wspólnego wykorzystania, a więc należało się nimi zaopiekować solidarnie. Na drugim etapie następowała zmiana – i tak dalej. Sprawdziliśmy rowery. Nic nie obierało, nic nie uwierało, liczniki działały bez zarzutu. W szlufkę moich sakw wetknąłem polską flagę, która towarzyszyła nam podczas całej wyprawy i przypominała o dalekim domu. Po krótkiej sesji fotograficznej przy lotnisku definitywnie rozpoczęliśmy naszego nieplanowanego Erotomana.
Świat wyglądał zupełnie inaczej niż ten pozostawiony w Polsce. Krótko mówiąc, zimę bez żadnych ceregieli i faz pośrednich zastąpiło lato. Temperatura dochodziła do trzydziestu stopni. Dzięki termometrowi w liczniku można było ją na bieżąco monitorować. Już w porannych godzinach słońce wesoło się skrzyło. Błękitne niebo cieszyło oczy. Delikatne powiewy wiatru muskały ciało spragnione ciepła. Darek przed wyjazdem rzetelnie nasmarował się kremem, ja odpuściłem sobie ten zabieg. Nie w takich terminach się jeździło, a ładna opalenizna będzie czymś, czym się pochwalę po powrocie, pomyślałem. Pierwsze metry jazdy zdawały się wskazywać, że nie taki diabeł straszny. Aglomeracja nie przerażała starszym ruchem samochodowym, można rzec, że drogi były puste. Po trzech kilometrach wskoczyliśmy na dwupasmówkę. Palmy i równo przycięta niskopienna roślinność świadczyły, że byliśmy w kraju egzotycznym, ale też cywilizowanym. Tak jak mamy w zwyczaju, ustaliliśmy pięciokilometrowe odcinki zmian, czyli każdy z nas miał za zadanie prowadzić przez taki dystans, by po nim zostać zastąpionym przez kolegę. Już na początku okazało się, że licznik Darka nie za bardzo był zsynchronizowany z moim. Stanęło na tym, że jedziemy według mojego licznika, wskazań którego byłem pewny, a po pierwszym etapie skorygujemy ustawienia Darkowego. Okolice przy lotnisku nie były zurbanizowane. Szczerze dziwił mnie ten brak ruchu i niespodziewany spokój. Czasem przejechał jakiś samochód, ale trzeba przyznać, że jechało się komfortowo.

Nastało wczesne przedpołudnie, a z każdą minutą temperatura wzrastała. W końcu przekroczyła 40 stopni. Taka jej wielkość stała się pewną normą w ciągu całej naszej wyprawy. Przy 30 stopniach, co zdarzało się rzadko, miało się uczucie chłodu, przy wartościach dochodzących do 50, zaczynała się walka o przeżycie. Oczywiście podane liczby dotyczą ciepłoty w słońcu. W cieniu pewnie było mniej, ale przecież dla nas cienia nie było. Z mojego rowerowego doświadczenia wiedziałem, że nawet tak skrajne temperatury znosiłem dobrze, ale nigdy nie byłem tak daleko na południu i trudno było ocenić jak w takich warunkach zareaguje mój organizm. Darek też radził sobie nieźle. Jak jechaliśmy kiedyś przez Bałkany, też było gorąco. Telefonicznie pochwalił się swojej żonie, że brniemy w upale, a wtedy zebrał od niej solidną burę, wygarnęła mu, że nie chce zostać wdową. Wtedy Darek obiecał jej, że już się nie wybierze w rejony, w których temperatura przekroczy 30 stopni. Pewnie powiedział jej, że w marcu w Emiratach nie jest tak skwarnie, a ona tego nie sprawdziła. Ania kiedyś czytywała moje relacje, ale od jakiegoś czasu już jej się nie chce, zatem nie ma zagrożenia, że cała ta historia wyjdzie na jaw.

Dotarliśmy do rejonu niskiej zabudowy. Każde domostwo stanowiło istny pałac. Rżnięty piaskowiec, marmury, miedziane bramy, bujna roślinność w rozkwicie, a na podjazdach błyszczące samochody, które dla każdego miłośnika motoryzacji stanowiłyby przedmiot uwielbienia. No cóż, ja nie jestem miłośnikiem, a więc wątku tego nie będę rozwijał. Obok drogi była ścieżka rowerowa, którą się poruszaliśmy. Raczej nie ze względów bezpieczeństwa, bo ruch w dalszym ciągu był mizerny, ale z powodu pewnej obawy przed policją. Diabli wiedzę jak się odnosi do rowerzystów nieco naruszających przepisy ruchu drogowego. Widok supermarketu poprawił nam humor. Należało zaopatrzyć się w płyny i jakieś drobne przekąski. Przyjmując, że tubylcy są uczciwi, rowery pozostawiliśmy bez opieki i ruszyliśmy na zakupy. Wielki market w ofercie miał chyba wszystko za wyjątkiem alkoholu. W przestronnym klimatyzowanym pomieszczeniu kupujących było niewielu. Chłodne napoje mrugały z półek. Każdy z nas kupił to, co lubi, ja soczki, Darek wodę. Posiadaliśmy papierowe dirhamy, ale z powodzeniem przetestowaliśmy płatność kartą. Jedną sporą butlę wepchnąłem do wnętrza zrolowanej karimaty. Ten sposób pakowania wymyśliłem podczas naszej ostatniej skandynawskiej wyprawy i nawet się sprawdził. Tym razem liczyłem też na to, że tworzywo karimaty będzie skutecznie izolowało butelkę przed słonecznymi promieniami i płyn dłużej utrzyma choć trochę niższą temperaturę. Wszędzie dookoła trwały prace budowlane. Stały dźwigi, krążyły wywrotki, leżały materiały kamienne i wielkie rury z tworzywa sztucznego. Miasto toczyło zwycięską walkę w pustynią. Na piętnastym kilometrze naszej jazdy stanęliśmy zdziwieni. Oto przed nami pojawiło się lotnisko. Czyżbyśmy jakimś cudem zatoczyli koło i wrócili do początku naszej trasy? Przecież nie brnęliśmy na ślepo, tylko co jakiś czas sprawdzaliśmy mapę. No tak, to było jakieś inne lotnisko, a my nie zboczyliśmy z właściwej drogi. Powoli zabudowania zaczęły się gubić, a na dwupasmówkach przybywało samochodów. Kilka razy koło nas przemknęli kolarze na wypasionych rowerach. Nawet na nas nie popatrzyli, nie mówiąc o machaniu. Moja początkowa obawa o brawurze kierowców i niezwracaniu przez nich uwagi na cyklistów okazała się bezpodstawna. Jeździli delikatnie i z wyczuciem. W profilu trasy dominowały płaskości. Podjazdy pojawiały się rzadko i nie należały do wymagających. W kontekście mojej kiepskiej formy, specjalnie mnie to nie martwiło. Darek wyglądał na dobrze przygotowanego. Nie wiem jak on to robi, że po półrocznym okresie zarzucenia rowerowania, potrafi wsiąść na swój pojazd i bez trudu machnąć jakiś trudny etap.

Mapy nie kłamały. Na sześćdziesiątym kilometrze wyrosła przed nami Al Faya. Wcześniej ostatecznie opuściliśmy miasto i zagłębiliśmy się w obszar półpustynny. Co jakiś czas pojawiały się zabudowania, niewielkie domki i bardziej okazałe meczety, ale widać było, że Abu Zabi zostało w tyle. Chociaż tak naprawdę pod względem administracyjnym ciągle byliśmy wewnątrz stolicy Emiratów. Jak się później przekonałem analizując szczegółowo naszą trasę, Abu Zabi sięga aż do Al Ain, a wszystkie osady po drodze stanowią jego części. Dotarliśmy też do drogi E30 i teraz już tylko wystarczyło się jej trzymać, by dojechać do Al Ain. Restauracja pojawiła się w odpowiednim momencie, bowiem pomimo skwaru zaczęliśmy odczuwać głód. Łaknienie na rowerze jest bardzo dobrym znakiem. Organizm pracuje prawidłowo, domagając się uzupełnienia utraconych kalorii. A więc rzuciliśmy się uzupełniać. Przed knajpą stał rząd ciężarówek, a w środku kłębili się ludzie. Na drzwiach przyklejona była nieco wyblakła karteczka ze schematycznym wizerunkiem człowieka w masce. A więc i tu walczono z epidemią, prawdziwą lub wydumaną. Kolor skóry i rysy twarzy obsługi lokalu i klientów zdradzały, że zarówno jedni jak i drudzy byli gośćmi z drugiej strony Morza Arabskiego, może z Pakistanu, Indii lub Bangladeszu. Było to później normą, że przy pracy widzieliśmy tylko imigrantów, miejscowi, czy do w Emiratach czy Omanie, nie ujawniali się przy fizycznej robocie. Usiedliśmy przy wolnym stoliku omiatani ciekawymi spojrzeniami. Menu było po arabsku i angielsku, no ale nazwy w tym drugim języku też niewiele mówiły. Na szczęście dla nas niegramotnych przygotowana była wersja obrazkowa. Wybraliśmy ryż z wołowiną (dla mnie) i baraniną (dla Darka), poza tym pokaźną michę warzyw. Knajpy tutejsze łączyły w sobie trzy niebagatelne walory: dawały zjeść szybko, dużo i tanio. Nie czekaliśmy zbyt długo, za chwilę stały przed nami parujące i pachnące przyprawami dania. Z czasem nauczyłem się, żeby prosić o małą ilość tych egzotycznych dodatków, bo mój żołądek raczej nie był im przychylny. Obiad był smaczny i pożywny, ale zjedzenie wszystkiego okazało się niepodobieństwem. Równolegle nawadnialiśmy nasze podsuszone ciała. Dla mnie apetyczna wydała się cola. Napoju tego raczej w domu unikam, ale tutaj jakoś wyjątkowo mi smakował. Wypiłem całą wielką butlę. Na deser zamówiliśmy wyciskane wyborne soki. Mój z mango był gęstawy, z głębokim dojrzałym posmakiem, a orzeźwiający lód przynosił boskie ochłodzenie. Zwieńczeniem tej uczty była mocna aromatyczna kawa. Przy obiedzie omówiliśmy kwestię pierwszego noclegu. Mieliśmy namiot i dzięki niemu sporą niezależność, ale postanowiliśmy poszukać czegoś pod dachem. W Al Fai spędziliśmy może z półtorej godziny, ale powoli przestawialiśmy się na urlopowy niespieszny tryb, w którym mniejszą wagę przywiązuje się do upływu czasu. W pobliskim sklepie dokupiliśmy zapasy napojów i byliśmy gotowi do dalszej drogi. Darek na jednej z ciężarówek wypatrzył wielbłądy, które spętane siedziały na podłodze i tylko głowy wystawały im poza obrys samochodu. Pewnie pokonywały swoją ostatnią drogę… Mój kolega zagustował w tych zwierzętach. To znaczy nie w sensie kulinarnym, lecz po prostu w jakiś sposób podobał mu się ich wygląd, i od tej pory korzystał z każdej okazji, by się im przyglądać.

Godziny popołudniowe przynosiły największy skwar. Rozgrzane powietrze wdzierało się we wszystkie zakamarki ciała, oddychało się z trudnością. Słońca nie chciał zakryć nawet najmniejszy obłoczek. W takich warunkach nie wolno było zapominać o częstym piciu. Darek miał na głowie kask, a ja zgodnie ze swoimi zasadami bawełnianą chustkę, którą co jakiś czas zwilżałem wodą. Dawało to ulgę na parę minut, bowiem materiał sechł błyskawicznie. Nasza droga z dwupasmówki zredukowała się do zwykłej szosy, ale z szerokim pasem awaryjnym. Natężenie ruchu zmalało, czasem wyprzedziła nas wielka ciężarówka, rzadziej samochód osobowy. Za kierownicami wielkich maszyn widzieliśmy najczęściej Hindusów, którzy trąbili i pozdrawiali nas machaniem, a my odwzajemnialiśmy te gesty. Asfalt bez najmniejszych dziur, skaz czy ubytków wydawał się niewrażliwy na wysoką temperaturę. Byliśmy daleko od jakichkolwiek zabudowań, ale przy drodze szpalerem ciągnęły się latarnie. Ciekawe czy w nocy je włączano? Płaską drogą przemieszczaliśmy się sprawnie, kilometrów przybywało. Pokonywaliśmy teren półpustynny, jak okiem sięgnąć towarzyszyły nam niewysokie piaszczyste pagórki porośnięte rachityczną roślinnością. Darek wypatrzył karawanę wielbłądów, która dostojnie posuwała się jakieś dwieście metrów od drogi. Przystanął oczywiście i pstrykał zdjęcia. Często w szczerym polu pojawiał się mały meczet, który nam przypominał jak daleko jesteśmy od domu. Z drugiej jednak strony uświadamiał nam, że przecież tu dotarliśmy i stoimy u progu naszej egzotycznej wyprawy. Gdy przejeżdżaliśmy koło przydrożnej restauracji, spontanicznie przystanęliśmy. Pić, pić coś chłodnego! Knajpa nazywała się „Islamabad” i zapraszała w swoje podwoje. Na środku na podwyższeniu wyłożonym dywanami spoczywało parę osób i raczyło się napojami i rozmową. My skromnie przycupnęliśmy przy zwykłym stoliku i kupiliśmy napoje. Łapczywie piłem zimną colę i czułem jak pot zalewa mi czoło. Żołądek był już pełny i bulgotało w nim straszliwe, ale ja dalej bym chłeptał niczym Smok Wawelski. Darek też żłopał łapczywie. Jego nowy strój kolarski, prezent od żony, pokryty był białą warstwą skrystalizowanej soli. W jego przypadku to objaw mocnego wyczerpania. Na ścianach wisiały portrety poważnych panów w tradycyjnych arabskich strojach. „Królowie”, wyjaśnił starszy facet obsługujący lokal, gdy się im przyglądałem. Pokiwałem z uznaniem głową, by wyrazić swój szacunek. Tym razem nie odpoczywaliśmy zbyt długo. Śmiałem się do Darka, że będziemy poruszać się skokami, od knajpy, do knajpy. Startując do dalszej jazdy, usłyszałem, że coś uderza o asfalt. To moja pompka postanowiła się ze mną pożegnać i wyskoczyła z uchwytu przy ramie. Jakoś nie miałem zamiaru tym razem obdarować ją wolnością i wróciła na swoje miejsce.

Trudy jazdy objawiły się u mnie pod koniec dnia. Przyszły bolesne skurcze w prawym udzie. Darek wyrwał się do przodu, a ja już nie byłem w stanie go gonić. Powoli kręciłem jedną tylko nogą, a tę porażoną spazmem próbowałem jakoś rozluźnić, wyginając ją w różnych płaszczyznach. Wyszły emocje podróży, zmęczenie, nieprzespana noc, zmagania z ciężkim rowerem no i oczywiście moje mizerne przygotowanie do sezonu. Z każdym innym fizycznym niedomaganiem można jakoś walczyć wzywając na pomoc siłę woli, ale na skurcze nie ma mądrych. Gdy doczłapałem do Darka, który chyba zorientował się, że gonię w piętkę i się zatrzymał, oznajmiłem mu, że oto nastał kres naszego dzisiejszego etapu. Byliśmy już blisko Al Ain, mapa mówiła, że osada, do której dobrnęliśmy, nazywała się Remah i administracyjnie należała wciąż do Abu Zabi. Zgodnie z obiadowymi ustaleniami, rozejrzeliśmy się za noclegiem pod dachem. W pobliżu były dwa tego typu przybytki, przynajmniej tak sugerowała nasza nawigacja. Gdy dotarliśmy do pierwszego, nadzieja nasza podupadła. Było to jakieś zamknięte na cztery spusty gospodarstwo, na podwórku stał zdezelowany sprzęt rolniczy i gdakały kury, prawie jak na Podlasiu, z zachowaniem wszakże innego kolorytu lokalnego. Przez dziury w ogrodzeniu spozieraliśmy do środka, ale nie objawiła się żadna ludzka postać. Nawet nieśmiało stukaliśmy, ale spotkało to się z milczącą obojętnością. Stojąc przy tej widmowej agroturystyce, zbadaliśmy na mapie drugą miejscówkę. Oddalona była może o kilometr, nosiła nawet nazwę własną „Farmstay” i podany był telefon. Cóż było robić, Darek miał numer emiracki, więc postanowiliśmy zadzwonić. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że przyjdzie nam brać udział w wyjątkowo zawiłej i długotrwałej procedurze załatwiania noclegu. Telefon odebrał mężczyzna i to już był sukces. Z rozmowy niewiele wynikało. Kazano nam podjechać do obiektu i tam dalej się dowiadywać. Nie wymieniono ceny, ba, nie gwarantowano, że są wolne miejsca. Z głównej drogi należało wbić się w boczną, najpierw szutrową, potem z kopnym piachem. Darek pokręcił przodem, a ja za nim. Końcówkę pchałem już rower, bo sypka nawierzchnia uniemożliwiała jazdę. Ze złością odkryłem, że druga próba ucieczki mojej pompki zakończyła się powodzeniem. Chyba gdzieś wyleciała na trasie. Tym razem już nie pocieszałem się, że będę miał lżej, jak to było w przypadku powerbanku. „Farmstay” było czymś w rodzaju agroturystyki. Ogrodzona posesja porośnięta była palmami i ładną zieloną roślinnością. Weszliśmy na jej teren i natknęliśmy się na dwóch mężczyzn przy pracach ogrodniczych. Jeden z nich wyglądał na tubylca, a drugi był ciemnoskóry. Kierownikiem był Murzyn, bo on się do nas odezwał. Gdy patrzyłem na niego, przeszła mnie fala gorąca. Ubrany był w gruby sweter, a na głowie prezentował wełnianą czapkę. Może było mu zimno. Rozmowa się nie kleiła, nic nie wiedział o tym, że ktoś miał stawić się na nocleg. Jak się szybko okazało przez telefon rozmawialiśmy z kimś innym, z Szefem mieszkającym w Abu Zabi. Przez czterdzieści minut trwały absurdalne pertraktacje na temat sposobu płatności. Najprostsze rozwiązanie – zapłata w gotówce nie zadawalała Szefa. Zażądał przelewu na konto. Darek mu tłumaczył, że z Polski do Emiratów taki przelew idzie parę dni, ale Szef był niewzruszony. Wreszcie stanęło na tym, że Darek przy uciekającym internecie jakimś cudem w swoim banku złożył zlecenie przelewu, a delikwentowi w Abu Zabi przesłał screen tej transakcji. W międzyczasie nastąpiło szereg konwersacji na linii Darek-Szef i Murzyn-Szef, w których wygładzano przeróżne dodatkowe niuanse i usuwano wątpliwości. Za przyjemność spania w łóżku zapłaciliśmy po 150 dirhamów. Gdyby ktoś myślał, że na tym koniec, to nie miałby racji. Otóż Murzyn, który przedstawił nam się jako Emmanuel, zażyczył sobie czegoś w rodzaju kaucji w wysokości 500 dirhamów. Na pytanie „za co?” odpowiedział z uśmiechem „w razie gdybyście rozwalili pokój”. W tym momencie z rozrzewnieniem pomyślałem o moim starym namiocie, ale przecież przelew już poszedł i nie było odwrotu. Cóż było robić? Wysupłaliśmy banknoty i wręczyliśmy je Emmanuelowi. Ostatnim akordem tej groteski było sprzątanie naszej kwatery. Emmanuel latał z miotełką, a jego pomagier też coś tam udawał, że pucuje. Trwało to kolejny kwadrans, a my siedzieliśmy sobie pod domkiem i wdychaliśmy wieczorne ciepłe powietrze przesycone zapachami ogrodu. Jednocześnie można było rzucić okiem na nasze lokum, którym był ceglany parterowy domek pokryty falistą blachą. Gdy w końcu udostępniono nam kwaterę, było już późno. Zrzuciliśmy tylko klamoty i pieszo poczłapaliśmy do głównej drogi, bowiem przy niej dostrzegliśmy sklep, a warto było kupić coś na kolację. Idąc piaszczystym podłożem z nadzieją jeszcze wypatrywałem swojej zguby, ale pompka postanowiła osiedlić się na stałe w Emiratach.

Zakupy poszły szybko. Kupiliśmy produkty, które później stały się naszym głównym pożywieniem na całym wyjeździe: tuńczyk, humus, sery, warzywa i owoce. Nie zapomnieliśmy też o napojach, w tym piwie bezalkoholowym. Będzie więc impreza! W te rejony chyba niezbyt często docierali rowerzyści z Europy, bo w sklepie byliśmy sporą sensacją. Wszyscy się uśmiechali i chcieli coś tam zagadać. Koło sklepu była też mała knajpka, w której dowiedzieliśmy się, że od rana można już się stołować na śniadaniu. Minęła osiemnasta. Ciemność zapadła błyskawicznie. Wychodziliśmy przy pełnym dniu, a wracaliśmy świecąc sobie latarkami w telefonach, bo już smoła sączyła się z nieba. Warto było to zapamiętać i kończyć jazdy o odpowiedniej porze. Nasz domek składał się z salonu, kuchni i kilku pokojów z łazienkami, innych gości nie było. Wybraliśmy sobie legowiska, zjedliśmy kolację, zaliczyliśmy ciepłą kąpiel, chwilę pogaworzyliśmy z Murzynem Emmanuelem. Wyznał, że pochodzi z Ghany i próbował kiedyś załatwić sobie polską wizę, ale jej nie dostał. Poprosiliśmy go, by się zjawił o ósmej i się z nami rozliczył, o tej bowiem godzinie chcieliśmy ruszyć do drugiego etapu. Trudy podróży lotniczej i rowerowej jazdy sprawiły, że trzygodzinna różnica czasu już się całkowicie dla mnie wypłaszczyła. W Polsce dochodziła osiemnasta, a ja ziewałem. Po wypiciu piwa bez procentów senność się wzmogła. Uzupełniłem dane w rowerowym zeszyciku, a pisania było niewiele, bo mimo przejechania 109 kilometrów wciąż byliśmy w Abu Zabi. Łóżko czekało na mnie i hipnotyzowało swoją miękkością, a ja nie miałem siły się wzbraniać.

Rano obudziłem się wyraźnie pokrzepiony. Pomny rażącego słońca z poprzedniego dnia wymieniłem szkiełka w okularach, z żółtych na ciemne lustrzane. Z moim słabym wzrokiem było to pewne ryzyko, bo brak ostrości męczy mnie i rozprasza. Darek nie ma z tym kłopotów, całe życie jeździ w szkłach bezbarwnych i sobie chwali. O godzinie ósmej już byliśmy gotowi do wyjazdu. Bagaże spakowane, rowery w pogotowiu. Usiedliśmy przed domkiem i czekaliśmy na Emmanuela. Minął kwadrans i drugi, a ciemnoskórego kolegi nie było. Jako człowiek podejrzliwy zacząłem wietrzyć jakieś oszustwo. Pewnie przytulił 500 dirhamów i zwiał. W Darku zwykle drzemie większa wiara w człowieka i zachowywał umiarkowany spokój. W końcu i u niego pojawiły się wątpliwości. Poszedł poszukać Emmanuela. Wrócił po paru minutach z kiepską informacją, nigdzie go nie było, nie spotkał też nikogo innego. Tak dać się załatwić już pierwszego dnia! Ale jednak wszystko skończyło się dobrze. Po kilku następnych chwilach wyłonił się Murzyn Emmanuel, w swojej wełnianej czapce i wzrokiem przymglonym od snu. Sprawdził kwaterę, uznał, że niczego nie zdemolowaliśmy i oddał pieniądze. Z pewnym opóźnieniem wyruszyliśmy w dalszą drogę. W knajpie jeszcze przystanęliśmy na śniadanie. Zgodnie zamówiliśmy po omlecie, który zagryzaliśmy podpłomykami. Proste danie smakowało wyjątkowo, a płacąc rachunek zastanawialiśmy się, skąd takie niskie ceny. Szybko doszliśmy do wniosku, że te przydrożne restauracje są przeznaczone głównie dla gastarbeiterów, kierowców, robotników i ludzi wszelkiej pracy najemnej, którzy nie zarabiają zbyt wiele, a jeść przecież muszą. My jako robotnicy rowerowi bez skrupułów podczepiliśmy się pod tę lokalną gastronomię.

Czas było ruszać. Poranne słońce powoli się rozpalało. Z niepokojem obserwowałem swój organizm. Gdyby z rana pojawiły się skurcze, byłoby ze mną krucho. Nocny odpoczynek pozwolił wszakże na pełną regenerację. Po wczorajszych niedomaganiach nie było śladu. Podążaliśmy dziwną pustą dwupasmową arterią, a jej dodatkowy szeroki pas awaryjny mógłby zmieścić ciężarówkę. Aura była wspaniała. Ciepło, ale jeszcze nie upalnie, spokojnie, cicho i błogo. Jakbyśmy przemierzali inną planetę. Na dystansie kilkudziesięciu kilometrów po prawej ręce mijaliśmy wysoki lity mur, który uniemożliwiał dostrzeżenie, co się za nim znajduje, a po lewej obserwowaliśmy wypielęgnowany pas zieleni i kwiecia. Naszym celem było graniczne miasto Al Ain, do którego zbliżaliśmy się od zachodniej strony. Nie było sensu wjeżdżać do centrum, bo byśmy tam się umordowali i nadłożyli drogi. Na mapie wypatrzyliśmy zgrabny objazd południową obwodnicą. Trasa objeżdżała potężny masyw skalny, który na wysokość kilkuset metrów wypiętrzał się ponad okoliczną równinę. W południowym słońcu wyglądał jak zbyt naświetlone zdjęcie. Gołe surowe skały wywoływały jakiś dziwny niepokój i obawę. Było w nich coś nieludzkiego. Sielanka spokojnej jazdy się skończyła. Na obwodnicy z hukiem przewalały się wielkie tiry, wzniecając kurz i rycząc wniebogłosy. Trzypasmowa arteria z czwartym poboczem każdemu jednak dawała szansę, w tym dwóm jegomościom na rowerach. Zaliczyliśmy pierwszy wyraźny dłuższy podjazd. Jakoś się kręciło, a mięśnie nie mdlały. Był nawet moment, że droga skręcała w boczną odnogę, ku tej monumentalnej skale. Już później wyśledziłem jej nazwę: Jabal Hafit. Darek nawet zaczął przebąkiwać, że może by spróbować tam się wbić. We mnie ten pomysł nie wzbudził entuzjazmu. Do przejechania mieliśmy szmat drogi, a bujania się w kółko po okolicy nie było w planach. Poza tym istniała spora możliwość, że po prostu siły opuszczą mnie tam nieodwołalnie. Zegar wskazywał wczesne popołudnie, na liczniku wyświetliła się dostojna liczba „70” (hm, przejechany dystans, nie temperatura), a u Darka włączył się tryb poszukiwania restauracji. Przejeżdżaliśmy już ostatni przygraniczny odcinek w Al Ain, do omańskich rogatek było mniej niż 10 kilometrów. Znaleźliśmy na mapie kilka lokali, ale wyglądały one na fast foody, a te nam się nie uśmiechały. Ku granicy wiodła nawet piękna ścieżka rowerowa, asfaltowa, z namalowanymi oznaczeniami i informacjami o długości kolejnych odcinków. Zagłębiliśmy się w boczną dzielnicę i krążyliśmy jak sępy wypatrujące padliny. W końcu poddaliśmy się i naszą padliną stały się burgery z frytkami. Smakowały średnio, ale już nie było sensu marudzić. Popijałem tę nieszczęsną colę ze sporą ilością lodu i obserwowałem ruch uliczny. Przechodniami byli głównie mężczyźni, w garniturach, powłóczystych strojach arabskich i mundurach, kobiety pokazywały się sporadycznie. Upał dochodził do szczytów ostatecznych. W nas powoli narastała ekscytacja związana z perspektywą rychłego przekraczania granicy. Do bagażu doładowaliśmy dodatkowe butle z napojami kupione w sklepie, a pod nim samym wytrąbiliśmy po flaszce pszenicznego piwa. Już powoli przyzwyczajaliśmy się do jego smaku pozbawionego alkoholu.

Na granicy stał niewielki rząd samochodów. Nie chcieliśmy wbijać się bez kolejki, a więc grzecznie czekaliśmy w tym sznurku. Słońce prażyło niemiłosiernie. Kontrola emiracka poszła całkiem sprawnie. Ograniczono się do sprawdzenia paszportów, nie grzebano w naszych bagażach, nie sczytywano tęczówek w oczach. Podjeżdżaliśmy do trzech stanowisk i przy każdym coś tam sprawdzano i wpisywano do systemów. W ostatnim nakazano nam zapłacić po 30 dirhamów. Nie za bardzo wiedzieliśmy za co, ale bez dyskusji zastosowaliśmy się do tego żądania. Po przejechaniu odcinka ziemi niczyjej, stanęliśmy pod posterunkiem granicznym Sułtanatu Omanu. Był to istny pałac. Drogi wiodły pod wielkimi zabudowanymi przęsłami, a sam budynek z wielką lśniącą kopułą przypominał średniowieczne zamczysko z czasów wypraw krzyżowych. Chwilę staliśmy w kolejce, a w końcu wyszedł do nas umundurowany pogranicznik i zaprosił nas do środka. Ogromna hala była pusta, oprócz nas i stanowiska kontrolnego nikogo tam nie było. Po spiekocie na zewnątrz z przyjemnością oddychaliśmy w klimatyzowanej auli. Całości obrazu przepychu dopełniały marmury, kryształy i arabeskowe metalowe ozdobniki. Zastanawialiśmy się czegóż od nas będą chcieć. Zapowiadało się na jakąś solidną kontrolę i rzetelną spowiedź o celach naszej wycieczki. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Młody policjant przejrzał paszporty, wbił w nie pieczęcie, a na papierowe wizy, które dumnie mu zaprezentowaliśmy, nawet nie spojrzał. „A, z Polski! To możecie wjechać bez wiz. Witamy w Omanie!”. Z jednej strony byliśmy zadowoleni, że formalności wjazdowe mieliśmy zakończone, z drugiej jednak trochę było żal niepotrzebnie wniesionej opłaty. No ale dobra nasza! Otwierał się główny cel naszej wyprawy. Spakowaliśmy się uważnie, by gdzieś nie zostawić dokumentów, otarliśmy pot z czoła i obraliśmy kierunek na południe, ku zwrotnikowi Raka.

Przed nami ukazywała się perspektywa wielokilometrowej jazdy przez pustynię lokalną drogą numer 21. Szansa na nocleg pod dachem była zerowa, ale my już wcześniej zdecydowaliśmy, że zadebiutuje nasz namiot. Kawałek za granicą stanęliśmy pod pierwszym napotkanym sklepem. Poza zakupami produktów spożywczych i płynów, chcieliśmy się zaopatrzyć w omańskie karty telefoniczne. W niewielkim przybytku znaleźliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy. Tym razem i ja zdecydowałem się na zakup karty, bo przecież różne rzeczy mogły się wydarzyć, a kontakt ze światem warto było mieć. Waluty omańskiej nie posiadaliśmy, ale nie stanowiło to problemu. Można było płacić kartą lub emirackimi dirhamami. Pomyślałem, że wymienię trochę euro na riale, ale sprzedawca nie chciał o tym słyszeć. Rozbrajająco stwierdził, że euro nie było mu do niczego potrzebne. Podmieniłem kartę w telefonie, ale urządzenie nie zaskoczyło. Omańczyk w sklepie okazał się biegły w sprawach telekomunikacyjnych i szybko wszystko ustawił. Zakupy wiktuałów i karty SIM kosztowały nas w przeliczeniu kilkadziesiąt złotych. Dzień już powoli chylił się ku zachodowi. Dziarsko wskoczyliśmy na rowery z jednym już tylko celem, a mianowicie znalezienia przytulnego miejsca na nocleg. Wraz z Emiratami skończyła się urbanizacja i cywilizacja, a tablica drogowa wskazywała, że do Maskatu mieliśmy blisko 400 kilometrów. Jechaliśmy pustą szosą, rzadko pojawiał się pojedynczy samochód, który pruł gdzieś w dal. Po obu stronach ciągnęły się niskie piaskowe poduszki poprzetykane rachityczną roślinnością. Na spoczynek można było właściwie przystanąć w każdym miejscu, należało tylko zejść z drogi, przetaszczyć rower przez piasek i sforsować ostatnią zaporę: metalowy kolczasty drut, który ktoś na przestrzeni wielu kilometrów zamocował na metalowych słupkach, oddzielając szosę od półpustyni. Po co sobie zadano taki trud? Do odpowiedzi na to pytanie nie doszliśmy. Mając świadomość, że w każdej chwili możemy zakończyć etap, ciągnęliśmy jazdę prawie do samego końca dnia. Był też moment orzeźwienia, bowiem jadący tuż przede mną Darek zgubił swoje sakwy, które oderwały się od bagażnika i poszybowały prosto na mnie. Jakimś cudem odbiłem i na szczęście nie doszło do kolizji. A więc i ten system z haczykami nie był bez wad. Gdy niebo nabrało czerwonego zabarwienia, nadszedł czas fajrantu. Wypatrzyliśmy nieco większy wzgórek, za którym nie byłoby możliwości dostrzeżenia naszego obozowiska z drogi. Chwilę odczekaliśmy, by mieć pewność, że nikt nie jedzie i po błyskawicznej akcji objęliśmy w posiadanie mały skrawek omańskich nieużytków. Władza miała być na krótko, tylko na jedną noc, ale nam to wystarczało. Przy ustawianiu namiotu odkryliśmy pewną przykrą niespodziankę. Oto jego zamki zaśniedziały i nie można było ich otworzyć. Po zeszłorocznej Skandynawii cały czas przechowywałem go w szczelnym pokrowcu, a wilgoć zrobiła swoje. Bez zamków namiot był do niczego. Już w wyobraźni widziałem te tabuny węzy, skorpionów, zjadliwych robaków i innej gadziny na grandę pchających się do śpiworów. Otrząsnąłem się z odrazy. W Darku jednak jak zwykle tkwiła siła spokoju. Coś tam nachuchał, nadmuchał, przeczyścił i zamki się odrodziły. Spełniłem kronikarski obowiązek i w kajecie zanotowałem podstawowe dane etapu. Przejechaliśmy nieco ponad 90 kilometrów, a jako miejscowość zakończenia jazdy wskazałem niezbyt precyzyjnie Bu Baqara. Zapisałem też współrzędne geograficzne miejsca noclegu. Do Zwrotnika Raka brakowało już niewiele. Fakt, że w dniu dzisiejszym nie dotarłem do setnego kilometra, zakończył mój osobisty rekord 136 kolejnych jazd na przestrzeni lat 2022 i 2023, w których przejeżdżałem co najmniej taki dystans. Nie biadoliłem z tego powodu. Cóż, jak mawia Darek, coś się kończy, a coś zaczyna… Po skromnej kolacji zalegliśmy przy namiocie i wpatrywaliśmy się w ostatnie przebłyski dnia. Takie momenty mają w sobie coś magicznego, kiedy realny świat styka się z marzeniami, a człowiek ma pełną świadomość, że w tym uczestniczy. Piaszczyste podłoże było miękkie i idealne do wygodnego rozprostowania kości. Niebo sczerniało, ale uśmiechało się miliardem gwiazd, niekiedy z drogi docierały refleksy świetlne aut przemykających nocną porą. Sen nie przychodził. W namiocie było ciepło i przytulnie, ale w mojej głowie kłębiły się niepokoje i zwątpienia. Starałem się to wszystko przegnać i w końcu się udało, wpadłem w ciemną studnię, usnąłem.

Noc była niespokojna. W półśnie czułem, że ktoś mnie obłapia od tyłu, niewidzialne ręce kładły mi się na głowie i barkach. Wystraszony obudziłem się i zbadałem sprawę. Żadnego intruza nie było. Po prostu bardzo silny wiatr odkształcał płachtę namiotu, która wciskała się do środka i lgnęła do ciała. Darek też nie miał spokojnego snu, rzucał się na swojej części legowiska i wiercił. Obudzony wyszedłem za potrzebą, pamiętając o tym, by wcześniej sprawdzić buty. Mieliśmy je co prawda schowane w namiocie, ale nigdy nic nie wiadomo. Może jakieś małe jadowite stworzonko weszło sobie do buta i tam chciało zamieszkać? W świetle gwiazd świat wyglądał na odrealniony. Tylko nasze rowery oparte jeden o drugi oraz kopuła namiotu nadawały mu pierwiastek autentyczności. Mimo tych drobnych nocnych dotkliwości, wstaliśmy wypoczęci i gotowi do dalszej drogi. Wiatr, który rozpętał się w nocy, nie miał zamiaru ustępować. Co gorsza wszystko wskazywało na to, że będziemy się z nim zmagać, bo podmuchy rwały od południa. W Omanie sprawdzanie pogody z reguły bywa czynnością stricte formalną, przynajmniej tak sądziliśmy. Wiatr jednak może skutecznie zniechęcić do jazdy i nadać jej tony cierpiętnicze. A więc zlustrowaliśmy w internecie prognozowaną aurę. Słońce, 35 stopni i przez parę godzin wiatr najgorszy z możliwych, centralnie w twarz, o prędkości 8-10 m/s. Już składanie namiotu dało nam przedsmak czekających nas atrakcji. Płachta prawie wyrwała się Darkowi z rąk i błyskawicznie napełniła się powietrzem, a on ledwo ją okiełznał. Pożywiliśmy się resztą zapasów, sprawnie zwinęliśmy obozowisko i wytaszczyliśmy rowery z powrotem na drogę. Nie było sensu odwlekać godziny kaźni, a więc z nietęgimi minami wskoczyliśmy na nasze maszyny i rozpoczęliśmy trzeci dzień wyprawy.

Cud się nie wydarzył. Wiatr bezpardonowo zaatakował nas od razu. Mięśnie nie zdołały się jeszcze przestawić na tryb rowerowej jazdy, a już dostały za swoje. Na płaskiej trasie wyciągaliśmy 11-15 km/h. I to przy maksymalnym napięciu i koncentracji. Starałem się jechać równo, nie szarpać i nie przyspieszać w momentach, kiedy podmuchy nieco traciły na impecie. Gdybym zamknął oczy, mógłbym sobie wyobrazić, że ciągnę gdzieś pod górę. Brnęliśmy jeden za drugim, zmieniając się co pięć kilometrów, ale ten z tyłu wcale nie miał lepiej, też smagały go mocne porywy. Krajobraz się nie zmieniał: dwupasmówka z samochodem przemykającym raz na parę minut, po obu jej stronach drobny nieskończony jasnożółty piasek, na nim rzadkie kępy zieleni, wzdłuż drogi latarnie, słupy energetyczne i to szokujące ciągnące się kilometrami ogrodzenie z drutu kolczastego. Gdy mijało nas auto, wzbijało w powietrze tumany najdrobniejszego pyłu, które były takie gęste, że przez chwilę nie można było oddychać, a widoczność spadała do kilkudziesięciu metrów. Przy drodze pojawiły się nawet znaki informacyjne o wydmach piaskowych. Mnie jednak szczerze zdziwiło coś innego. Oto co parę kilometrów w pustym półpustynnym niezamieszkałym terenie stały przy szosie kosze na śmieci. Przebyty dystans zwiększał się w żałosnym tempie. Pierwsze dziesięć kilometrów wydawało się nie mieć końca. W milczeniu dokładaliśmy kolejne metry, czując że za wiele dziś nie przejedziemy. W głowie gdzieś wyszukałem swoją krzepiącą maksymę na taką sytuację: „co już raz przejechałeś, jest twoje i nikt ci tego nie odbierze”. Szczerze mówiąc, specjalnie mnie nie pocieszyła. Po godzinie jazdy dotarliśmy do czegoś w rodzaju osady. Domów mieszkalnych nie widzieliśmy, ale po drugiej stronie dwupasmówki był skromny meczet i sklep spożywczy. Poczułem pragnienie i Darkowi zakomunikowałem „magazin!”, co w naszej gwarze oznacza, że zjeżdżamy do sklepu. Pewne rzeczy zdarzają się niespodziewanie i szybciej niż tego chcemy. Wykonując manewr skrętu przeciąłem lewy pas drogi, a kątem oka daleko z tyłu widziałem samochód, ale uznałem, że zdążę. On jednak mknął jak rakieta i zanim cokolwiek zobaczyłem, usłyszałem przeraźliwy pisk hamulców. Gdyby nie przystopował, pewnie by mnie grzmotnął. Samochód pojechał dalej, a ja pomachałem za nim w przepraszającym geście. Na czoło wystąpił mi nadmiarowy pot, wcale nie wynikający z upalnej aury. Sklep był nieczynny, ale za krótką chwilę przyszedł jegomość i otworzył jego podwoje. Jak się później przekonaliśmy sklepów spożywczych (opisanych ładnie po angielsku „grocery”) w Omanie było pod dostatkiem. Pod tym względem można było poczuć się jak w Polsce, gdzie w każdej wsi spożywczaków jest w nadmiarze. Kupiliśmy po piwku Barbican, płacąc walutą emiracką. Od tej pory zagustowaliśmy w tym napoju. Na etykiecie widniały rysunki określające rodzaj piwa, były zatem cytrynowe, mango, o smaku granatu i kilka innych. My z reguły braliśmy klasyczne z wizerunkiem kłosów, które swojsko ochrzciliśmy „pszenica”. Dodatkowym walorem wszelkich napojów była ich niska temperatura, bowiem na lodówkach nikt nie oszczędzał. Butelki niespiesznie opróżnialiśmy pod meczetem. Czułem jak w brzuchu przelewają mi się płyny, ale ciągle nie miałem dość. Po krótkim popasie jechało nam się żwawiej. Czy to wiatr osłabł, czy wypite piwo wlało w nas nowe siły, nie wiem, ale dystans pochłanialiśmy jakoś sprawniej. Na trzydziestym kilometrze stanęliśmy na rogatkach pierwszej większej omańskiej miejscowości, As Sunainah. Był bankomat i knajpka, a my z obu tych punktów zrobiliśmy odpowiedni użytek. Z maszyny pieniężnej wyciągnęliśmy zawrotną kwotę po 80 riali, czyli w przeliczeniu około 900 złotych. Od tej pory w umyśle należało sobie wyrobić świadomość, że nawet 1 rial przedstawiał sobą sporą wartość. W restauracji spożyliśmy coś na ciepło i popiliśmy sokami oraz kawą. Zaobserwowaliśmy ciekawy sposób obsługi gości przez obsługę lokalu, który obowiązywał zarówno w Omanie jak i Emiratach. Otóż mało kto wchodził do środka, klienci najczęściej podjeżdżali samochodem pod knajpę i głośno trąbili. Na to błyskawicznie reagował kelner, wybiegał i przyjmował zamówienie. Gotowy produkt pakowano i odnoszono do samochodu. Ciekawe, że taki system wielokrotnie widzieliśmy później też przy zakupach w sklepie. My jednak siedzieliśmy w środku i grzecznie czekaliśmy na nasze dania. Trzeba przyznać, że obsługa szanowała nasz i swój czas, zamówienia realizowano niemalże od ręki. Darek nawet nieco kwękał, bo lubił sobie kapkę dłużej posiedzieć i pobarłożyć.

Minęło południe, a my ledwo wystartowaliśmy. Należało nadrobić zaległości. Wiatr powoli się uspokajał, można było pogonić na południe. Oczywiście Darek poprzedniego postoju w knajpie nie zaliczył do „obiadowych”, a więc wciąż w planach mieliśmy przed sobą danie główne. Wyczekiwaliśmy na moment, w którym przekroczymy zwrotnik Raka. Nie było to takie oczywiste, bo linia ta powoli zbliża się do równika, a tempo jej dochodzenia wynosi około 14 metrów na rok. Zarówno w Emiratach jak i w Omanie brakowało nam tabliczek z oznaczeniami nazw miejscowości. Kolekcjonujemy je i robimy sobie z nimi zdjęcia, co daje nam ostateczny i namacalny dowód na ich zaliczenie. Tutaj pod tym względem była istna posucha. Gdyby nie nawigacja, pewnie wcale nie wiedzielibyśmy, gdzie aktualnie jesteśmy. Ze smutkiem uświadomiłem sobie, że na tabliczkę z napisem „zwrotnik Raka” nie ma co liczyć. Jechało mi się dobrze, organizm już chyba zaakceptował większe obciążenie i ekstremalne temperatury. Nie czułem zbliżających się skurczów lub innej zapaści. Nie należało zapominać o piciu i krótkich postojach. Jak już mieliśmy stanąć, to wybieraliśmy jakieś zacienione miejsce, choć z tym był kłopot. W południe praktycznie takich obszarów nie było, później najlepszy cień wytwarzały wielkie prostokątne tablice drogowe. Pod ich osłoną łapaliśmy oddech, a ja polewałem się wodą. Teoretycznie jechaliśmy na zmianę, po pięć kilometrów. Szybko jednak okazało się, że Darek mi odjeżdżał. Nie chciałem na siłę go gonić, bo zdawałem sobie sprawę, że mogłoby to się dla mnie źle zakończyć. Gdy wypadała moja zmiana, mój kompan zwalniał, a ja go dochodziłem i szedłem na przód. Wcześniej wspominałem, że wskazania naszych liczników nie były spójne. Na pierwszym noclegu Darek przestawił swój, ale okazało się, że w niewłaściwą stronę i rozziew się pogłębił. Później jeszcze kilka razy go korygowaliśmy, nim wreszcie uzyskaliśmy zgodność ich wskazań. Po dołożeniu kolejnych 30 kilometrów dotarliśmy do pakistańskiej restauracji „Makkah”, w której wypadło nam zjeść obiad. Czułem ogromne pragnienie i prawie na poczekaniu wytrąbiłem litrową butelkę coli. Od tego momentu moja ochota na ten napój na szczęście wyraźnie osłabła i przerzuciłem się na soki. W kiszki wypełnionych zgazowanym płynem już nie było miejsca na stały pokarm. Przede mną postawiono ogromny talerz z zapiekanym ryżem i mniejsze miseczki z dodatkami. Wiedziałem, że za dużo nie zjem, ale opychałem się na siłę, bo do jazdy trzeba kalorii. Darek nie miał problemów z pochłonięciem swojej porcji. Jak zwykle przy obiedzie omówiliśmy sprawę noclegu. Dziś wypadał dzień hotelowy. Przed nami było spore miasto Ibri i tam postanowiliśmy poszukać szczęścia. Według mapy w telefonie oferowało sporą liczbę tego typu obiektów. Koło piętnastej wystartowaliśmy do ostatniego odcinka naszej jazdy. Jak potem ustaliłem, po kilku kilometrach posuwania się na południe, przy osadzie Abu Silah, przecięliśmy linię zwrotnika Raka. Popołudniowe godziny przyniosły uspokojenie wiatru, który jakby zawstydzony swoją poranną furią, starał się nam nieco pomóc. Półpustynia powoli przeobrażała się w bardziej przyjazne krajobrazy. Mijaliśmy domostwa z gajami palmowymi, zieleń zlewała się w coraz większe skupiska, a w tle majaczyły surowe górskie grzbiety, nagie, jasnobrązowe, coraz bardziej dzikie i strzeliste. Przed Ibri natknęliśmy się na ciekawe miejsce. Było to coś w rodzaju miasteczka policyjnego. Leżało w odległości 300-400 metrów od drogi głównej, otoczone murem, tchnące nowością, samowystarczalne, autonomiczne, z blokami, sklepami, dwoma meczetami, dziećmi bawiącymi się na wolnym powietrzu, krążącymi niespiesznie autami. O urzędniczym charakterze osiedla świadczyły odpowiednie napisy oraz ogromna biało-zielono-czerwona flaga Omanu. Na rogatkach miasta wznosiły się piękne białe gmachy szpitala i uniwersytetu, wśród palm i wypielęgnowanej roślinności. Do miasta wjeżdżało się trzypasmową arterią, wśród sporego ruchu. Przez dwa kilometry ścigał się z nami miejscowy rowerzysta, ale w końcu dał za wygraną. Na pożegnanie międzynarodowym zwyczajem cyklistów pomachał ręką. Do Ibri dotarliśmy od strony wschodniej przy ostatnich podrygach dnia. Mimo trudnego początku dnia, na liczniku pokazał się przyzwoity dystans: setka z małym hakiem.

Przy głównej drodze wyłonił się hotel Remal Ibri. Niewielki dwupiętrowy budynek wydawał się sympatyczny i przytulny. Zresztą jaki był sens szukania czegoś innego? Darek poszedł spytać o warunki, a ja pozostałem przy rowerach. Cena za dwójkę wynosiła 15 riali i wydała nam się śmiesznie niska. W recepcji pracowała pani w średnim wieku. Uśmiechała się do nas i zagadywała. Zwłaszcza Darek przypadł jej do gustu. Po obejrzeniu jego paszportu rzekła, że są urodzeni w tym samym dniu. Najwyraźniej go podrywała. Pewnie pszeniczny blondyn był tu nieczęstym okazem mężczyzny. W trakcie załatwiania formalności meldunkowych dostaliśmy na przekąskę daktyle, a na przepłukanie gardła aromatyczną kawę z kardamonem. Ze ściany spoglądały na nas kolorowe portrety dwóch sułtanów Omanu: poprzedni Kabus ibn Sa’id, którego pieszczotliwie nazwaliśmy Kubusiem oraz obecny Hajsam ibn Tarik Al Sa’id. Pokój hotelowy był niewielki, ale schludny i urządzony gustownie. Rowery schowaliśmy na zapleczu, w czymś w rodzaju pralni. Po zrzuceniu klamotów, udaliśmy się na zakupy. Wjeżdżając do Ibri widzieliśmy wielki market i do niego postanowiliśmy poczłapać. Po osiemnastej nastała ciemna noc. Drogą śmigały samochody, a niektóre zupełnie bez świateł. Cóż, widocznie taki miejscowy obyczaj. Spacer dobrze wpłynął na zesztywniałe kości. Ciepły wieczór relaksował i uspokajał. Marketu nie powstydziłaby się największa europejska metropolia. Było w nim wszystko, rzecz jasna za wyjątkiem alkoholu. Wracaliśmy do hotelu obładowani głównie napojami. Po drodze zatrzymał się koło nas jakiś samochód, a kierowca w krótkiej konwersacji wyrażał głębokie zdumienie, że oto ktoś ze sklepu wraca na pieszo (a nie autem). Wieczorem Darek dał znać rodzinie, że z nim wszystko w porządku. Przy okazji poruszyliśmy kwestie komunikatorów internetowych, z których korzystał, a które tutaj były rzekomo nielegalne. Darek jako informatyk próbował mi to jakoś wyklarować, ale ja pozostałem w błogiej nieświadomości. Może i lepiej. Aby poczuć się bardziej swojsko, na dobranoc włączyliśmy sobie jakiś stary polski film. Potem stało to się rytuałem i dzięki temu przypomnieliśmy sobie sporo klasycznych obrazów z czasów, kiedy nasze kino jeszcze prezentowało przyzwoity poziom.
Nowy dzień obudził nas starym słońcem. Nad Omanem nie męczyło się swoją robotą, tylko u nas leniło się i okrywało pierzynami z chmur. W hotelu nie mieliśmy śniadania, a nasze zapasy żywności też się skończyły. Zresztą spodobało nam się stołowanie na mieście i taki wariant obraliśmy i na dzisiaj. Tani koszt noclegu nasunął mi myśl, by częściej korzystać z tych luksusów. Spodziewając się, że Darek może wyrazić odmienne zdanie, zacząłem go lekko urabiać do tej myśli, lecz on ku memu zaskoczeniu z punktu się zgodził, zastrzegając jednak, że decydować będziemy na bieżąco. Dla mnie nocowanie w namiocie nie ma waloru jakiejś dziwnie rozumianej romantyczności, nie tęsknię do tego i nie wzdycham. Traktuję to jako konieczność, która w pewnych okolicznościach przynosi oszczędności zarówno czasu jak i funduszy. Po wyjeździe z hotelu skierowaliśmy się ku najbliższej knajpie, a była nią restauracja turecka. Centra miasta omańskich (a też i emirackich) były ciekawie pomyślane. Oto do głównej arterii przecinającej aglomerację na przestrzał budowano drogę równoległą, przy której zlokalizowane były sklepy, restauracje, banki, przeróżne punkty usługowe, a wśród nich w wielkiej liczbie fryzjerzy i pralnie. Panował tu wielki ruch i rwetes, w powietrzu unosił się ryk silników, trąbienie, nawoływania. Jadąc na rowerze należało uważać, by cofający samochód nie stuknął nas tyłem. Na asfalcie co kilkadziesiąt metrów ustawione były metalowe lub betonowe progi zwalniające, które chyba miały studzić gorącą krew lokalnych kierowców. Szykany owe były takie same także w Emiratach, a więc pewnie musiały wyjść spod jednej ręki. Szybko odnaleźliśmy knajpę. Z wyborem dania też nie było kłopotów. Smaczny i pożywny omlet utopiony w czarnej kawie był tym, czego potrzebowaliśmy. No i ta cena! Niecały rial od osoby! Żyć, nie umierać i pałaszować omlety. Powoli opuszczaliśmy miasto, kierując się na południowy wschód. Warunki do jazdy były niezłe. Co prawda od rana prażyło niemiłosiernie, ale przynajmniej wiatr nie dawał się we znaki. Darek smarował się intensywnie kremem, ja nadal ignorowałem słoneczne promienie, a moja skóra w odkrytych miejscach pokryła się ładną opalenizną. Na rogatkach Ibri przejeżdżaliśmy koło kompleksu szkół, w którym kłębiły się dzieci płci obojga. W brązowych uniformach wyglądały jak mała armia. Pod szkołą stały autobusy, a w ich oknach pokazywały się ciekawskie oczy. Do tej pory w Omanie nie widzieliśmy żadnych rowerzystów z Europy, w kolorowych strojach, z sakwami, a więc pewnie budziliśmy powszechne zainteresowanie. W niewielkiej odległości od drogi na kamiennym wzgórzu nad miastem górowała spora fortyfikacja z dwiema wysokimi basztami. Nawet przez moment rozpatrywaliśmy, czy tam nie podjechać, ale w końcu zrezygnowaliśmy z tego. Ostatnie budynki, meczety, warsztaty i oto miasto Ibri zostawiliśmy z tyłu. Pewnie na zawsze, ale taki los szwendacza. O ile w centrum ruch był spory, to już zaraz za miastem zamarł. Nasza dwupasmówka przebijała się przez tereny, w których piasek został zastąpiony przez podłoże kamienne. Między głazami pokazywały się kępy niskopiennej zieleni, a czasem nawet rozłożyste drzewko dające namiastkę cienia. W oddali majaczyły góry coraz dostojniejsze, nieco zamglone, z poszarpanymi ostrymi wierzchołkami. Trochę się ich obawiałem, bo moja forma nie była odpowiednia do stoczenia z nimi walki. Darek patrzył na nie z błyskiem w oku. Na razie jednak profil naszej trasy był umiarkowany. Zdarzały się czasem podjazdy, ale były niezbyt wymagające. Od granicy emirackiej prowadziła nas ciągle ta sama droga oznaczona numerem 21. Dla urozmaicenia parę razy zjechaliśmy z głównej arterii ku małym osadom, a wtedy kawałek człapaliśmy bocznymi odnogami, które też były gładkie i równe, że jajeczko by toczył.

Po przejechaniu czterdziestu kilometrów Darek zaczął rozglądać się za jadłodajnią. Pod tym względem nie wyglądało to optymistycznie. Mijaliśmy małe osady, w których witały nas tylko meczety i rzadko rozrzucone białe domki. Raz nawet stanęliśmy pod jakąś knajpą, ale sprawiała wrażenie od dawna opuszczonej. Mój kompan bez solidnego obiadu traci morale i gwałtownie opada z sił. Parę razy widziałem taką jego słabość i był to dramat. W końcu Darek poddał się i teraz wypatrywaliśmy sklepu, by na obiad zakupić sobie suchy prowiant. Na chwilę odżyła nadzieja, bo za wioską Kubarah przy stacji benzynowej zamajaczyła jakaś restauracja. Jak pech, to pech. Ta też była nieczynna. Koło stacji był wszakże spożywczak. Ja zostałem przy rowerach, a mój towarzysz przebił się przez barierki oddzielające dwa kierunki ruchu i podreptał na zakupy. Nie było go dłuższą chwilę, a ja w tym czasie przyjrzałem się stacji paliw. Tak na pierwszy rzut oka była łudząco podobna do „Orlenu”, ta sama biało-czerwona kolorystyka, podobne banery, identyczny układ jednokierunkowych dróg wjazdowych i wyjazdowych. Różnicę stanowił tylko symbol przedsiębiorstwa, u nas był orli łeb, a tutaj skacząca kozica. Po kilku minutach pojawił się uśmiechnięty Darek, a w rękach dzierżył pokaźne reklamówki. A więc jeszcze pożyjemy! Spakowaliśmy wiktuały do sakw i niespiesznie ruszyliśmy, by znaleźć jakieś zacienione miejsce, w którym można byłoby spokojnie zjeść. Ułożyliśmy się pod rachitycznym drzewkiem i oddaliśmy się konsumpcji i odpoczynkowi. Humus, tuńczyk, sery i owoce skropiliśmy Barbicanem. Mijające nas ciężarówki wesoło trąbiły, a my przyjaźnie machaliśmy rękami. Masyw górski otaczał nas już z dwóch stron, ale zarówno z rzeczywistego układu terenu jak i obrazu na mapie wynikało, że powoli objeżdżamy te najbardziej wysokie wzniesienia. Przy okazji postoju oszacowaliśmy nasze możliwości dalszej jazdy w tym dniu. Dobrze wyglądało miasto Bahla, od którego dzieliło nas jeszcze jakieś 40 kilometrów. Prawdę mówiąc już rano przebąkiwaliśmy, że warto byłoby tam dotrzeć, ale przecież nie planowaliśmy jazdy skrupulatnie etap po etapie, tylko zdawaliśmy się na nasze bieżące siły i możliwości. Darek pogrzebał w telefonie i na bookingu znalazł nocleg za niewielkie pieniądze u prywatnego gospodarza. Przedpłata nie była wymagana, a więc zrobiliśmy rezerwację. Mając cel jechało nam się spokojniej i pewniej. Oman cieszy się opinią kraju życzliwych ludzi. Wiele razy mieliśmy okazję przekonać się, że tak było naprawdę. Po obiedzie pod drzewkiem nabraliśmy sił. Udzieliła nam się sielankowa atmosfera niezwykłych wakacji. Często przystawaliśmy i pstrykaliśmy zdjęcia. Na jednym takim postoju podjechał do nas mężczyzna wyglądający na Europejczyka i spytał, czy coś się nie stało i czy nas nie podwieźć. Innym razem zostaliśmy wyprzedzeni przez ciężarówkę, która zjechała na parking na poboczu. Z szoferki wysiadł kierowca w wysokim turbanie, w rękach trzymał butelki wody, które chciał nam ofiarować. Serdecznie podziękowaliśmy mu gestami i wytłumaczyliśmy, że mamy zapasy wody. Takich przykładów było wiele, jeśli mi się przypomną w odpowiednim miejscu, to je opiszę.

Do Bahli dotarliśmy pod wieczór. Zjechaliśmy z głównej drogi i od razu wbiliśmy się w gąszcz samochodów. Wyraźnie wkraczaliśmy w góry, bo teren zaczął się marszczyć. Nasza kwatera znajdowała się w starej części miasta, blisko monumentalnej twierdzy, którą chcieliśmy następnego dnia zwiedzić. Bahla witała nas wspaniałą bramą wjazdową, pod którą przepuszczone były nitki dróg. Wysoka na kilka pięter murowana budowla z czterema basztami przypominała warownię. Na szczycie powiewała ogromna omańska flaga. Poszukując lokum wjechaliśmy w dzielnicę z niską zabudową, w plątaninie wąskich uliczek po kilku skrętach można było stracić orientację. Co chwila sprawdzaliśmy kierunek, ale jakoś nie mogliśmy dotrzeć do celu. Gdy tak snuliśmy się wkoło, przystanął przy nas samochód. W środku siedział Arab w pięknej białej szacie, a przy nim kilkuletni chłopiec, pewnie jego syn. Wyłuszczyliśmy mu nasz problem, na co on rzekł, że wie, gdzie znajduje się poszukiwane przez nas miejsce. Krzyknął, byśmy ruszyli za nim. Po kilkunastu skrętach stanęliśmy przy domostwie z dużym ogrodem. Arab zatelefonował, ale nikt nie odbierał. Darek pokazał mu na mapie, dokąd się kierujemy. Wtedy wyjaśniło się nieporozumienie, tubylec zaprowadził nas do znanej sobie miejscówki, tymczasem nasze lokum było gdzie indziej. Na szczęście okazało się, że zna naszego gospodarza i zadzwonił do niego. Rozmawiali po arabsku, a podniesiony ton głosu świadczył, że coś nie gra. Zresztą może mi się zdawało, może to był normalny sposób rozmowy pomiędzy Omańczykami. W końcu przewodnik powiedział, że wybrana przez nas kwatera jest zupełnie nowa na bookingu, a właściciel nawet nie wiedział, że ktoś ją zarezerwował, bo niczego nie sprawdzał na internecie. W końcu szczęśliwie dotarliśmy pod bramę sporej posesji położonej w ogrodzie. Podziękowaliśmy Arabowi, a na odchodnym spytaliśmy go o jeszcze jedną rzecz. Wcześniej już zastanawialiśmy się nad naszą dalszą drogą ku mieście Nizwa. Możliwości były dwie: albo wrócić do głównej arterii, albo przebijać się przez góry. Gnębił nas problem, czy damy radę tym górom. Tubylec tylko pocmokał, co odebraliśmy jako wyraźne ostrzeżenie, by w góry się nie pchać. Decyzję odłożyliśmy do następnego dnia. Arab odjechał, a po paru chwilach przybyło dwóch dżentelmenów i otworzyli podwoje „Oasis Terrace”, tak bowiem nazywało się lokum. W ogrodzie posadowiony był parterowy domek, a przy nim dla gości udostępniono różne urządzenia: stoły biesiadne, huśtawki, był nawet basen, ale zakryty betonowymi płytami, pewnie marzec z temperaturą 30-40 stopni był w opinii gospodarza zbyt chłodny na kąpiele. Dżentelmeni wzięli się za sprzątanie. Dziwnie ono wyglądało, bo skupili się głównie na strząsaniu suchych orzeszków z drzewa i ich zamiataniu. Po paru cyklach strząsania-zamiatania, gestami wytłumaczyliśmy im, by dali sobie spokój. Uiściliśmy opłatę i objęliśmy domostwo w posiadanie. Darek już wyrywał się na miasto, by zjeść spóźniony ciepły posiłek. Mnie też ta myśl się spodobała. Puściliśmy się w labirynt wąskich uliczek z nadzieją, że odnajdziemy powrotną drogę. Miło było posadzić cztery litery na knajpianej sofie. Był już wieczór, a nasza restauracja znajdowała się przy głównej drodze nieopodal słynnej glinianej fortecy, siedzieliśmy na zewnątrz obserwując ruch uliczny. W pobliżu usiadły dwie blondynki, które konwersowały po niemiecku. Ich lekkie europejskie stroje oraz odsłonięte spore obszary ciała przykuwały uwagę miejscowych. Nie powiem, też rzucałem na nie okiem, bo była to miła odmiana po widoku pań odzianych od stóp do głów. Zamówiliśmy poważne dania obiadowe oraz te fenomenalne wyciskane soki. Sok był i na drugą, i na trzecią nóżkę. Być może zatarły się w mojej pamięci dalsze szczegóły owego wieczoru, ale w głowie do dziś odczuwam jego przyjemny nastrój, poczucie wolności i swobody, zapachy wieczoru w oriencie, kwitnących roślin zmieszane z wonią egzotycznych przypraw. To się pamięta i do tego się tęskni. Na kolację udawaliśmy się lekkim truchcikiem, do domku wracaliśmy już niespiesznie. Mogliśmy przypatrzeć się zatem starej dzielnicy Bahli. Parterowe lub jednopiętrowe zabudowania kryły się za litymi ogrodzeniami, które wyglądały na gliniane. Tego budulca było tu pod dostatkiem, bo przecież ogromna twierdza czuwająca nad miastem z niego powstała. Na płotach przytwierdzone były w wielu miejscach arabskie inskrypcje, pewnie cytaty z Koranu. Metalowe kute bramy ozdobiono geometrycznymi wzorami, które tworzyły plątaniny linii. Czasem przechodziliśmy obok niewielkiego sklepiku, czasem przy warsztacie krawieckim, w witrynie którego prezentowały się kolorowe błyszczące suknie. Zaułki oświetlone były latarniami, a w ich intensywnym żółtym blasku wszystko nabierało tajemniczego wyrazu, nasze wydłużone cienie kładły się na drodze i ogrodzeniach. Uliczki były wyludnione, rzadko ktoś nimi przemykał. Ostatnich zakupów dokonaliśmy w już blisko kwatery, kilkunastoletni sprzedawca nie mógł doliczyć się riali. W naszej reklamówce wylądowały po dwa pseudopiwka, którymi postanowiliśmy zakończyć udany dzień.

Do domu dotarliśmy bez istotnego pomylenia drogi. Każdy z nas miał swój pokój z łazienką. Po bliższym przypatrzeniu się stanowi lokalu doszliśmy do wniosku, że chyba ciągle go rychtują. Ze ścian wystawały druty, a my z daleko idącej ostrożności woleliśmy ich nie dotykać. Był też pewien problem z ciepłą wodą, ale po małym śledztwie ustaliliśmy, że należy włączyć jeden z przełączników na ścianie, a wtedy uruchomi się piec. Przezornie ładowaliśmy baterie w telefonach i aparacie fotograficznym. Przydały się kupione jeszcze w Polsce przejściówki prądowe, bo nigdzie nie było gniazdek naszego typu. Sącząc browary na dobranoc obejrzeliśmy kolejny polski stary film. W międzyczasie uzupełniałem zapisy w rowerowym kajecie. Notatek nie poczyniłem za dużo, odnotowałem wszakże przebyty przez nas dystans. Znowu pękła setka, do Maskatu było coraz bliżej. W moim pokoiku odkryłem Koran. Jako niewierny nie powinienem go brać w swoje łapska, ale jakoś nie mogłem się powstrzymać. Ozdobne arabskie zawijasy miały swój urok. Świętą Księgę przeglądałem z należnym jej szacunkiem. W pewien sposób pokrzepiony duchowo, mogłem z czystym sumieniem legnąć w pościele.

Rano zbieraliśmy się opieszale. Panowała wyjątkowa duchota. W pełnym świetle mogliśmy obejrzeć otoczenie naszej kwatery. W pobliżu przebiegał wysoki na trzech chłopa starodawny mur. Widać po nim byłą ową charakterystyczną zamierzchłość, którą mogą sprawić tylko dziesiątki lat stania na słońcu. Kiedyś stanowił być może jedną całość z twierdzą, dziś już podupadał. Za murem od razu wypiętrzały się zygzaki górskich szczytów. Ciemną barwą wyraźnie odcinały się od błękitnego nieba. Na śniadanie poczłapaliśmy do tego samego lokalu, w którym poprzedniego wieczora spożywaliśmy obiadokolację. Dobrych miejscówek się nie zmienia. Zamówiona szawarama, czyli coś w rodzaju gyrosu, smakowała przednio. Mnie już nie ciągnęło do coli, wychłeptałem więc swoją porcję świeżych soków. Darek nie chciał być gorszy i również sobie nie żałował. Czas płynął, a my jakoś nie zbieraliśmy się do drogi. Przed nami było jeszcze zwiedzanie ogromnej glinianej twierdzy. Na rowerowe wyprawy z Darkiem wybieramy się wspólnie od kilkunastu lat. W tym czasie wyrobiliśmy pewne schematy i priorytety naszych wędrówek. Bardzo rzadko zwiedzamy obiekty od wewnątrz. Nie ma na to czasu, gdy chce się gdzieś dojechać. A głównym naszym celem jest właśnie jazda. Gdzieś daleko, przed siebie, bez szczegółowego planowania, bez dogłębnej analizy trasy. Trasa sama się zanalizuje, gdy ją przemierzymy. Czasem jednakże robimy wyjątki. Do nich na przykład należał bułgarski monastyr w Riła, pałac w Nieświeżu, czy ostatnio katedra w Helsinkach. Fort w Bahli też wydał nam się godny zwiedzenia, a więc podjechaliśmy do niego, a był na wyciągnięcie ręki. Z tego, co można wyczytać, jest to obiekt z XVII wieku, z tym, że został wzniesiony na starszych fortyfikacjach perskich. Miał oczywiście charakter obronny, a otaczające go mury wysokie na pięć metrów, strzeliste baszty, blanki i wykusze, dodawały mu majestatu i zniechęcały ewentualnych agresorów do ataku. No ale nas nie zniechęciły. Rowery z dobytkiem pozostawiliśmy przy bramie, a sami ruszyliśmy do szturmu. Przez myśl mi przeleciała przekorna wizja, że jeśli buchną nam nasze pojazdy, to przynajmniej nie będziemy wdzierać się w te diabelskie góry, tylko zamelinujemy się na najbliższej plaży i tam spędzimy pozostałe dwa tygodnie. Po opłaceniu wejścia fort stał przed nami otworem. Pierwszą rzeczą którą sprawdziłem, była faktura budulca twierdzy. Czyżby faktycznie glina? Ściany były pokryte siatką małych spękań, w niektórych miejscach widoczne były małe otoczaki, które wystawały na wierzch, a na całej powierzchni pokazywały się wysuszone źdźbła roślin. Bez wątpienia była to bardzo wysuszona glina, którą dodatkowo związano słomą. Nie był to zaiste kolos na glinianych nogach! Twierdza swoją solidnością budziła respekt. W środku była cała masa oddzielnych gmachów z labiryntami pomieszczeń, z których udostępniono tylko część. W ich wnętrzu czuło się miły chłód, jakże odmienny od lejącego się na zewnątrz żaru. Wśród niezliczonych komnat były pewnie mieszkania, punkty obserwacyjne, magazyny żywności i broni. Z wałów mieliśmy doskonały punkt widokowy na miasto i naszą wspinającą się ku górze drogę. Klamka już zapadła, nie będziemy się cofać do głównej drogi, tylko szorujemy w to pasmo. Przynajmniej nie będziemy powtarzać części trasy. Bahla z góry wyglądała inaczej niż z dołu. Przestrzeń pomiędzy geometrycznymi bryłami białych domostw wypełniała zieleń palm, na horyzoncie rysowały się kolejne linie górskie, coraz dalsze, coraz bardziej zamglone. Mrugały do nas i zapraszały w swoje podwoje. Ostatnia nadzieja na lenistwo upadła, gdy po wyjściu z fortu ujrzeliśmy nasze rowery dokładnie w tym samym miejscu, w którym je pozostawiliśmy. A więc uczciwi! Dochodziła jedenasta, a my dopiero byliśmy u progu kolejnego etapu.

Bez entuzjazmu wyruszyłem na podjazd. Darek szybko mi się urwał i gonił do przodu. Jechało mi się nadzwyczaj ciężko, było to dość dziwne, bowiem nachylenie nie należało do ekstremalnych. Gdy się nieco wypłaszczyło, a mnie dalej szło opornie, pomyślałem, że źle ze mną. A więc jednak plaża! W końcu stanąłem i zlustrowałem rower. Rychło wyjaśnił się powód mojej rzekomej niedyspozycji. Tylne koło było skręcone i obręcz ordynarnie tarła o klocki hamulcowe, przy czym owo obcieranie odbywało się bezdźwięcznie, a więc trudno było zdiagnozować tę małą awarię. Tak, w ten sposób daleko się nie zajedzie. Pół minuty roboty i było po problemie. No teraz można śmigać! Darek na moment zjechał do apteki, bo od początku męczyło go małe przeziębienie, a tutaj się je źle znosiło. Cały czas czekaliśmy na owe rzeźnickie podjazdy, które poprzedniego dnia obwieszczał nam Arab-przewodnik. Droga jednak nie chciała dynamicznie odbijać w górę. Teren był owszem sfałdowany, ale w żaden sposób nie nazwałbym go ciężkim. Większą trudnością był potworny upał, który rozlał się nad obszarem, który przemierzaliśmy. Termometr wskazywał 45 stopni, a ja czekałem, kiedy dojdzie do pięćdziesiątki. Ze złością odkryłem, że zamek w mojej bluzce się zepsuł. Suwak pozostał w środku i nie chciał drgnąć ani w dół, ani w górę. W tym skwarze nie było to katastrofą, ale nie wiedziałem, czy wystawianie nagiej klatki piersiowej będzie w smak tubylcom. Na szczęście nikt z tego powodu nie czynił mi uwag. Miałem oczywiście inne komplety rowerowe, w sumie pięć, ale mam taki dziwny zwyczaj, że w ciągu dnia nie zmieniam ubrania, a przynajmniej nie robię z powodu uszkodzenia zamka w koszulce. Bahla skończyła się po kilku kilometrach. Na początku jechaliśmy ku północy, by szybko zmienić kierunek na zachodni. Jak na standardy omańskie droga była kiepska, miała tylko po jednym pasie ruchu. Posuwaliśmy się wszakże komfortowo, bo samochody przejeżdżały z rzadka. Koncentrowaliśmy się na widokach. A było na co patrzeć! Towarzyszyły nam ciągle góry, ale w sam potężny masyw, leżący po lewej stronie, nasza droga nie prowadziła. Gołe skały wydawały się wyblakłe w świdrujących słonecznych promieniach, jaśniejsze niż w rzeczywistości. Przecinaliśmy tereny w miarę zurbanizowane, osady pojawiały się na tle gór, a ich białe zabudowania błyszczały jak marmury z Carrary. W każdej wiosce był przynajmniej jeden meczet, w tym rejonie były to obiekty proste, nie cechujące się przepychem i finezją konstrukcji. Cóż, jaka zasobność mieszkańców, takie świątynie. Do nawoływań zachęcających do modlitwy już się przyzwyczailiśmy, świetny był efekt stereo, gdy w pobliżu stało kilka meczetów, a wołania muezzinów następowały z pewnym poślizgiem czasowym. Jazda nasza nie przebiegała jak na Wyścigu Pokoju. Kilometry przybywały opornie i wolno. Przystawaliśmy wiele razy, by sfotografować te obce dla nas i niepowszednie widoki. Darek posiadł umiejętność robienia zdjęć „w locie”, przy czym używał do tego nie aparatu, lecz telefonu. Najlepsze ujęcia są właśnie tego typu. Widać na nich dynamikę jazdy i autentyczny trud walki z dystansem. Fotografie statyczne są wyraźnie pozowane i przez to trochę sztuczne. Ja niestety nie odważyłem się odwdzięczyć mu się tym samym, bowiem pierwsza taka próba zakończyłaby się roztrzaskaniem mojego telefonu.

Popołudniową godziną dotarliśmy do Nizwy. To spore miasto, które musieliśmy rzetelnie przemierzyć na osi północ-południe. Prowadzę skrupulatne statystyki rowerowe i dzięki nim wiedziałem, że tego dnia z Darkiem dobrniemy do pewnego rowerowego jubileuszu. Oto w Nizwie wypadł nasz wspólny 20 000 kilometr. Nielicha liczba! Dokładnie to skalkulowałem i w miejscu jej dopełnienia postanowiliśmy wychylić po flaszce pseudopiwka. Niestety wypadło ono na ruchliwej arterii i spełnienie toastu przenieśliśmy do obiadowej knajpy, za którą już powoli się rozglądaliśmy. Po dotarciu do centrum miasta, przycupnęliśmy na moment przy forcie. Wielki obiekt robił wrażenie, ale zgodnie stwierdziliśmy, że jedna forteca na dzień wystarczy, zatem zadowoliliśmy się jego obejrzeniem „z wierzchu”. Przy twierdzy pysznił się wspaniały meczet z ogromną mozaikową kopułą i wysokim minaretem. Tak, tutaj mieszkali zamożni ludzie. Nizwa żegnała nas bramą triumfalną, która była jeszcze okazalsza niż ta w Bahli. Jak później sprawdziłem, tuż za tą bramą osiągnęliśmy swój najbardziej na południe wysunięty punkt wyprawy, szerokość geograficzną 22°52’ N. Rekordu tego pewnie już nie poprawimy, ale i tak jest nieźle. Za chwilę też mieliśmy opuścić naszą drogę nr 21, która zaprowadziła nas tutaj od samych Emiratów. Darek już dyskretnie pobrzękiwał menażką, czas był zatem na obiad. Już wcześniej na rogatkach Nizwy na mapie wypatrzyliśmy odpowiednią knajpę. Aby było urozmaicenie, restauracja mieniła się jako jemeńska. Zamówiliśmy pokaźne porcje mięsiwa i płyny w ilościach, których nie powstydziłby się Smok Wawelski po spożyciu zatrutego baranka. Czułem się przegrzany, jedzenie wchodziło mi opornie. W duchu mówiłem sobie, nie pojesz, nie pojedziesz, a więc wduszałem w przełyk kolejne kęsy. Poza tym dosięgnęła mnie żołądkowa rewolucja i jakiś czas musiałem spędzić w toalecie. Przybytek bez papieru toaletowego był już nam znany. Szybko i bez problemu przestawiłem się na arabski sposób załatwiania tych spraw. Kranik, rurka, woda i cześć! Darkowi apetyt dopisywał, chyba coś tam nawet wziął na dokładkę. Nie rozstrzygnęliśmy kwestii noclegu, pomyśleliśmy że jedziemy dokąd się da, oby ku Maskatowi. Mieliśmy przecież namiot i w każdej chwili mogliśmy skorzystać z jego bezpłatnej gościny. Przed odjazdem z restauracji ze wstydem spoglądaliśmy na liczniki. Obiad na czterdziestym piątym kilometrze nie był powodem do chluby. Przypomniałem wszakże Darkowi, że bywało gorzej. Kiedyś w Andaluzji wypadł on już na 27, co pozostaje dość wyśrubowanym osiągnięciem. Wzięliśmy się do roboty, dzień gwarantował jeszcze kilka godzin jasności. Po gwarnym mieście z przyjemnością pogrążyliśmy się w spokojnej prowincjonalnej drożynie. Upał nieco zelżał, a moje gastryczne problemy samoistnie ustąpiły.



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 700
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Gorący Erotoman 2023
« 17 Lut 2024, 20:22 »
W tej sielankowych okolicznościach dotarliśmy do miasta Izki. Zbliżał się wieczór, a więc należało coś zdecydować. Na mapie wypatrzyliśmy coś w rodzaju agroturystyki i ku niej się skierowaliśmy. A więc znowu pod dachem! Prawdziwi burżuje. Izki nie było metropolią, ot niewielka mieścina osłonięta górami. Nie było tu widać jakiegoś oddechu historii. Na prostych ulicach stały niezbyt zadbane i podupadające domostwa. Wśród mieszkańców przeważali obywatele o rysach hinduskich. Szukając kwatery mijaliśmy warsztaty samochodowe, przeróżne punkty usługowe, w tym oczywiście pralnie i fryzjerów, a wszędzie mimo późnej pory kipiał ruch jak w mrowisku. Wzbudzaliśmy spore zainteresowanie, bo na nasz widok milkły rozmowy, a hinduskie oczy z niejakim zdziwieniem i sporą dozą niedowierzania kierowały się ku nam. Większość tych spojrzeń zdawała się mówić „szaleńcy, po co wam te rowery, po co się męczyć, czy nie lepiej samochodem?”. Po tym początkowym szoku u tubylców pojawiały się jednak uśmiechy i drobne gesty powitalne. Do agroturystyki trafiliśmy tym razem bez trudu. Położona była już na skraju miejscowości, może z półtora kilometra od głównej drogi i ogrodzona wysokim murem wzbraniającym wglądu do środka. Choć nie opisano jej żadnymi informacjami lub reklamami, jasne było, że staliśmy w dobrym miejscu. Złota brama okazała się otwarta. Jak to zwykle bywało w takich sytuacjach, ja zostałem na zewnątrz pilnując rowerów, a Darek wszedł do środka. Pertraktacje widocznie się przedłużały, bo mój kompan nie wracał. Z braku lepszego zajęcia zacząłem oglądać swoje ręce. Jeszcze przed godziną wyglądały inaczej. Teraz odkryte części ciała przyjęły barwę zgrillowanego prosięcia, skóra pomarszczyła się i pokryła niezliczoną ilością bąbli. Z zainteresowaniem naukowca nacisnąłem jeden z wykwitów. Na odległość dwóch metrów trysnął szeroki strumień płynu. Zacząłem się bawić w wyduszanie pęcherzyków i odrywanie płatów naskórka. Tak płaciłem za zaniechanie smarowania się kremem z filtrem UV. Najśmieszniejsze było to, że mimo dość koszmarnego wyglądu owych poparzeń, wcale mnie to nie bolało. Wrócił Darek i obwieścił wyrok: 10 riali od osoby. Trochę drogo, ale już nie było sensu rejterować do namiotu. Byliśmy na wakacjach i nie ma co sknerzyć. Wprowadziliśmy rowery do środka, a ja rozejrzałem się z ciekawością. Gdybyśmy byli w Ameryce Południowej, naszą agroturystykę można byłoby śmiało nazwać hacjendą. Posiadłość obejmowała spory obszar, roślinność była zadbana, trawka przystrzyżona, palmy w równych rządkach kołysały się na wietrze, za ozdoby służyły dziwne rzeźby i przeróżne dekoracje, wśród których najciekawszy był betonowy model statku o długości kilku metrów oraz coś w rodzaju dalekowschodniej pagody, w wielkiej wolierze darły się egzotyczne ptaki. Ładnie to wszystko wyglądało i nie żałowaliśmy decyzji o zaliczeniu kolejnej nocy pod dachem. Tylko nasz namiot smutno dyndał na bagażniku, niedoceniony i wzgardzony. No, kolego, nie martw się, dostaniesz jeszcze szansę i to nie jedną. Po zakwaterowaniu się powędrowaliśmy na niezamierzone zwiedzanie miasteczka. Właściwie naszym celem był spożywczak, ale nie mogliśmy natrafić na żaden. Obeszliśmy rzetelnie całe Izki dookoła i po przekątnych, lecz zaliczyliśmy tylko z dziesięć meczetów, sklepy przemysłowe, tekstylne, place zabaw i boisko, restauracje, warsztaty samochodowe, w których dalej coś tam klepano, a zwykłego GS-u nie było. Gdy w nogach mieliśmy ze trzy kilometry, wreszcie dotarliśmy do celu, a był całkiem niedaleko od naszej kwatery, tylko na wstępie łażenia należało skręcić w inną stronę. Wracaliśmy już ciemna nocą, słuchając zwrotnikowych dźwięków i ciekawie przyglądając się budynkom powoli wyłaniającym się w świetle kolejnych latarni. Nasze pokoje nie były tak ekskluzywne jak na to wskazywać by mógł wygląd zadbanego ogrodu. Tu i ówdzie wyłaził brud, zapach starej wilgoci drażnił nosy, a poza tym nie dało się ustawić ciepłej wody. Pstrykaliśmy w różne przełączniki, ale bez efektu. Kąpiel w zimnej wodzie też miała swoje uroki, ale w ciepłej łatwiej byłoby mi przechodzić wylinkę. W zeszyciku zapisałem przebieg trasy. Mimo późnego startu i różnych przeciwności, wykręciliśmy dystans ponad 80 kilometrów. Już mi nie zależało na tych setkach, bo mleko się wcześniej wylało…

Pierwszą rzeczą, którą rano zbadałem, był stan mego organizmu. Obawiałem się, że będę odczuwał skutki wczorajszego przegrzania. Gdybym dostał gorączki, jazda stałaby się praktycznie niemożliwa. Moje ciało nie toleruje podwyższonej ciepłoty, opadam z sił i pragnę, aby wszyscy mi dali święty spokój. Jednak po krzepiącym śnie moje zdrowie wyglądało dobrze. Przybyło może sporo kolejnych bąbli, ale spalona skóra mi nie doskwierała. W bagażu odnalazłem krem z keratyną i wysmarowałem się nim sumiennie. Tylko czy to coś teraz pomoże? Blokada antyultrafioletowa była w nim na poziomie 50 punktów, czyli powinien skutecznie chronić przed kolejnymi porcjami słonecznych promieni. Te już od rana bezpardonowo zaatakowały nas z góry. Śniadanie pochłonęliśmy już na wylocie z Izki, okazało się, że posiłek ten był najtańszy na całej naszej wyprawie. Za omlety i kawę dla dwóch zapłaciliśmy jednego riala. Mój dobry apetyt był kolejnym pocieszającym dowodem na to, że przezwyciężyłem wczorajszy mały kryzys. Gdy popedałowaliśmy, poczułem w nogach jakby dawną moc. Najlepszym sposobem zdobywania formy jest bez wątpienia jazda dzień po dniu przez dłuższy okres czasu. To hartuje organizm i wyrzuca z niego tkwiące w nim naturalne lenistwo. A nam kończył się pierwszy tydzień jazdy, a więc utwardzanie organizmu było w toku. Pierwsze kilkanaście kilometrów przebiegało w podobnych warunkach do końcówki poprzedniego dnia. Choć wokół były monumentalne szczyty, nasza dwupasmówka wykazywała zadziwiającą płaskość. Wiatr nie przeszkadzał, a do słońca już przywykliśmy. Gdy w pewnym momencie przy stacji benzynowej dostrzegliśmy małą knajpkę, padło hasło do zjazdu. Chyba tylko w Omanie można odczuć prawdziwą przyjemność picia zimnych napojów. Sok z dojrzałych pomarańczy wlewał w nas życie i chęć do stawienia czoła dalszym wyzwaniom. Mijane osady były podobne do siebie, ale przynajmniej ja ciągle nie miałem dość patrzenia na te niepowszednie widoki, łowiłem wzrokiem domy i meczety, spozierałem na ludzi. W ten sposób pielęgnowałem w sobie ciekawość świata, która towarzyszy mi od dziecka. Za miejscowością Said odbiliśmy ku bocznym drogom, które przeplatały się z główną magistralą, lawirując raz z lewej raz z prawej strony. Tutaj ruch zamarł całkowicie. W pewnym momencie pożegnaliśmy asfalt i stanęliśmy przed szutrówką. Nie są to nasze ulubione nawierzchnie, ale wracać nie było sensu. Można tutaj zaznaczyć, że w Omanie do rzadkości należy steet view, a więc jedzie się niejako w ciemno. Często się zdarzało, że drogi zaznaczone najcieńszą nitką niczym by nie odbiegały jakością od polskich krajówek. Powoli poczłapaliśmy w te szutry. Pokrywa drogi początkowo równa i gładka, szybko zamieniła się w ostrą tarkę. Rowery podskakiwały i wpadały w mikrowibracje. Teren się nieco zmarszczył. Posuwaliśmy się z mozołem. Naraz wyczułem, że mój rower stał się za bardzo plastyczny. Przystanąłem i zbadałem tylne koło. Guma jak salala! Tylko wjechaliśmy w ten zasrany szuter i od razu problemy! Powietrze całkiem nie zeszło, ale flak był ewidentny. W swoim ekwipunku posiadałem zapasową dętkę i zestaw naprawczy. Darek był z przodu, więc go zawołałem. On i jego pompka byli dla mnie ostatnią nadzieją. Przypomnę, że moja pompka wybrała wolność jeszcze w Emiratach. Przez chwilę zastanawiałem się co tu robić i palcem sprawdzałem sztywność opony, a ona jakby się zwiesiła, bo dalej już nie miękła. W końcu zdecydowałem, ze nie będę się babrał z klejeniem, tylko po prostu dopompuję. Darkowa pompka spisała się należycie. Trochę się tego obawiałem, bo w pamięci miałem gumę, którą złapałem na poprzedniej wyprawie w Skandynawii. Wtedy moja pompka się rozwaliła, a Darka jakimś dziwnym trafem też nie chciała rabotać. Był z tego niezły klops, ale to wszakże inna historia. Teraz wiedziałem, że zrobienie z tym porządku mnie nie ominie, ale wolałem brać się za to w bardziej cywilizowanym miejscu.

Szutry ciągnęły się z 10 kilometrów. W szczerym polu skończyły się i przywitaliśmy piękny nowiutki asfalt. Wjazd był zagrodzony a wystawiona informacja obwieszczała, że to teren prywatny, lecz nie mając innej możliwości, sforsowaliśmy barierę. Przez nikogo nie zaczepiani wyłoniliśmy się w mieście Samail, a tu już czekała na nas główna droga. Rower nie przysiadał, więc powietrze trzymało się w dętce. Z ulgą wjechałem na krajówkę, myśląc, że teraz już prościutko do Maskatu. Niestety myliłem się, bo przed nami był najbardziej żmudny i nieciekawy odcinek dotychczasowej wędrówki. Magistrala była w remoncie. Z kilku pasów zrobił się jeden, a w dodatku obłożony całą masą ciężarówek. Część z nich za cel pewnie obierała omańską stolicę, do której było coraz bliżej, ale większość dowoziła materiały budowlane do remontu drogi. Do potężnej spiekoty należało dodać spalinowe wyziewy, huk pracujących silników i nieustanne trąbienie. Napinaliśmy uwagę, by nie wtoczyć się pod wielkie koła, lawirowaliśmy między samochodami, czasem brnęliśmy bocznym pasem, który już co prawda był wylany asfaltem, ale jeszcze nie oddany do użytku. Jako następne utrudnienie trzeba wskazać fakt, że teren wyraźnie się sfałdował. Podjazy o długości kilkuset metrów nie były zabójcze, ale powtarzały się w równych cyklach. W końcu wpadliśmy w rytm podjazd-zjazd, a wiadomo, że przy krótkich odcinkach ma się wrażenie ciągłej jazdy pod górę, bo w dół mknie się tylko kilkanaście sekund. Od jakiegoś czasu wypatrywaliśmy jadłodajni. Miasto Samail minęliśmy bokiem licząc na to, że coś się znajdzie przy drodze. Faktycznie, niebawem w dole ujrzeliśmy małą knajpkę, do której prowadziła ślepa odnoga odbijająca od ślimaka. Aby oprócz uciech cielesnych było coś dla ducha, stał bowiem przy niej dostojny meczet. W zasięgu wzroku innych obiektów nie było. Nasz przybytek nie był klasyczną restauracją, opisany jako „Coffee Shop” bardziej przypominał sklep z małą gastronomią. Coś do jedzenia jednak się znalazło. Na obrazkowym menu znaleźliśmy małe bułeczki z nadzieniem mięsno-warzywnym. Darek lekko kręcił nosem, ale dalsza jazda i szukanie czegoś lepszego nie wchodziły w rachubę. Zasiedliśmy przy małym stoliku wewnątrz knajpy i czekaliśmy na strawę. Lokal obsługiwany był przez dwóch mężczyzn. Z jednym z nich udało nam się lekko zakolegować. Pochodził z Bangladeszu i z ciekawością wypytywał się o cel i szczegóły naszej jazdy, o Polskę, nawet o nasze rodziny. Był szczerze zdziwiony, że językiem urzędowym w Polsce nie jest angielski, w końcu wyznał, iż starał się o możliwość pracy w naszym kraju, ale jego wniosek został odrzucony. Po paru minutach podano nam ciepłe pieczywo z pożywnym farszem, które pochłonęliśmy ze smakiem. Ze stoickim spokojem odnotowałem popsuty zamek w kolejnej bluzce. Pociągnąłem niechcąco za mocno za suwak i nie dość, że zblokował się w dolnym położeniu, to jeszcze puściły szwy. Wyglądałem jak dziecko wojny. Dziwne przekleństwo zamków błyskawicznych nie chciało ustąpić. Najpierw były problemy przy namiocie, które przezwyciężył Darek, potem szlag trafił zamek w mojej czerwonej bluzie, a teraz w żółtej. Co jeszcze? Pod koniec obiadu przypomniałem sobie o kapciu w tylnym kole. Na postoju zrobił się zupełny flak. Specjalnie mnie to nie zdziwiło, bo to naturalne zjawisko, że siła odśrodkowa w obracającym się kole potrafi spowolnić proces wypływu powietrza. Nie było na co czekać, zabrałem się za naprawę dętki. Dysponowaliśmy takim zapasem czasu, że mogłem pobawić się w klejenie. Żeby szybko zlokalizować dziurę, poprosiłem szefa lokalu o naczynie z wodą. Dał mi wiaderko, a ja odkryłem, w którym miejscu bulgoce. Pierwsza łatka nie trzymała, bo krzywo ją nakleiłem. Zdarłem ją i oczyściłem gumę, ale miałem świadomość, że teraz szanse na skuteczne załatanie dziury są znacznie mniejsze. Po napompowaniu koła odczekałem chwilę, ale powietrze na szczęście nie schodziło. Z Darkiem w międzyczasie przeanalizowaliśmy sprawę kolejnego noclegu. Postanowiliśmy dojechać już do Maskatu, do którego brakowało nam około 60 kilometrów. Tam raczej wchodził tylko w rachubę hotel. Na googlach znaleźliśmy odpowiedni, położony na przedmieściach miasta od strony naszego planowanego wjazdu. Nazywał się Airport Hotel i było to nieco dziwne, bo lotnisko w Maskacie położone było dokładnie po przeciwnej stronie. Na razie nie rezerwowaliśmy pokoju, bo było duże prawdopodobieństwo, że tam nie dotrzemy. Mając plan działania żwawo pokręciliśmy ku tętniącej ruchem magistrali.

Przez trzydzieści kilometrów mordowaliśmy się z omańskim straszliwym demonem motoryzacji, odcinki z robotami drogowymi przeplatały się z oddanymi do użytku. Już nie narzekaliśmy i w milczeniu brnęliśmy do przodu, oby jak najszybciej dotrzeć do wypatrzonego zjazdu ku spokojniejszym rejonom. Z rozpędu wzięliśmy miasteczka Bidbid i Fanja, by wjechać na rozjazd, którym opuściliśmy uciążliwą drogę nr 15. W Fanji przystanęliśmy pod bankomatem, bowiem nasza gotówka się kończyła, solidarnie pobraliśmy po 50 riali. Do zachodniej części Maskatu można byłoby podążać dalej tą samą drogą, ale my chcieliśmy dostać się do centrum. Faktycznie ruch zelżał, ale o spokoju wcześniejszych tras można było tylko pomarzyć. Znajdowaliśmy przecież na obrzeżach miasta pod względem liczby ludności porównywalnego z Warszawą, ale położonego na obszarze siedem razy większym. Z każdym kilometrem znowu gęstniało od samochodów, tym razem jednak przeważały auta osobowe, a ciężarówek było wyraźnie mniej. Zegar zaczynał przyspieszać, minęła siedemnasta, a my byliśmy ciągle daleko od celu. W ostatnim przed stolicą miasteczku Falaj Al Sham zrobiliśmy krótki postój, by nawodnić nasze wysuszone organizmy. Bezalkoholowe piwko pszeniczne wchodziło jak w studnię bez dna. Nie opóźnialiśmy odjazdu spod sklepu, wiedzieliśmy bowiem, że czasu do zachodu słońca mamy niewiele. Trudno powiedzieć, kiedy wjechaliśmy do Maskatu, tabliczki żadnej nie było. Włączyliśmy tylne lampki. Nasza droga płynnie zamieniła się w kilkupasmową autostradę, a my połykaliśmy dystans pasem awaryjnym. Pojazdy wściekle przemykały obok nas, huczały i straszyły, ale pociechą było to, że do hotelu mieliśmy mniej niż kilometr. Zdążymy przed nocą! Gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie rzekomo powinien stać, zobaczyliśmy tylko asfalt i beton, jak okiem sięgnąć żadnych zabudowań. Zrozumieliśmy wtedy, że mapy googlowskie przekłamywały i zrobiły nam brzydki kawał. Nie pierwszy zresztą, ale ten mógł okazać się dość przykry w skutkach. Już po powrocie do domu ponownie przejrzałem mapy, google poprawiło swój błąd, bo usunięto ów fantom. Tymczasem nastała ciemność. Przez moment rozpatrywaliśmy rozbicie namiotu tam, gdzie stanęliśmy. Ze względu na absolutny brak jakiegokolwiek bezpiecznego miejsca było to niemożliwe. Byliśmy na estakadzie, z której nie można było zejść. Sprawdziliśmy jeszcze raz swoje położenie. Najbliższy hotel położony był blisko centrum miasta, mieliśmy do niego 5-6 kilometrów. O ile nie był to kolejny hotel-widmo. Nie było się nad czym zastanawiać, zacisnęliśmy zęby i ruszyliśmy. Pas awaryjny był w miarę bezpieczny, samochody na niego nie wjeżdżały. Problem pojawiał się wtedy, kiedy zbliżaliśmy się do ślimaka, czyli do wielkiego rozjazdu na wszystkie strony. Jechaliśmy na wprost, a nie chcąc skręcać w prawo, musieliśmy opuścić pas awaryjny i przeciąć przynajmniej jeden tor jazdy samochodów. A te waliły jeden za drugim. Tych ślimaków pokonaliśmy kilka, za każdym razem wyczekując na dogodny moment, kiedy można było wcisnąć się pomiędzy autami. Manewr taki był nadzwyczaj ryzykowny, bo nikt tutaj nie słyszał o limitach prędkości, a pojazdy pojawiały się dosłownie znikąd. Pikanterii całej sytuacji dodawał fakt, że panowały ciemności, które rozszarpywały dynamiczne światła reflektorów. W głowie należało wygłuszyć myśli o zagrożeniu i skupić się na kolejnym zadaniu: dojechać do rozjazdu, przeciąć pas ruchu, nie oglądać się na boki, nie patrzeć do tyłu, czy lampka nadal świeci, nie myśleć, ile dystansu jeszcze pozostało. Skoro piszę te słowa, znaczy, ze nam się udało. Gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie powinniśmy odbić od głównej drogi, odetchnęliśmy z ulgą. Miasto z domami, latarniami i całą infrastrukturą pojawiło się nagle. Jeszcze tylko należało przedostać się na drugą stronę dwupasmowej arterii, co wcale nie było łatwym zadaniem.

Ostatni kilometr był już spokojną wycieczką, a my czuliśmy na ciałach zwrotnikowy oddech dużego miasta. Hotel Al Madinah Holiday przywitał nas ciszą i elegancją. Mój kompan poszedł do recepcji, a ja przy rowerach powoli tajałem od adrenaliny i emocji. Już nawet nie myślałem o cenie za nocleg, po prostu cieszyłem się chwilą. Darek pojawił się z uśmiechem na ustach, 10 riali od osoby, w tym śniadanie. Taniocha! Młody recepcjonista powiedział, że rowery możemy pozostawić na zewnątrz, co mnie lekko zdziwiło. No ale przecież Omańczycy są uczciwi. Pokój był zaiste luksusowy, przestronny, z klimatyzacją, wygodnymi łożnicami oraz wanną w łazience. Chociaż noc zapadła godzinę temu, właściwie było całkiem wcześnie. W pobliskim sklepie zrobiliśmy szybkie zakupy wiktuałów na kolację, oprócz standardowych produktów do naszej listy dorzuciliśmy cały zestaw owoców, wśród których liderem było mango. Jego soczystość i aromat były nieporównywalne z tym, co jest dostępne w Polsce. Wracając do hotelu, stwierdziliśmy, że ktoś buchnął nasze rowery. A więc z tą uczciwością to była przesada? Nie, pan w recepcji wyjaśnił nam, że bicykle na noc wprowadzono jednak do środka. Stały oparte jeden o drugi w zaułku pod ścianą. Pewnie też tajały z adrenaliny i emocji. Dla Darka głównym obiektem w Omanie, który pragnął zobaczyć, był Wielki Meczet sułtana Kabusa. Nastawiał się do tego już od początku wyprawy. Dla mnie nowe obiekty, jeśli nawet są niezwykłej urody, nie mają takiej atrakcyjności jak coś okryte płaszczem historii, ale oczywiście z chęcią miałem mu towarzyszyć w zwiedzaniu. Coś mnie tknęło, bo jutro wypadał piątek, muzułmański dzień świąteczny. Poradziłem Darkowi, aby zbadał, co z tym meczetem. Po sprawdzeniu w internecie, mina mu zrzedła, świątynia była niedostępna dla turystów. Widać było ścierające w nim się myśli. Pewnie w pierwszym odruchu zaświtało mu, by zostać do soboty, ale ową impresją ze mną się nie podzielił. Szkoda było dnia na siedzenie na miejscu i on doskonale o tym wiedział. Po chwili doszedł do wniosku, że będzie musiał tu przyjechać jeszcze raz, z żoną. Wtedy po wypożyczeniu samochodu zaliczy i meczet, i to mityczne miasto Salalah. Ten plan nieco go uspokoił. Po odczytaniu licznika okazało się, że przejechaliśmy najdłuższy jak dotąd dzienny dystans, ponad 120 kilometrów. W kolejnych dniach tego osiągnięcia już nie poprawiliśmy. Wieczorna długa kąpiel w ciepłej wodzie pozbawiła mnie wielkich płatów martwego naskórka. Wyglądałem jak nowonarodzony. Na dobranoc zaserwowaliśmy sobie film „Wielki Szu”. Znaliśmy oczywiście fabułę, ale ubawiliśmy się przednio.

Poranek w stolicy Omanu był mądrzejszy od wieczora. Dobre śniadanie zaserwowane w hotelu również wyraźnie wpłynęło na podniesienie morale. Jeśli ktoś z boku popatrzyłby na nas buszujących przy potrawach, z pewnością musiałby dojść do wniosku, że wystawienie szwedzkiego stołu dla rowerzystów każdy hotel doprowadziłoby do finansowego krachu. Nie żałowaliśmy sobie, a że chcieliśmy spróbować wszystkiego, niebawem na naszym stoliku piętrzyły się stosy pustych talerzyków. Z ciekawością sprawdziłem, co tam z tym moim tylnym kołem. Wyglądało dobrze, twardość opony była na właściwym poziomie. Mimo wszystko postanowiliśmy podjechać pod Wielki Meczet. W Darku być może ciągle drzemała nadzieja, że będzie możliwość wejścia do środka. Od hotelu do świątyni było całkiem niedaleko. Po zrobieniu paru zakrętów zobaczyliśmy go z daleka. Bez dwóch zdań, był imponujący. Ogromna budowla z dominującym kolorem piaskowym położona była wśród różnobarwnych kwietnych klombów. Pięć minaretów dumnie wznosiło się ku niebu, a jeden z nich osiągał wysokość blisko stu metrów. Nie minęło dziesięć minut, a my już mogliśmy z bliska przyjrzeć się meczetowi. Dominował przepych i rozmach. Wszystko było wielkie i wykonane z najlepszych materiałów. Wyłożony marmurem plac otaczał świątynię dookoła, równolegle poprowadzone alejki ozdabiała egzotyczna roślinność, na skwerach przygotowano ławeczki dla wiernych i zwiedzających. Do środka prowadziły wyszlifowane schody, w których można było się przeglądać. Na nich oraz na skwerkach przebywało sporo ludzi. Przeważali muzułmanie płci obojga, których można było rozpoznać po charakterystycznych strojach, ale nie brakowało też Europejczyków. Wszyscy podziwiali dzieło sułtana Kabusa. My też na chwilę przycupnęliśmy na schodach. Przy bramie wejściowej stali żołnierze, którzy według jakiegoś swojego klucza część osób wpuszczali do wnętrza, a część odsyłali z kwitkiem. Darek nieco się ożywił, gdy do mundurowych podszedł młody blondynek z plecaczkiem, raczej niewierny. Gdyby on został wpuszczony, to i dla mego towarzysza otworzyłaby się szansa. Ale żołnierze byli nieugięci, chłopak został stanowczo odesłany. Przy meczecie zabawiliśmy może z pół godziny, wreszcie nadszedł czas na zagłębienie się w Maskacie. Z reporterskiej przyzwoitości warto odnotować, że przy meczecie osiągnęliśmy najbardziej na wschód wysunięty punkt naszej wycieczki, czyli 58° 23’ E. Dalszych planów na zwiedzanie innych zabytków już nie mieliśmy. Najrozsądniejsze wydawało nam się dotarcie do Zatoki Omańskiej i dalsze poruszanie się wzdłuż wybrzeża. Od meczetu spory kawałek poruszaliśmy się chodnikiem, bo skorzystanie z ulicy było niepodobieństwem. Zresztą w tych rejonach Maskatu natknęliśmy się na jedyne na wyprawie znaki drogowe z zakazem jazdy dla rowerów. Ruch był tak wielki, że nawet przez myśl nam nie przeszło złamanie owego zakazu. W mieście dominowała niewysoka zabudowa, chociaż i budynki sześcio-ośmiopiętrowe nie należały do rzadkości. A wszystkie nowoczesne, estetyczne, lśniące szkłem i chromem. Dwa kilometry dzielące nas od oceanu przebijaliśmy się przez zwartą miejską zabudowę. Gdy wreszcie morski błękit wypełnił widnokrąg, poczuliśmy się jak dawni odkrywcy, którzy po wielu trudach dotarli do swego El Dorado. Przy szerokiej piaszczystej plaży życie jakby zamarło, stały tu małe łódki, suszyły się rybackie sieci, pod prowizorycznymi zadaszeniami z liści palmowych zgromadzono jakieś klamoty, brzegiem przechadzały się ptaki, które wcale nie bały się ludzi. Parę chwil cieszyliśmy oczy widokiem spokojnych fal, ja z trudem powstrzymałem chęć zanurzenia się w ciepłych oceanicznych wodach, stwierdzając w końcu, że na to przyjdzie czas później. Nadmorską promenadą przejechaliśmy kilkanaście kilometrów, po prawej ręce ciągle towarzyszyła nam plaża, czasem otwarta i dostępna, czasem zabudowana ekskluzywnymi posiadłościami, na których można było zobaczyć pola golfowe i korty. Miasto wszakże powoli traciło cechy metropolii. Zabudowa rozrzedzała się i karłowaciała. Niebawem dotarliśmy do maskackiego lotniska, które nawet z daleka mogło zaimponować. Owiewani morską bryzą łapaliśmy w pamięci te przyjemne bieżące chwile, zupełnie odmienne od tych wczorajszych, gdy wieczorową porą z duszą na ramieniu autostradą wjeżdżaliśmy do Maskatu. Darek gdzieś wyczytał, że w tej części miasta powinien być suk i koniecznie chciał go znaleźć. Nie wiem, czy coś tam chciał kupować, czy tylko rzucić okiem na arabski bazar, w każdym razie kiepsko nam to poszło, bo suk pozostał nieodkryty. Tymczasem płynnie opuściliśmy Maskat i znaleźliśmy się w mieście As-Sib, które wyglądało na centrum jubilerstwa i krawiectwa, bo co parę metrów można było zobaczyć sklep lub zakład z biżuterią lub damskimi fatałaszkami. Dla nas jednak prawdziwym skarbem okazała się pakistańska restauracja, która nagle pokazała się na trasie. Pora nie była późna, ale śmiało można było określić ją jako obiadową. Choć nie przejechaliśmy za dużo – licznik dobijał ledwo do czterdziestki – z ulgą zasiedliśmy za stołem. Wyjeżdżając do krajów arabskich, trochę martwiłem się o oferowane tutaj pokarmy. W moim menu dominuje wieprzowina (klasyczny kotlet świniowy), a przecież jest to mięso zakazane w krajach muzułmańskich. Wszelkie te obawy okazały się chybione, jedzenie było urozmaicone, świeże i pyszne. No i co już wcześniej podkreślałem, bajecznie tanie. O tym wszystkim zapewne myślałem pałaszując pokaźną porcję świetnie przyprawionego ryżu z kruchą wołowiną. Wzorem tubylców po raz pierwszy zaniechaliśmy używania sztućców i jedliśmy po prostu palcami. Widok zmrożonej coli, która wystawiona była w lodówce, znowu mnie otumanił i na krótko wróciłem do picia tego niezdrowego napoju. Jedząc obiad kątem oka obserwowaliśmy kelnera i kasjera jednocześnie. Siedział przy swoim kontuarze, w ręce trzymał Koran i bezgłośnie odmawiał modlitwę.

Zrobiła się zadziwiająco późna godzina, a my nie kwapiliśmy się do dalszej jazdy. Usiedliśmy w cieniu na schodkach przy małym sklepie i sączyliśmy napój piwopodobny. Byliśmy na tym etapie wyprawy, na którym jeszcze nie musieliśmy liczyć kilometrów i martwić się o to, że spóźnimy się na samolot. Kierowaliśmy się ogólnie na północny zachód, z powrotem ku Emiratom, ale dokładnej marszruty nie mieliśmy ustalonej. Zależała ona od tempa naszej jazdy, zdrowia i chęci. Wstępnie zakładaliśmy kilka wariantów, ale który ostatecznie zostanie zrealizowany, tego nie wiedzieliśmy. Pierwsze rozstrzygnięcie miało zapaść w omańskim mieście Suhar, ale do niego było dość daleko. Jeśli ktoś wątpiłby w działanie internetu w tak odległym kraju, to byłby zaskoczony. W każdym miejscu, czy to na pustyni, czy w małych osadach, funkcjonował bez zarzutu. W trakcie jazdy korzystaliśmy z niego właściwie tylko dla ustalenia lokalizacji. Teraz też popatrzyliśmy na mapę. Staraliśmy się jechać możliwie blisko wybrzeża, drogami bocznymi, bo to i spokojniej, i widoki lepsze. Nie zawsze było to możliwe, bo trasy lokalne nie komunikowały się ze sobą, bądź mocno kluczyły. Z tych powodów kilka razy dane nam było machnąć się drogą ekspresową nr 1, która prowadzi od Maskatu do granicy emirackiej na północy. Ta trzy-, a miejscami czteropasmowa arteria kipiała od szaleńczego ruchu, jednak ze względu na dodatkowy wydzielony pas lub nitkę poprowdzoną równolegle przez kolejne miejscowości, dla celów rowerowych nadawała się doskonale. Poruszaliśmy nią śmiało i bez obaw, bo czym innym była jazda w świetle dnia, a czym innym w mroku nocy. Nie spotkaliśmy się z żadną obstrukcją czy niechęcią ze strony kierowców. Nie dostrzegliśmy też znaków zakazu jazdy dla rowerów, a policja, która nas czasem mijała, nie czepiła się i nie zgłaszała zastrzeżeń. Tym razem już nie było mowy o hotelu. Po kilku noclegach spędzonych pod dachem, przyszła kolej na namiot. Darek wyznał mi, że chciał zakosztować spania na dziko w trzech miejscach: na pustyni, na plaży i w gaju palmowym. Pierwsze zaliczyliśmy, drugie planowaliśmy na dziś, no a trzecie było najmniej realne, bowiem w Omanie nie było bezpańskich palmowych zagajników, wszystkie należały do kogoś, do jakiejś zagrody czy domostwa. Licznik wskazywał nieco ponad 70 kilometrów, a my już powinniśmy rozglądać się za dobrym miejscem na nocleg. Moje przyciemniane szkła w okularach przepuszczały coraz mniej światła, świat szarzał i gasł. Było to oczywistym znakiem, że nadchodzi wieczór. Od tego momentu do kompletnego mroku dzieliło nas niespełna pół godziny. Odbiliśmy do samego oceanu, przedarliśmy się przez Barkę, miasto o średniej wielkości, by wreszcie znaleźć się na odpowiednim kawałku plaży. Nie przejechaliśmy tego dnia za dużo, ale czułem się wyczerpany. Z dziecięcą radością wytarzałem się w drobnym piasku, nie bacząc na to, że zalegają w nim całe masy śmiecia: papierów, folii, butelek plastikowych i szklanych i puszek. Na plaży toczyło się życie: ludzie przechadzali się mocząc nogi w wodzie, niedaleko trwał mecz piłkarski, jeździły kłady. Uroków oceanicznych zażywali tylko tubylcy, turystów nie było. Aby nie zdradzać swoich intencji namiotu jeszcze nie rozbijaliśmy, czekaliśmy na ciemność i opustoszenie okolicy. Nie byliśmy na kompletnym odludziu, w zasięgu wzroku majaczyły domy i meczety. Korzystając z ostatnich przebłysków dnia zjedliśmy kolację, której ciekawym elementem było wielbłądzie mleko. Od wielu lat nie spożywam mleka w postaci nieprzetworzonej, bo po prostu mi nie smakuje. Dla wielbłądziego zrobiłem wyjątek. Było nawet nie najgorsze, gęstawe i chyba tłustsze od krowiego. Oczywiście zaliczyliśmy też małą kąpiel w oceanie. Woda była przyjemnie ciepła, fale niewielkie, a dno obniżało się bardzo powoli. Ustawienie namiotu zajęło nam może ze trzy minuty. Na piasku nawet nie musieliśmy czyścić podłoża, wystarczyło odrzucić kilka większych kamieni. Grunt był z natury miękki i tym samym zapewniający przyjemne spanie. Polską flagę, którą wiozłem przytroczoną do sakw, zawiesiłem na namiocie. Nieco wystrzępiła się od wiatru, ale kolory nie wyblakły. Tak jak się spodziewaliśmy, plaża wyludniła się, zapanowała błoga cisza, jeśli nie liczyć miarowego szumu oceanu. Teraz przydałoby się normalne piwko, ale na to na razie nie było szansy. Wieczór upłynął nam na rozmowie o bieżących zdarzeniach z naszego życia. Był na to czas i odpowiednie warunki. Podczas jazdy należało koncentrować się na samym kręceniu, a nie pogaduszkach. Sen przyszedł w odpowiednim momencie, był długi, krzepiący i nieprzerwany.

Słońce wstało przed siódmą. Ostre promienie przebijały się przez zielone płótno namiotu. Darek już krzątał się przy obejściu, robił zdjęcia oceanowi i wstającemu dniu. Trochę to do niego niepodobne, bo z reguły lubi pospać kapkę dłużej i to ja go mobilizuję do opuszczenia legowiska. Przewróciłem się na bok, mając nadzieję, że jeszcze zmrużę oczy. Poleżałem może z kwadransik, bo pora była za wczesna na wstawanie. W końcu też się wygramoliłem na zewnątrz, bo w namiocie robiło się duszno. W jaskrawym dziennym świetle plaża wyglądała mało estetycznie, jak istne pobojowisko. Nikt tu nie sprząta? Całe zwały śmiecia jakby po nocy wyszły z piasku i ukazały się bardzo wyraźnie nieco psując obraz sielskiej całości. Poranna morska toaleta i pakowanie dobytku nie trwało długo. Pofolgowałem jednemu ze swoich rytuałów, a mianowicie dokonałem aktu zaślubin Starego Zdechlaka z Oceanem Indyjskim. Przednie koło mojego roweru poczuło słony smak tego akwenu. Na marginesie należy zaznaczyć, że próbował on już przeróżnych wód, zarówno słodkich jak i morskich. Od plaży do drogi dzieliło nas z 50 metrów, ale w kopnym piasku jechać się nie dało, a więc popchaliśmy rowery. Małe ziarenka dostawały się wszędzie, zatem gdy dotarliśmy do asfaltowego podłoża, dokładnie otrzepaliśmy się z piasku, szczególnie dbając o czystość stóp. Cały dzień jazdy z małym twardym okruszkiem w bucie mógłby spowodować pocięcie skóry, którego w ferworze rowerowej walki by się nawet nie czuło. Większość naszych zapasów pożarliśmy na kolację, zatem zrobiliśmy małą rundkę w poszukiwaniu omleciarni. Do żadnej knajpy nie dotarliśmy, co dla Darka było nieprzyjemnym zaskoczeniem. Pojawił się za to dobrze zaopatrzony sklep spożywczy. Standardowe zakupy produktów na śniadanie spakowaliśmy do sakw, by posilić się w plenerze. Miasteczko Barka opuściliśmy szeroką dwupasmową arterią. Była zupełnie pusta, zbłądzone auto przemykało się może raz na pięć minut. Po prawej ręce gdzieś niedaleko błyszczał ocean. Pustka tej wielkiej drogi jawiła mi się czymś nierealnym i onirycznym, czułem się jak w dziwnym śnie, w którym wszystko było możliwe. Nie był to koszmar, raczej coś przyjemnego, wpływającego na umysł kojąco i odprężająco. Po pięciu kilometrach ogłosiliśmy postój na śniadanie. Plener był betonowy, usiedliśmy na chodniku i oddaliśmy się konsumpcji. Nawet nie szukaliśmy cienia. Raz że nie było aż tak strasznie gorąco, dwa że w zasięgu wzroku po prostu nic cienia nie rzucało. Darek przypatrywał się wielbłądom, które niedaleko pasły się na zupełnie jałowej spalonej ziemi. Może coś z niej wygrzebywały? Suchy prowiant smakował gorzej niż śniadanie na ciepło, ale nie należało grymasić. Jadłem mechanicznie, bez apetytu, bardziej z konieczności niż potrzeby żołądka. Gdy ruszyliśmy do dalszej jazdy, Darek wyrwał ostro do przodu, a ja zacząłem odstawać. Na pogoń wielkiej ochoty nie miałem, zresztą pewnie bym go nie dopadł. Znałem swoje możliwości i nie było sensu próbować ich przekraczać. Mogło by to się źle skończyć, zwłaszcza tutaj, w gorącym zwrotnikowym klimacie. Z moim kolegą taką mamy niepisaną umowę, że co do zasady staramy się jechać na zmiany, ale gdy jeden notuje spadek formy, to drugi nie zwalnia, tylko ciągnie swoim tempem. Spotykamy się na istotnych rozjazdach, na szczytach przełęczy lub po zakończeniu zmiany. Po co dwóch ma się męczyć: jeden z powodu gonienia z jęzorem do pasa, a drugi hamując i zwalniając. Nie trzeba wyjaśniać, jaką wielką przyjemność sprawia jazda na maksa, gdy czuje się swoją siłę, a w uszach szumi wiatr i równomierny terkot łańcucha i przerzutek. Po co tego zabraniać i kazać brnąć koło w koło?

Po dwudziestu kilometrach irracjonalna dwupasmówka się skończyła. Przejeżdżaliśmy przez malutkie wioski rybackie, w których czas jakby się zatrzymał. Pokazały się drogi szutrowe. Mój rower chyba był uczulony na tego typu nawierzchnie, bo po kilkuset metrach wybojów, z tyłu wyczułem charakterystyczne bujanie. Szlag, znowu guma. Byliśmy na rogatkach jakiejś osady. Głośno krzyknąłem do Darka, żeby się zatrzymał. Dotoczyliśmy się do jej centrum i przystanęliśmy przy sklepie. Teraz już nawet nie myślałem o klejeniu, tylko od razu z czeluści bagażu wyjąłem nową dętkę. Zanim wziąłem się do roboty, w sklepie kupiłem picie. Darek przysiadł na schodkach i też raczył się piwną berbeluchą. Zbiegły się dzieci, dla których byliśmy nie lada atrakcją. Grupa 3-5-latków z ciekawością wpatrywała się w rowery i moje przygotowania do wymiany dętki. Najodważniejszy chłopczyk zaczął z impetem kręcić przednim kołem mojego bicykla, który stał postawiony do góry nogami. Darek z ukrycia próbował zrobić zdjęcie całej tej scenie, ale maluchy przejrzały jego zamiary i z krzykiem uciekły. Potem spozierały zza węgła i coś tam sobie szeptały. Pomyślałem, że może coś im kupię słodkiego, ale one już nie podeszły do sklepu. Zresztą trudno powiedzieć, czy taki drobny gest nie byłby źle odczytany. Ze swoim zadaniem uporałem się całkiem sprawnie. Po paru minutach rower stał na obu twardych kołach. Gdy dopijaliśmy swoje napoje, pod sklep podjechała piękna limuzyna, z której wysiadł Arab jak malowany. Popatrzył na nas zdziwionym wzrokiem i nawet coś zagadał po angielsku, a my uprzejmie odpowiedzieliśmy. Po dokonanych zakupach wręczył nam po butelce coli. Niegrzecznie byłoby odmawiać prezentu, zatem butle wylądowały w naszym bagażu. Gdy po raz kolejny jechaliśmy przy samym oceanie, zaproponowałem Darkowi, by się nieco ochłodzić w wodzie. Trochę kręcił nosem, ale nie odmówił. Rowery zostawiliśmy przy drodze, a sami na pieszo podreptaliśmy do morza. Szliśmy na boska, bo buty i skarpetki złożyliśmy przy bicyklach, żeby nie ubrudzić ich piaskiem. Grunt był tak gorący, że poruszając powoli pewnie by mogło dojść do poparzenia stóp. Zmusiło nas to do lekkiego truchciku. Plaża była piękna, szeroka na kilkadziesiąt metrów i zupełnie pusta. Zdjąłem tylko koszulkę i w rowerowych gaciach wskoczyłem do wody. Czysta przyjemność! Fale obijały się o moje plecy i masowały napięte mięśnie. Darek siedział lekko naburmuszony, bo tak naprawdę nie miał ochoty na plażowanie. Do wody nie wszedł. Chyba w duchu coś mi złorzeczył, bo w pewnym momencie nogą uderzyłem o duży podwodny kamień. Guz jak salala! Morski popas nie trwał dłużej niż kwadrans i znowu byliśmy na rowerach. Spodenki wyschły w ciągu kilku minut, a ja przez ten czas upajałem się chłodem w okolicach niesfornych części ciała. Na obiad przystanęliśmy w As-Suwajk i zjedliśmy zapiekane pieczywo w „Coffee Shop”. Przy knajpce była pralnia, a Darek już wcześniej przebąkiwał, że warto byłoby zrobić przepierkę rowerowych rzeczy. Okazało się, że na poczekaniu (w trakcie jedzenia obiadu) nie ma na to szans, a więc jeśli pranie, to we własnym zakresie. Już wcześniej ustaliliśmy, że kolejny raz szukamy noclegu na plaży, bo nam się to bardzo spodobało. Plan był zatem prosty: jazda wzdłuż wybrzeża do końca dnia i zjazd ku morzu w dogodnym miejscu. W miasteczku As-Suwajk rzuciliśmy okiem na ciekawą twierdzę, ale tylko z zewnątrz. Po Bahli wszystkie budowle tego typu wydawały się małe i specjalnie nie przyciągały do rzetelnego zwiedzania. Minęliśmy kilka małych nadmorskich miejscowości, m in. Al Radda, Sur Al Bugrain, by w Al Qasabiyat wypatrzeć odpowiedni kawałek plaży. Na liczniku wyskoczyła setka, zegarek wskazywał siedemnastą, a w naszych bagażach zalegały odpowiednie zapasy na kolację, powyższe okoliczności jak najbardziej uzasadniały rzucenie kotwicy. Za miejscowością dotarliśmy do szutrowego zjazdu, który odbijał ku morzu. Kawałek nim jechaliśmy, ale po kilkudziesięciu metrach piasek zrobił się głęboki i rowery poprowadziliśmy. Pusta plaża rozciągała się za małą wypukłością terenu. Gdy dotarliśmy do brzegu, okazało się, że od strony głównej drogi w naszej niecce byliśmy niewidoczni. Odległe zabudowania pojawiały się pół kilometra od nas na linii złączenia morza z lądem. Piękna miejscówka! Szybko uporaliśmy się z kolacją oraz odbytą w morzu toaletą i zadowoleni legliśmy na ciepłym piasku. Do końca dnia brakowało może z pół godziny, rozmawialiśmy i odpoczywaliśmy. Z rozbiciem namiotu czekaliśmy do zapadnięcia zmroku. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że czekał nas jeden z ciekawszych noclegów w rowerowej karierze.

Noc jak zwykle przyszła bez rozwlekłego wieczoru. Nasz przenośny domek już stał na piachu, ale jakoś nie mieliśmy ochoty na sen. Powiewała delikatna bryza, ocean wykonywał swoją odwieczną falującą pracę. Siedzieliśmy na miękkiej nawierzchni i wpatrywaliśmy się w odległe światełka na niebie i lądzie, gdzieś w oddali zawarczał silnik samochodowy. Trochę gadaliśmy, trochę milczeliśmy, a warkot auta się przybliżał. Niebawem ujrzeliśmy jego światła. Jechał plażą i kierował się w naszą stronę. Gdy dotarł na odległość może 20 metrów od namiotu, zatrzymał się, jego światła wycelowane były prosto na nas. Żółte reflektory przypominały oczy gada hipnotyzującego swoją ofiarę przed atakiem. Zarysy auta zdradzały, że był to duży pojazd na wysokich kołach, z paką ładunkową z tyłu. Stał bez ruchu przez minutę, po czym powoli zakręcił i odjechał. Patrzyliśmy za jego tylnymi światłami, poruszał się niespiesznie, zakręcił w kierunku morza, zbliżył się do brzegu i tam się zatrzymał i wyłączył oświetlenie. Nie podobało nam się to wszystko, dlatego nie weszliśmy do namiotu, tylko obserwowaliśmy dalszy rozwój wydarzeń. Po dziesięciu minutach usłyszeliśmy głosy niosące się wzdłuż linii morza, po chwili w księżycowej poświacie wyłoniły się dwie męskie sylwetki. Szkli ku nam i rozmawiali. Przechodząc w pobliżu przyjrzeli się uważnie namiotowi i rowerom, nas też oczywiście widzieli, ale się nie odezwali. Równocześnie z drugiej strony też ktoś nadchodził, a samochód zgasił reflektory. Poczuliśmy się nieswojo. Wymienialiśmy cicho uwagi. Nie trudno było dojść do przekonania, że coś tu się świeci przeciw nam. Ewidentnie byliśmy osaczani. Stanęły nam przed oczyma wizje głów obcinanych przez Al Kaidę. Czyżby i w Omanie mieli swoje oddziały? Mężczyźni idący z drugiej strony obeszli nas łukiem i dotarli do samochodu. Za chwilę auto odjechało ku głównej drodze, na plaży zrobiło się pusto. Nie na długo! Pojawił się drugi samochód, który zaczął wykonywać dziwny taniec, zakosami powoli podjeżdżał ku nam. Na wzniesieniu oddzielającym plażę od drogi pokazały się kolejne postaci. Podchody te trwały nie mniej niż godzinę, robiło się coraz później. Z Darkiem zachowywaliśmy spokój i ustalaliśmy ewentualną strategię. Na skuteczną walkę szans nie było, byliśmy w mniejszości. W razie ataku rozpatrywaliśmy kierunki ucieczki. Dwa wydawały się sensowne: do morza lub w stronę zabudowań. Do apogeum doszło, gdy dwa samochody jakby odcinały nam drogę od strony plaży, a pięciu mężczyzn usiadło w kręgu nie dalej niż kilkanaście metrów od namiotu. W słabym oświetleniu włączonych ekranów telefonów komórkowych migały ich orientalne twarze. W oczach Darka pojawiły się błyski przestrachu, ale zachował na tyle zimnej krwi i humoru, że spytał mnie, jak ja to całe zdarzenie opiszę w relacji. Wtedy jakoś nie byłem pewny, że dane mi będzie spisywać tę opowieść. W mojej pamięci sytuacja ta zapisała się jako coś, w czym nie uczestniczyłem, co było mi wyświetlane jako kiepski film. Dochodziła jedenasta, gdy nastąpił przełom. Najpierw odjechał jeden samochód, a potem drugi bardzo powoli ruszył ku nam. Mężczyźni podeszli do drugiego auta i z czymś się siłowali. Zobaczyliśmy, że pojazd coś ciągnie. Była to lina, której koniec niknął w oceanie. Gdy sznur dochodził do namiotu, tubylcy podnieśli go by o niego nie zawadził. Do liny przyczepiona była wielka sieć. Rzekomi terroryści dybiący na nasze życie okazali się rybakami, którzy nocną porą kończyli swoją pracę. Uśmiechnęli się do nas i pomachali na pożegnanie, a my odpłaciliśmy im tym samym. Nasze uśmiechy wyglądały pewnie dość blado. Za moment plaża była pusta, byliśmy tylko my, namiot i gwiazdy, które kpiąco do nas mrugały. Przez kwadrans jeszcze obserwowaliśmy otoczenie. Nie byliśmy przekonani, że to już koniec zagrożenia. Tak, było ono wyimaginowane, ale któż wtedy mógł o tym wiedzieć. W końcu ułożyliśmy się do snu. Nie był on spokojny, bo budziłem się co jakiś czas, wyglądałem na zewnątrz i wypatrywałem postaci z maczetami, które skradają się do namiotu.

Poranna kąpiel w oceanie zmyła koszmary nocy. Budził się kolejny piękny dzień. Dla Darka był tym bardziej ważny, bo obchodził urodziny. Nie zapomniałem o nich i złożyłem mu życzenia. Wiedzeni instynktem ruszyliśmy na śniadanie ku drodze ekspresowej nr 1, która przebiegała dwa kilometry od plaży. Przeczucie nas nie myliło. Pożywny omlet wypełnił trzewia, a mocna kawa rozlała po organizmie przyjemne orzeźwienie. Malkontent mógłby rzec, omlet i omlet. W pewnym sensie będzie miał rację, ale należy tu wyjaśnić, że jeden nie był podobny do drugiego, każdy wyróżniał się specyficznym smakiem, na który wpływały przyprawy i dodatki. Doskonałą przekąską do omletów były owe chleby podpłomykowe, świeże, jakby sekundę temu zdjęte z blachy. W Al Qasabiyat omlet wyróżniał się ciut za dużą ilością przypraw indyjskich, które potem odbijały mi się pół dnia. Kontynuowaliśmy naszą jazdę na północny zachód. Nadmorska trasa była łatwa, właściwie pozbawiona wzniesień, z prawie nieodczuwalnym wiatrem. Dystans przemierzaliśmy szybko, zgodnie współpracując na 5-kilometrowych zmianach. Oczywiście na nieznanej drodze należało dość często przystawać, by sprawdzić kierunek. Nadmorskie wioski żyły z rybołówstwa, na brzegu stały małe łodzie, na słońcu suszyły się sieci i metalowe klatki na kraby. Widok meczetów już nam spowszedniał, ale nieco się zdziwiłem, gdy w niewielkiej osadzie jednocześnie w zasięgu wzroku pokazały się cztery świątynie. Przejeżdżając przez kolejną miejscowość wypatrzyliśmy polski akcent. Na poboczu stała ciężarówka-chłodnia z napisem „Mlekowita – Twoja mleczna droga”. Czyżby zabłąkała się tu z Polski? Raczej nie, bo rejestrację miała miejscową.

Mam oryginalne hobby. Lubię odwiedzić cmentarze w innych krajach. Sposób pochówku zmarłych może wiele powiedzieć o żyjących. W Omanie i Emiratach wypatrywałem owych miejsc, ale chyba położone były w odludnych rejonach, bo żaden cmentarz ukazał się przy naszej marszrucie. Zbliżaliśmy się do miasta Suhar, ostatniego większego w Omanie. Tutaj mieliśmy podjąć decyzję o dalszym przebiegu trasy: albo ścinać na zachód ku znanemu nam już emirackiemu Al Ain, albo dalej posuwać się na północ do nasady Półwyspu Arabskiego, w pobliże punktu, gdzie Zatoka Omańska łączy się z Zatoką Perską. Mieliśmy do dyspozycji jeszcze tydzień jazdy, a więc nie było sensu gonić ku Abu Zabi. Decyzja mogła być tylko jedna: na północ! Zwłaszcza, że tam ulokowany był jeden z głównych moich celów wyprawy, a mianowicie zadziwiające enklawy. Ale o tym w swoim czasie. Wspaniałą ozdobną bramą wjechaliśmy do miasta Suhar. Cóż za nazwa doskonale oddająca położenie i klimat miasta! No ale skojarzenie jasne jest wyłącznie dla osób władających językiem polskim… Kiedyś było stolicą Omanu, a w legendzie znane jest jako miejsce narodzin Sindbada Żeglarza. W Suharze faktycznie upał był dotkliwy. W południowej części sułtan Kabus ibn Sa’id wzniósł jeszcze jeden meczet, który przetrwa pokolenia jako pamiątka jego rozmachu i przywiązania do wiary muzułmańskiej. Położony był dokładnie na naszej trajektorii, a więc grzechem byłoby jego pominięcie. Ogromny obiekt wzniesiono na przedmieściach na ogrodzonym terenie o powierzchni kilku hektarów. Już z daleka widać było cztery strzeliste minarety, które jak rakiety kosmiczne celowały w niebo. Błękitne kopuły pięknością konkurowały z kolorem firmamentu. Bez przeszkód wjechaliśmy na plac przy meczecie. Do świątyni prowadziły wysokie marmurowe schody, a posadzka z tegoż tworzywa pokrywała cały przyległy do niej obszar, z wyjątkiem ogrodu, w którym pyszniły się wypielęgnowane drzewa i krzewy oraz co do milimetra równo przystrzyżona trawa. Ogromny prostokątny fronton z owalnym wycięciem ozdobiony był fantastycznymi pastelowymi mozaikami z dominującymi odcieniami niebieskim i kremowym oraz arabskimi napisami. W mojej ocenie jawił mi się jako ładniejszy niż ten w Maskacie. Chyba trochę wzorowany był na świątyni samarkandzkiej. Jako jedyny jego minus można wskazać to, że nie otaczała go szlachetna aura wielowiekowości, co dla mnie ma spore znaczenie. Zwiedzanie wnętrza okazało się dla nas niemożliwe, bo już upłynął krótki trzygodzinny przedział czasowy, w który udostępniano go dla turystów. Po atrakcjach turystycznych przyszedł moment na przebijanie się przez długie miasto. Już wyjeżdżając z meczetu poczułem w żołądku podejrzane bulgotanie i jednocześnie ciągle odbijało mi się ostrymi przyprawami zawartymi w porannym omlecie. Natychmiast potrzebna była toaleta. My jak na złość przecinaliśmy ciasno zabudowany rejon. Z naturą nie da się walczyć, porzuciłem rower i pognałem na tyły jakiegoś marketu. Odnalazłem tam dwa karłowate drzewka, które dały mi jako takie schronienie. Szczegółów może nie będę opisywał, ale rzeknę, że dokonała się zemsta sułtana Kubusia za brak należytego szacunku dla jego dzieł. Potem już zamawiając potrawy wyraźnie zaznaczałem, żeby indyjskich dodatków nie wsypywano za dużo.

Przejazd przez Suhar nie zapadł mi szczególnie w pamięci, co oznacza, że nie nastręczył nam wielu trudności. Moje problemy gastryczne ustąpiły, mogliśmy zatem przystanąć na obiad, a potem przemknęliśmy koło kolejnej potężnej fortecy, ale zadawalając się wyłącznie krótkim spojrzeniem z ulicy oraz pstryknięciem paru fotek. Warto odnotować, że w północnej części miasta mijaliśmy wielki gazoport, w tym nawet jechaliśmy jego wewnętrznymi drogami. Plątaniny rur i gigantyczne zbiorniki, z których co jakiś czas buchał ogień, robiły niesamowite wrażenie. Na dwóch rowerzystów lawirujących między buzującym gazem nikt nie zwracał uwagi. To dzięki temu surowcowi Oman mógł w tak szybkim tempie stać się krajem naprawdę bogatym. Z niego rodziły się drogi, szkoły i meczety. Za Liwą opuściliśmy industrialne tereny i znowu podążaliśmy pustą dwupasmówką tuż przy brzegu. W jednej z miejscowości przy drodze chłopaki grali w piłkę. Gdy nas zobaczyli, pognali za nami krzycząc „Lewandowski! Lewandowski!”. Byłem pełen podziwu, że rozpoznali flagę wpiętą w sakwy oraz skojarzyli ją z Polską i jej najlepszym piłkarzem. Pomachaliśmy im na odjezdnym. Po wczorajszych wydarzeniach na plaży, nocleg postanowiliśmy zorganizować w czymś bardziej solidnym i spokojnym niż namiot. Zagrożenie co prawda okazało się wydumane, ale przecież prawdziwego strachu się najedliśmy. Mapa pokazywała, że za Sur al Mazari znajduje się hotel Royal Beach. Był na odludziu, ale w bezpośredniej bliskości morza. Gdy dotarliśmy do skrętu ku niemu, okolica wydała nam się podejrzana. Nierówna szutrowa droga przecinała jałowy teren, a gdzieś w oddali majaczył obiekt przypominający raczej jakąś budę niż coś królewskiego. Czyżby znowu google przekłamywało? Wymieniliśmy uwagi, że jeśli hotel okaże się ułudą, już nie będziemy dalej jechać, tylko rozbijemy się po prostu na plaży. Im bliżej podjeżdżaliśmy, tym silniejsze było wrażenie, że namiot nas nie ominie. Ale nie! Hotel stał na swoim miejscu. Część z restauracją i recepcją była oddzielona od mieszkalnej, a ta znajdowała się kawałek dalej i składała się z dziedzińca, po obu stronach którego w parterowym gmachu rozmieszczono pokoje. Na palcu stała wypasiona bryka, ale obiekt sprawiał wrażenie opuszczonego. Nie spotkaliśmy żywego ducha. Poczłapaliśmy do recepcji i w końcu pojawił się jakiś zaspany jegomość, z wyglądu Hindus. Nocleg ze śniadaniem kosztował tradycyjnie 10 od osoby riali i nie było się nad czym zastanawiać. Dowiedzieliśmy się też, że niebawem ma być otwarta restauracja, bo jej obsługa za chwilę przyjedzie. Postanowiliśmy skorzystać z jej usług, bo w promieniu kilku kilometrów nie było żadnej cywilizacji. Szybko wypakowaliśmy się i zasiedliliśmy nasz pokój. Był czysty i przestronny. Gdy wreszcie zasiedliśmy w knajpie, uśmiech pojawił się na naszych obliczach. W oszklonych chłodniach zobaczyliśmy prawdziwe piwo. Cóż za fart w dniu Darkowych urodzin! Zastanawialiśmy się, ile może kosztować taka zimna puszka z alkoholowym płynem. Pewnie niemało. Przez pół godziny nikt się nami nie interesował, pewnie personel restauracji jeszcze nie dojechał. W knajpie oprócz stolików było podwyższenie, na którym stały wielkie kolumny oraz sprzęt grający, a przy nim parkiet taneczny. Nieliche balangi musiały się tu odstawiać, kiedy Allah spoglądał w drugą stronę. W końcu ktoś się pojawił, zamówiliśmy po piwku Amstel i coś ciepłego na kolację. Cena za puszkę nie zwalała z nóg, trzy riale. Spełniłem toast za zdrowie jubilata. Pierwsze łyki złocistego napoju smakowały jak boski nektar, ale im więcej się wypiło, tym bardziej czuło się jego mizerię. Ale nie było co narzekać, wychyliliśmy po drugim, a trzecie wzięliśmy do pokoju. Darek przyjął życzenia urodzinowe od swojej familii, z którą się skontaktował. Wieczór spędziliśmy na oglądaniu lokalnej telewizji, przeważały religijne programy saudyjskie, w których dostojne monologi prowadzili brodaci mędrcy. Gdy natrafiliśmy na stację prezentującą coś w rodzaju arabskiego „Idola”, Darek poprosił by ją zostawić. Monotonne pieśni śpiewane przez artystów obojga płci spotykały się z fanatycznym uwielbieniem widowni, a mój kompan również w nich gustował. W notesie wpisałem parametry dziennej jazdy, m. in. dystans 115,6 km oraz średnią prędkość 20,62 km/h. Obawiałem się, że w nocy w hotelu rozpęta się jakaś głośna impreza, która odbierze nam sen. Było jednak cicho i spaliśmy jak niemowlęta ululani bulgocącym w brzuchu piwem.

W dobrych warunkach dobrze się drzemie. Wstaliśmy raczej późno, na śniadaniu też nie popędzaliśmy się nawzajem, a po powrocie do pokoju odbyliśmy tradycyjną sjestę. Wszystko to sprawiło, że nie wiedzieć kiedy zrobiło się po dziesiątej. Z ociąganiem opuściliśmy hotel i z powrotem poprzez szutry dociągnęliśmy do głównej drogi. Nie było sensu się rozpędzać, bo zaraz było miasto Szinas, w którym w supermarkecie Al Jazeera uzupełniliśmy prowiant, a później ruszyliśmy na symboliczny objazd. Rzuciliśmy okiem na jeszcze jeden fort i tysięczny meczet, lecz najwięcej czasu zajęło nam oglądanie małego zadaszonego bazaru, na którym przeważały stoiska krawców damskich. Darek w paru miejscach pytał o tradycyjną omańską sukienkę, którą chciał kupić dla swojej żony. Ciuchy były ładne i kolorowe, ale niestety w dużych rozmiarach. Ania mogłaby dwa razy się owinąć w najmniejszą z oglądanych sukienek. Ja wypatrywałem jakiejś symbolicznej drobnej pamiątki, zadowoliłby mnie magnesik, ale dla turystów niczego takiego nie było. Bez trofeów lub prezentów ruszyliśmy ku emirackiej granicy, do której brakowało jeszcze 40 kilometrów. Znowu poruszaliśmy się spokojną nadmorską szosą, podziwiając z jednej strony błękit nieba i wody, a z drugiej obserwując wyłaniającą się poszarpaną linię górskiego grzbietu. W ostatniej sennej omańskiej osadzie Al Mirayr bezskutecznie szukaliśmy restauracji, zamiast tego pod meczetem, przy którym stanęliśmy, otoczyła nas gromada uczniów szkoły koranicznej. Kilkunastoletni młodzieńcy odziani w białe prześcieradła ogólnoświatowym zwyczajem osób w tym wieku głośno wymieniali swoje opinie (pewnie o nas), trajkotali, uśmiechali się, ale o Lewandowskim nie wspominali. Na zakończenie tej krótkiej znajomości pstryknęliśmy sobie wzajemnie fotki. Powoli żegnaliśmy się z Omanem, ale z myślą, że nie było to rozstanie ostateczne. Do samej granicy doprowadziła nas droga nr 1, wokół której lawirowaliśmy od Maskatu. Wyciągając paszport z sakw zauważyłem, że oto zamek w komorze głównej rozjechał się, a wszelkie klamoty, wzorem wcześniej opisywanej pompki, pragną wolności. Kolejny akt tragedii suwakowej wprowadził mnie w stan szalonej irytacji. Drżącymi rękami wcisnąłem jakoś suwaczek w ząbki, ale wiedziałem, że była to naprawa prowizoryczna. Ufałem tylko, że zamek nie otworzy się w trakcie jazdy. Kląłem na sakwy Wozinsky, które już na drugiej wyprawie w tak haniebny sposób zawiodły swojego właściciela. Formalności na granicy załatwiono ekspresowo, nie było kontroli bagaży, podchwytliwych pytań, dodatkowych opłat, czy skanowania tęczówek. I oto znowu witały nas Emiraty! Ze spokojnego i cichego państwa sułtanów przenieśliśmy się do gwarnego kraju szejków. Już pierwsze miasto, Kalba, uświadomiło nam, że nieokiełznany ruch uliczny będzie tam towarzyszył chyba do końca wyprawy. Wjeżdżało się do niego z takim rozmachem, jak nie przymierzając do Warszawy lub Wiednia, a miasto liczyło zaledwie 50 tysięcy mieszkańców. W brzuchach burczało, a więc rozejrzeliśmy się za knajpą. Tych było całkiem sporo, ale po drugiej stronie trzypasmówki. Po udanej przeprawie między samochodami zakotwiczyliśmy w restauracji Falafel al Nile. Uczciwie trzeba przyznać, że potrawy były droższe, ale nie zważaliśmy na to i zażyczyliśmy sobie duże porcje mięsiwa, a ja oczywiście poprosiłem o minimalną ilość przypraw. Jedzenia nie poskąpiono i było warte swojej ceny. Obrazu rozpusty dopełniły wypite w podwójnej dawce przepyszne wyciskane soki. Po analizie mapy doszliśmy do wniosku, że wiele już nie ujedziemy. Dochodziła szesnasta, a nie chcieliśmy błąkać się po zmroku. Jako cel obraliśmy miasto Mirbah, jako sposób noclegu namiot na plaży. Przebijaliśmy się przez kompleks wysoce zurbanizowany, pokazały się pierwsze wieżowce, w których ulokowały się bogate firmy i banki. Najczęściej toczyliśmy nierówną walkę z samochodami na głównej drodze, ale gdy była taka możliwość, odbijaliśmy ku nadmorskiej promenadzie, a wtedy łapaliśmy drugi oddech.

Za miastem Fudżajra, które przemianowaliśmy na bardziej swojską Fujarę, przez kilka kilometrów po obu stronach mijaliśmy gigantyczną rafinerię. Za ogrodzonym terenem pokazywały się całe rzędy ogromnych zbiorników na ropę, kopcące kolumny destylacyjne, a ruch osobowy i ciężarowy wzmógł się w dwójnasób. Z utęsknieniem wypatrywaliśmy Mirbah i końca naszej jazdy. Dojechaliśmy tam niedługo przed zachodem słońca. Na zakręcie prowadzącym ku morzu zatrzymaliśmy się jeszcze przy sklepie, by zaopatrzyć się w produkty na wieczerzę. Musieliśmy trochę odstać w kolejce, bo zakupy w tym czasie robili też robotnicy z rafinerii. Gdy dotarliśmy nad brzeg, okazało się, że plaża wygląda tutaj inaczej niż te znane nam z Omanu. Byliśmy praktycznie w mieście, zwarte osiedle domków oddzielone było od morza jedynie drogą i nasypem z kamieni. Wokół kręcili się ludzie. Pojechaliśmy kawałek dalej, ale sytuacja nie uległa zmianie. W pewnym momencie w nasypie pojawiła się wyrwa, a my przez nią dotarliśmy do mizernej plaży. Kamienny nasyp praktycznie schodził do samego oceanu, pozostawiając do linii brzegowej może z dwa metry zapiaszczonej wolnej przestrzeni, a sam piasek wymieszany był z małymi kamieniami. Z plaży w najlepsze korzystali tubylcy, spacerowali wąskim przesmykiem, taplali się w wodzie, a nawet oglądali telewizję. Zwłaszcza to ostatnie było interesujące. Na plastikowym stoliku ustawionym w wodzie stał telewizor na baterie, a parę osób siedząc wokół na krzesełkach, które także moczyły swoje nogi w morzu, z ciekawością śledzili jakiś program. Nasyp miał może ze dwa metry wysokości i sprawiał, że od strony drogi było się niewidocznym. Miejsce nie należało do idealnych, ale postanowiliśmy już tu zostać. Oczyściliśmy kawałek terenu z kamieni i ustawiliśmy namiot. Szybko zjedliśmy kolację, a czynności toaletowe ograniczyliśmy do mycia zębów. Po chwili wraz z niezbędnymi rzeczami skryliśmy się w naszym domku. Było błogo i nawet miękko, ocean szumiał, a my gaworzyliśmy na tematy bardziej lub mnie istotne.

Życie jednak czasem płata przewrotne figle. Darek w pewnym momencie stwierdził, że morze jakby się nieco przybliżyło. Fale wyrzucały wodę na ląd z różną siłą, raz strumień wędrował dalej, raz bliżej, a potem wciągany był z powrotem w topiel. Porównywanie kilku kolejnych fal nie miało sensu, bo woda docierała do różnych miejsc, należało prowadzić obserwację w dłuższym wymiarze czasowym. Z braku lepszego zajęcia spokojnie kontynuowaliśmy naszą dyskusję, ale uważnie też wpatrywaliśmy się w rytmiczną pracę oceanu. Z początku wydawało mi się, że panuje w tym względzie chaos, nie widać było istotnych postępów morskiego ataku. Po paru minutach jednak i ja dostrzegłem, że woda z wolna się przybliża. Po rozbiciu namiotu do maksymalnej linii zasięgu fal dzielił nas metr z ułamkiem, teraz było znacznie mniej. Jako miłośnik gier, zabaw logicznych i wróżb, postanowiłem odprawić pewne gusła. Zagram na telefonie w scrabble i szachy, jak wygram, nasze miejsce jest bezpieczne. Cóż, wygrałem, ale kabała zawiodła. Woda z sykiem przystępowała coraz bliżej. Mój kompan na internecie sprawdził pływy oceaniczne w tej okolicy. Trwał przypływ, a za półtorej godziny zapowiadano jego apogeum z poziomem wody wyższym o metr, czyli tak mniej więcej do połowy namiotu. Siedzieliśmy jeszcze w namiocie z nadzieją, że może zjawisko samo się zatrzyma, nie chciało nam się po nocy zwijać całego majdanu i szukać innego miejsca. Gdy pierwsza porcja wody chlusnęła do środka, wyrwaliśmy się z odrętwienia i zaczęliśmy działać. Kątem oka dostrzegłem, że miłośnicy telewizji w plenerze nic sobie nie robią z przypływu, tylko z nogami w wodzie dalej wpatrują się w ekran. Pakowanie i składanie namiotu po ciemku było mocno utrudnione. Świeciliśmy sobie telefonami i Darkową czołówką. W trakcie tych czynności całkowicie rozwalił się suwak w moich sakwach i uszkodziły mi się okulary, które spadły na kamienie. Było po jedenastej, gdy udaliśmy się na poszukiwania lepszej miejscówki. Jechałem bardzo powoli i uważnie, bo nie chciałem pogubić swoich rzeczy, których większą część musiałem wcisnąłem do półotwartej głównej komory sakw. Dotarliśmy do głównej promenady, na której toczyło się nocne życie, ludzie przechadzali się niespiesznie, słychać było głośne rozmowy i śmiechy. Po kilometrze poszukiwań znaleźliśmy się na terenie, na którym od biedy można było przenocować. Stanęliśmy metrów od morza, ale na podwyższeniu, na którym przypływ już nie zagrażał. Grunt stanowiły kamienie, ale można było wybrać miejsce ze stosunkowo małą ich ilością i dodatkowo oczyścić. Co nas najbardziej niepokoiło, to bezpośrednia bliskość ludzkich sadyb, których światełka rozjaśniały noc. No, trudno, zgodnie stwierdziliśmy, że dalszych poszukiwań nie będzie. Namiot błyskawicznie znowu nabrał swoich pękatych kształtów, a my za chwilę już słodko pochrapywaliśmy nie zważając na prawdziwe lub wyimaginowane niebezpieczeństwa.



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 700
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Gorący Erotoman 2023
« 17 Lut 2024, 20:23 »
Obudziła mnie modlitwa z meczetu, który musiał być naprawdę blisko. Miałem wrażenie, że muezzin chce mnie nawrócić na islam swoim śpiewem wlewającym mi się prosto do ucha. Wyszedłem z namiotu za potrzebą i w blasku wstającego dnia, mogłem lepiej przyjrzeć się naszemu otoczeniu. Noc spędziliśmy na placu budowy, niedaleko stały koparki i spychacze, a zwały piasku osłaniały nas od jednej strony. W oddali kopciły kominy, a do morza rurą lało się jakieś świństwo. Darek jeszcze spał, a wiec i ja przewróciłem się na drugi bok. Jedzenia nie mieliśmy, zatem trzeba było rozejrzeć się za śniadaniową knajpą. Po ostatecznej pobudce w rowerowym zeszyciku uzupełniłem zapisy za ubiegły dzień, dystans ponad 80 kilometrów nie był czymś wybitnym, ale dobre i to. Zbadałem swoje starty. W okularach szpetnie skrzywiła się jedna nóżka, ale były na tyle elastyczne, że udało się je naprostować. Gorzej wyglądały sakwy, zamek był na szmelc. Postanowiłem zatem w kilku miejscach przy pomocy krzyżakowego śrubokręta zrobić dziury i przewlec przez nie plastikowe zaciski łączące dwie krawędzie materiału. Połączenie było wykonane jako stałe, miało kilka prześwitów, ale ciasno wsunięte reklamówki z bagażem nie powinny wylecieć w trakcie jazdy. Bez trudu znaleźliśmy omleciarnię. Tym razem potrawę tę przygotowano nam w postaci masy jajecznej zawiniętej w podpłomykowym chlebie. Jedzenie było smaczne, ale porcja mała, nie pozostało nic innego, tylko dobrać po jeszcze jednej. Przy śniadaniu rozmawialiśmy o Ramadanie, który rozpoczynał się następnego dnia. Darek zastanawiał się, czy restauracje będą otwarte, bo bez solidnego obiadu spadało mu morale i uciekały siły witalne. Tymczasem nie było się czym martwić, tylko po pożywnym posiłku ruszyć na podbój enklaw.

Z miastem Mirbah graniczyły zadziwiające twory polityczne. Wypatrzyłem je już na etapie przedwyjazdowego planowania naszej trasy i pomyślałem, że dobrze byłoby je odwiedzić. Oto do tego emirackiego miasta przylegała omańska enklawa Madha, a wewnątrz niej była kolejna – Nahwa, należąca do Emiratów. Enklawa w enklawie! Chyba jedyny taki przypadek w skali światowej. Obszar omański rozciągał się dość symetrycznie na szerokości 10-15 kilometrów, a w środku emiracki – niecałych dwóch. Próbowałem gdzieś wyszukać informacje na temat genezy takiego dziwacznego podziału politycznego, ale do niczego nie dotarłem. Po kilometrze z niewielkim ułamkiem stanęliśmy na granicy omańskiej. Nie było żadnej kontroli, o zmianie przynależności państwowej obszaru informował spory portret sułtana siedzącego na tronie oraz wywieszone flagi. Ku naszemu zaskoczeniu zobaczyliśmy pierwszą na wyprawie tabliczkę z nazwą miejscowości – „Madha”. Oczywiście oddaliśmy się pstrykaniu zdjęć. Do granicy podjechała taksówka, z której wysiadł młodzian o jasnej karnacji, z przewieszonym plecaczkiem oraz dziarską miną. W wyniku krótkiej pogawędki dowiedzieliśmy się, że to Amerykanin, który jak i my zapragnął spenetrować ciekawe enklawy. Był nieco zawiedziony, że taksówkarz nie chciał go dalej zawieźć, a więc po krótkim namyśle ruszył pieszo. My także za niedługą chwilę wystartowaliśmy ku rysującym się na horyzoncie górom. Za trzysta metrów ujrzeliśmy omański radiowóz policyjny stojący na poboczu. Mundurowi uważnie przyglądali się drodze, ale my nie wzbudziliśmy ich zainteresowania. Przebrnęliśmy kilka kilometrów w ciągle wznoszącym się terenie. W sklepiku uzupełniliśmy zapasy płynów, sprzedawca był nieco zaskoczony, że płaciliśmy rialami. Gdy szosa przed nami wyraźnie odbijała do góry, swoim starym obyczajem, zdecydowaliśmy się na ulżenie mięśniom i zrzuciliśmy sakwy w zarośla. Manewr ten warto praktykować, gdy wiadomo, że będzie się wracać tą samą trasą. Żeby potem odnaleźć klamoty, ukryliśmy je w charakterystycznym miejscu, na rozwidleniu, przy znakach drogowych. Zrobiliśmy to w momencie, gdy nikogo nie było w pobliżu, żeby tubylcom nie dać pokusy do szperania w naszych bagażach. Podręczne rzeczy, które powinno się zabrać – dokumenty, pieniądze, klucze do samochodu i domu – wcisnąłem do małego plecaczka. Darek zaopiekował się aparatem fotograficznym, bo dziś na to była jego kolej. Bez sakw powinno się jechać żwawiej, ale ja nie odczuwałem specjalnej różnicy. Przywykłem już chyba do ciężkiego roweru z dodatkowym balastem. Niebawem zaczęły się ostre podjazdy. Na pierwszym nieco wymiękłem i podprowadziłem rower. Stromizna miała z 15-18 procent nachylenia i około trzysta metrów długości. Darek z mozołem pokonał podjazd. Zrobiło mi się trochę głupio, a więc na następne pochyłości wdrapywałem się na rowerze. Sił nie miałem za wiele, ale od czego była ambicja. Wewnątrz gór zaczęły się znacznie piękniejsze widoki niż na płaskościach. Ciemne szczyty zygzakiem rwały niebo, roślinność prawie zanikła. Mimo że nie poruszaliśmy się w gąszczu dróg, i tak udało nam się nieco pobłądzić. Było w tym trochę winy mapy, bo nie ujęto na niej nowej drogi, w którą się nieopatrznie zapuściliśmy. Niebawem jednak stanęliśmy na granicy ZEA w enklawie Nahwa. Żegnały nas flagi omańskie, a witały emirackie oraz portret dostojnego Araba, jak się domyślaliśmy szejka Szardży. Gdy tak baraszkowaliśmy i robiliśmy fotki, z posterunku policji, który mieścił się nieopodal, wyszedł do nas umundurowany dżentelmen. Wydawało nam się, że będzie się czepiał, ale nie, uśmiechnął się tylko i przemówił w swoim języku pokazując na niebo. Faktycznie, pojawiły się na nim małe chmurki o podejrzanym kolorze. Zrozumieliśmy, że ostrzegał przed deszczem. Enklawa zaliczona, zatem zarządziliśmy odwrót. Dopiero błyskawiczna jazda w dół pokazała, że dostaliśmy się w tęgie góry. Zaczął padać deszcz, pierwszy, na jaki tu się natknęliśmy. Drobne krople wody przyjemnie chłodziły ciało. Za dziesięć minut opady ustały. Do Emiratów wróciliśmy inną drogą. Ostatnim miejscem widzianym w Omanie była stacja benzynowa, przy której ustawił się długi ogonek samochodów z rejestracjami emirackimi. A więc i szejkowie liczą każdego dirhama! Za miastem Fur Fakkan znowu dobiliśmy do morza. Ruch samochodowy był spory, ale szeroki pas awaryjny zapewniał spokojną jazdę. Kierowcy raczej nie szaleli, nie spotkaliśmy się z żadną niebezpieczną sytuacją komunikacyjną. Temperatura nie przekraczała 30 stopni, a więc jak na tutejsze warunki było raczej chłodno. Na niebie znowu skłębiły się obłoki. Jak dla mnie nie wyglądały na deszczowe, ich jasny kolor w niektórych tylko punktach lekko opalizował. Parę kropel jednak się z nich wysączyło. Nie minęło pół minuty, a strugi wody lały się jak z fontanny. Dopadło nas istne oberwanie chmury. Przejeżdżaliśmy przez jakąś miejscowość i z daleko zobaczyliśmy wiatę wspartą na mieszkalnym budynku. Nie namyślając się wiele schroniliśmy się pod nią i klapnęliśmy na ławeczce, która tam także stała. Azyl jakby specjalnie dla nas! Rowery wciągnęliśmy pod metalowy falisty dach, żeby sakwy nam nie przemokły. Woda waliła w blachę z głośnym dudnieniem, a deszcz jeszcze się wzmagał. Po dziesięciu minutach do posesji wjechał samochód. Po kilku kolejnych furtka się otworzyła i gospodarz podał nam tacę, na której była kawa, talerz z daktylami oraz dwie butelki wody mineralnej. Pokłoniliśmy się mu grzecznie i z apetytem wzięliśmy się za konsumpcję. Miły gest Araba dodał nam otuchy i z pewnością wart był tego, aby wspomnieć o nim w tej relacji. Ulewa trwała około godziny. W tym czasie z filozoficznym spokojem siedzieliśmy pod wiatą, bo jechać było niepodobieństwem. Droga znajdowała się w niewielkiej niecce, gromadziła się w niej woda ściekająca z paru kierunków. Jej poziom w najgłębszym miejscu sięgał do osi w kołach przejeżdżających samochodów. Nasze opanowanie wynikało z prostego faktu: wiedzieliśmy, że to przecież nie Polska, że niebawem rozproszą się chmury i wyjdzie słońce.

Spadały ostatnie krople, gdy my już pokonywaliśmy wielkie kałuże. Jadąc pod górę szybko wydostaliśmy się z zalanego obszaru. Jeszcze pod wiatą przeanalizowaliśmy dalszą trasę i odkryliśmy, że za kawałek będziemy musieli przeciskać się tunelem. Perspektywa ta specjalnie nas nie zachwyciła. Nie obawialiśmy się zakazu wjazdu dla cyklistów, bo tutaj ruch rowerowy między miejscowościami praktycznie nie istniał i nikomu przez myśl by nie przeszło ustawiać takie oznaczenia. Bardziej należało uważać na nieostrożnych kierowców, którzy w takim tunelu diabła by się prędzej spodziewali niż gościa na rowerze. Gdy podjechaliśmy do wlotu, ujawniła się dodatkowa trudność. Przekop składał się z dwóch równoległych nitek, z których jedna była wyłączona z ruchu. Ale cóż?! Odpaliliśmy tylne lampki i szable w dłoń. Długość tunelu nie przekraczała tysiąca metrów. W środku panowała jasność, ale tak czy siak trzeba przyznać, że był to jeden z dynamiczniej pokonanych przeze mnie kilometrów na wyprawie. Po drugiej stronie roztaczał się widok, który wynagrodził te wszystkie niepokoje. Wspaniała gładka piaszczysta plaża o szerokości ponad stu metrów przyjmowała falowanie oceanu. Tu by się spało! Plany nasze były zgoła odmienne, hotelowe. A planów trzeba się trzymać. W miejscowości Dadna zjedliśmy obfity obiad. Przy nim szczegółowo rozpatrzyliśmy kwestie noclegowe. Na samym północnym cypelku Półwyspu Arabskiego po raz trzeci kusił Oman. Ta część państwa sułtanów nie była enklawą, bo od południa graniczyła z Emiratami, ale północna część była oblewana przez dwie zatoki: Omańską i Perską. A dalej przez Cieśninę Ormuz pewnie było widać już Iran. Postanowiliśmy zatem wjechać do Omanu i tam w mieście Dibba Al-Baya szukać noclegu. Gdy opuszczaliśmy restaurację, dochodziła szesnasta, a do przebycia mieliśmy tylko kilkanaście kilometrów. Po trzech kwadransach staliśmy na rogatkach miasta Dibba Al-Fudżajra, a witała mas tabliczka z nazwą, a więc wypadało się zatrzymać i zrobić fotkę. Na drodze widoczne były spore kałuże, zatem deszcz tutaj też padał. Odbiliśmy na północ, ku Dibba Al-Hisn, miastu granicznemu. Posterunek kontrolny nie był tak okazały jak przy pierwszym wjeździe do Omanu. Przed skromną budką stał policjant, który wyglądał na znudzonego, ale na nasz widok nico się ożywił. Daliśmy mu paszporty, lecz zażądał dodatkowo potwierdzenia rezerwacji noclegu w Omanie. Był to warunek niezbędny do przepuszczenia przez granicę. Zaznaczył przy tym, że glejt musi być na druku hotelowym, a nie na jakimś bookingu. Cóż, Oman tym razem był nie dla nas. Zawróciliśmy do Dibba Al-Fudżajra, kierując się w stronę znalezionego na mapie hotelu Mirage. Mieliśmy nadzieję, że nie będzie on mirażem jak to się okazało w Maskacie. Szybko do niego dotarliśmy. Nic nie przeczyło jego realności, wielopiętrowy gmach z betonu, stali i szkła odbijał popołudniowe słoneczne promienie. W recepcji urzędował młodzieniec o skośnych oczach, może Chińczyk. Standardową cenę za pokój dwuosobowy, czyli 200 dirhamów, przyjęliśmy bez szemrania. Problemy zaczęły się, gdy poprosiliśmy do miejsce do przechowania rowerów. Młodzian był tak zdziwiony, jakby pojazdy tego typu widział pierwszy raz w życiu. Długo się zastanawiał, aż w końcu zadzwonił po swojego szefa. Przybyły menadżer też pochodził ze wschodniej Azji. Chwilę drapał się po głowie, a na naszą sugestię, by bicykle wprowadzić do holu, stanowczo odmówił. W końcu rzekł, by rowery przyczepić do metalowej poręczy przy głównym wejściu do hotelu. Nie za bardzo nam się to podobało, bo była tu ruchliwa ulica, a chodnikiem przechodziło sporo ludzi. Ale dobrze! Darek na wyjazdy zawsze zabiera elastyczną spinkę. Teraz przyszło do jej pierwszego użycia na wyprawie. Gdyby tak pozostawić rowery w naszym kraju, to rano problem dalszej jazdy byłby rozwiązany, pomyślałem ze smutkiem. Pokój był piękny, czysty, z przyjemną temperaturą i wygodnymi łózkami. Z sakw wyjąłem swoje rzeczy, po drodze niczego nie zgubiłem. Otwory między zaciskami były na tyle wąskie, aby wszystko się trzymało w środku i na tyle szerokie, by można było swobodnie wyjmować poszczególne tobołki. Wieczorne zakupy w pobliskim markecie były dłuższe niż zwykle. Od jutra zaczynał się Ramadan, a więc należało zaopatrzyć się w większe zapasy prowiantu. Darek wyszukał również sukienkę dla żony. Miała wreszcie odpowiedni rozmiar i po odpowiednim spakowaniu była szansa, że się nie wygniecie w transporcie. Gdy wracaliśmy do hotelu, nasze rowery ciągle stały na swoim miejscu. Wieczorny seans starego polskiego filmu umililiśmy sobie spożywając wyśmienite owoce: melony, mango i pomarańcze. Nawet piwo bezalkoholowe smakowało niezgorzej. Ale chwileczkę… Jaki to był film? Przecież nie można wszystkiego spamiętać. Tego dnia przejechaliśmy 75 kilometrów, bez fajerwerków, ale w miarę przyzwoicie. Podjęliśmy decyzję o dalszym przebiegu naszej trasy. Można było już kierować się ku emirackiemu megalopolis nad Zatoką Perską lub podążać ciągle na północ, aby wody tej zatoki podziwiać w Ras Al-Chajma. Po skalkulowaniu kilometrów wygrała ta druga opcja.

Nocleg pod dachem nie motywuje do rychłego zbierania się do drogi, przeciwnie, rozleniwia i spowalnia. Ze względu na Ramadan, nie oferowano śniadania w hotelu, a więc sami musieliśmy o nie zadbać. Do jedzenia puszkowego trudno się przyzwyczaić, ale pusty żołądek przyjąłby gorsze jeszcze rzeczy. Pokarm spożywaliśmy ze świadomością, że Allah krzywo się na nas patrzy. Gdy Darek sprawdził pogodę, okazało się, że Jego zemsta za złamanie postu już niedługo miała się urzeczywistnić. Prognozowano niezwykle silny zachodni wiatr, a połowa naszej marszruty wiodła właśnie w tym kierunku. Według zapowiedzi prędkość podmuchów miała wynosić 12 m/s. Jeżdżąc rowerem rzecz jasna na bieżąco sprawdzam pogodę. Liczą się tylko dwa parametry: opady i wiatr. Moja swoista skala oceny tego drugiego zjawiska wygląda tak: 0-2 m/s – brak odczuwania, 3-5 – wyraźnie hamowanie, 6-8 – ciężkie zmaganie się z podmuchami, 9-10 – na płaskim wrażenie jazdy pod sporą górę, powyżej 10 m/s –zostaję w domu. Liczby powyższe oczywiście dotyczą jazdy pod wiatr, z wiatrem to już inna bajka. Trzeba też zaznaczyć, że są one moją impresją i nie będę się kłócił, jeśli ktoś przedstawi swoje. Po odczytaniu prognozy jeszcze bardziej zmalała w nas chęć opuszczenia przytulnego pokoju. Ostatnia nadzieja tliła się w tym, że buchnięto nam rowery. No ale Arabowie byli uczciwi, nasze pojazdy stały gotowe do boju, nawet nikt nie spuścił powietrza… Już pierwsze metry przekonały, że zapowiedzi były prawdziwe, Allah z całych sił dmuchał w twarz. W powietrzu krążyły drobinki kurzu i piasku, które wpychały się do nosa i ust. Co ciekawe, wiatr nie objawiał się nagłymi podmuchami, które za moment słabły, lecz był równomierny, bezwzględny i odbierający ochotę do jazdy. Po kilku kilometrach przebytych w żółwim tempie opuściliśmy miasto, za którym od razu ujawniła się półpustynia. Na skalistym podłożu gdzieniegdzie wyrastały mikre suchorosty, a ich obecność przekonywała, że jeszcze nie opuściliśmy Ziemi i nie poruszamy się po Księżycu. Licznik był jak popsuty. Odmierzał dystans z niespotykaną flegmą. Gdy pokazał 10 kilometrów, ja już czułem się jak pod koniec dnia. W oddali rysowały się masywne grzbiety górskie. W słonecznym blasku wyglądały jak tanie prześwietlone zdjęcia. Przez pasmo to mieliśmy się przebijać, a ja pomyślałem o tym z ulgą, że góry osłonią nas od tego piekielnego wiatru. Na chwilę stanęliśmy, by zaczerpnąć głębszy łyk powietrza. Jak na filmie puszczonym w zwolnionym tempie, oba nasze rowery postawione na stopkach w krótkich odstępach czasu spoliczkowane wiatrem runęły na pobocze. Od jakiegoś czasu w trudniejszych momentach jazdy z Darkiem prowadziłem małą gierkę lub może zabawę. Ja go pytałem z udawaną troską w głosie „Darek, dojedziemy?”, a on mi niewzruszenie odpowiadał „Dojedziemy”. Po takim krótkim dialogu czuliśmy się jakoś pewniej. W miejscowości Ghub zatrzymaliśmy się przy sklepie. Pod pozorem drobnych zakupów chcieliśmy kapkę odpocząć. Przed drzwiami leżała nieco wytarta moneta 25 filsów, co mnie bardzo uradowało. Zbieram znalezione pieniążki i wrzucam je do specjalnego dzbanka. Pasję tę pielęgnuję od trzydziestu lat i mam już sporą kolekcję. Szczególnie cieszą mnie okazy zdobyte poza Polską. Aby nie pomylić znaleziska z inną monetą, tę zawinąłem w papier i schowałem do przegródki w podramiennym trójkącie. Każda odkryta moneta jest dla mnie wróżbą korzystanej odmiany losu. Pomyślałem zatem, że wiatr się wreszcie nad nami zlituje. Za Ghub wjechaliśmy na dwupasmówkę. Ruch nie należał do intensywnych, co prawda było sporo ciężarówek, ale my spokojnie podążaliśmy bocznym pasem. Zaczął się długi podjazd, po obu stronach drogi wzniosły się skaliste zbocza. Na cień nie było szansy, a więc prażyliśmy się w południowym słońcu. Stromizna utrzymywała się na poziomie pięciu procent. Po przestawieniu się na tryb jazdy pod górę, którą zaakceptował mój organizm, nie odczuwałem żadnych negatywnych wrażeń. Mięśnie pracowały rytmicznie, oddech się wyrównał. Przytłumiony przez góry wiatr już nie był taki straszny. Darek kręcił jak cyborg, ale jakimś cudem utrzymywałem jego tempo. Po paru kilometrach ogłosiliśmy popas. Raczyliśmy się napojem piwnym kupionym w Ghub, który już zdążył szpetnie się nagrzać. Obserwowaliśmy życie małej osady położonej pośród gór. Szczególną uwagę zwróciliśmy na gospodarstwo, przy którym przystanęliśmy. Dwóch mężczyzn zajmowało się metalową beczką po ropie. W beczce nie było dna i górnego dekla, a oni w jej środku rozpalili ogień. Nasze zainteresowanie dalszym biegiem wydarzeń wzrastało. Po co płomień w dużej rurze? Zagadka szybko się rozwiązała. Oto na rozgrzanej blasze kładli owalne połacie cienkiego ciasta. A więc tak powstają te smaczne podpłomyki…

Po każdym podjeździe musi być zjazd. Ten nasz nie był na złamanie karku, ale pozwolił na odpoczynek po trudach zmagania się z wiatrem i wzniesieniem. Niebawem dotarliśmy do wielkiego przemysłowego kompleksu, w którym wydobywano kruszywa skalne. Z czegoś przecież trzeba budować te gmaszyska i drogi. Na drodze wzmógł się ruch, koło nas przemykały wielkie ciężarówki, a powietrze wypełniło się zjadliwą wonią wapieni i dolomitów. Darek z nadzieją przeglądał mapę, chcąc znaleźć jakąś knajpę. Niby coś tam było, ale albo były to googlowskie miraże, albo lokale nieczynne. W Seeh Sarm zmieniliśmy kierunek naszej jazdy na północny licząc na to, że wiatr się polepszy. Niestety dalej waliło nam w twarz. Przekręciliśmy jeszcze pewien dystans, lecz wreszcie należało się zatrzymać i posilić. Udało nam się przy drodze wypatrzeć małe drzewko, które kładło cień i w tym miejscu urządziliśmy piknik. Dodatkową zaletą owego schronienia był fakt, że nie rzucaliśmy się w oczy i nie gorszyliśmy wiernych przestrzegających postu. Pokarm nie wchodził mi, tuńczyk smakował jak papka z tektury, a wspomnienie chleba pieczonego na beczce po ropie naftowej powodowało, że jadło stawało mi w gardle. Zbliżaliśmy się do Ras Al-Chajmy w coraz większym ścisku. Upał był koszmarny, ze dwa razy stanęliśmy przy sklepie i łapczywie piliśmy zimne napoje. Raz nawet skryliśmy się pod jakimś zadaszeniem i w cieniu zasiedliśmy na ławce. Był przy niej stolik, na którym leżały stare duże nożyczki. Ich widok uradował mnie, bowiem przez dwa tygodnie wyrosły mi spore pazury, które łamały się i tworzyły zadziory, co mnie strasznie denerwowało. Na wyprawie nie mieliśmy obcinaczy, a ja paznokci nie obgryzałem. Skorzystałem zatem z okazji i sobie ulżyłem. Jako sukces należy odnotować fakt, że nie doszło do upustu krwi. Zgodnie z harmonogramem nocleg wypadał na plaży. W południowej części miasta wypatrzyliśmy Flamingo Beach i ku niej pokręciliśmy. Posuwaliśmy się od świateł do świateł, a samochodów ciągle przybywało. Od rozgrzanych silników ciężarówek buchało jak z hutniczych pieców. W mieście dominowała niska zabudowa, wyższe były tylko minarety o przeróżnych kształtach. Trzymaliśmy się prawego pasa, ale co parę metrów musieliśmy odbijać bardziej do środka, bo nasz pas skręcał w prawo, a my podążaliśmy prosto. Wtedy należało dokładnie sprawdzić, czy droga była wolna, bo auta z hukiem śmigały koło nas. Znacznie spowalniało to naszą jazdę, ale chcieliśmy dotrzeć na plażę w całości. Po przejechaniu pod kilkupasmową autostradą znaleźliśmy się już na mniej szalonej drodze, a od naszego celu dzieliło nas kilkaset metrów. Do samej plaży zjeżdżało się w ostro dół. Przed skrętem na Flamingo Beach był kompleks sklepów i restauracji. Jedna z nich z nich wyglądała na czynną. Witryny były co prawda zasłonięte płachtami, ale co jakiś czas zasłona przy drzwiach unosiła się i za nią dostrzec było można twarz o hinduskich rysach. Do zachodu słońca brakowało jeszcze z półtorej godziny, a więc metodą na obejście Ramadanu było spuszczenie kotary, żeby konsumpcja stała się niewidoczna. Czego oczy nie widzą, sercu nie żal. Po upewnieniu się, że można tu coś zjeść, postanowiliśmy wrócić do restauracji później, a tymczasem zlustrować plażę.

Flamingo Beach z dwóch względów nie nadawała się do biwakowania i spędzenia nocy. Na całej szerokości pokrywał ją drobny piasek, który aż do końca przesączony był wilgocią. Plaża była płaska, a więc pewnie sukcesywnie zalewały ją przypływy. Po przygodach w Mirbah woleliśmy nie przeprowadzać się po nocach. Poza tym była ludna i nie oferowała dobrego zaułka dla osób chcących zniknąć z pola widzenia ciekawskich oczu. Nie można było za to odmówić jej uroku. Po raz pierwszy patrzyliśmy na Zatokę Perską. Woda w zachodzącym powoli słońcu przybierała kolor szmaragdowy. Fale nie były wielkie, ale wywieszono czerwoną flagę. Kąpieli zatem nie zażyliśmy. Zakazu przestrzegano, bo nikt nie taplał się w wodzie. Wypoczywało sporo ludzi, przechadzali się brzegiem, siedzieli na ławkach, a grupa młodzieńców grała w piłkę. Wokoło posadowiono nadmorskie kafejki, ale chyba były nieczynne, z otwarciem czekano na zapadnięcie ciemności. Plaży pilnowały dwa sztuczne flamingi wysokie na dwóch chłopa, żywych ptaków nie widzieliśmy. Na parę minut i my zajęliśmy ławkę. Gapiliśmy się w hipnotyzującą odwieczną rytmiczną pracę oceanu. Dawało to ukojenie i przywracało spokój nadszarpnięty walką z emiracką motoryzacją. Ruszając do knajpy zwróciliśmy uwagę na porośniętą suchorostami piaszczystą wydmę oddzielającą plażę od głównej arterii. Przebiegała przy niej boczna droga prowadząca ku Flamingo Beach, ale gdyby tak się wbić w nią nieco głębiej po nastaniu nocy, to stalibyśmy się niewidzialni. Przy drodze były knajpy i latarnie, ale zasięg ich światła ograniczał się tylko do kilkunastu metrów. Tak, dobra miejscówka na nocleg. Ostateczne rozstrzygniecie pozostawiliśmy do momentu, kiedy zrobi się ciemno. W knajpie nie było wielu gości. Na pierwszy rzut oka wyglądała na indyjską. Zamówiliśmy tradycyjnie ryż z mięsiwem, a Darek dodatkowo zażyczył sobie lokalną zupę. Czułem głód, bo poprzedni posiłek był raczej skromny, a więc teraz z moim daniem uporałem się bezzwłocznie. Jednak nie mieliśmy się dokąd spieszyć, zamówiliśmy zatem soczki, przy sączeniu których przez prześwity w płachtach obserwowaliśmy kończący się dzień. Gdy opuszczaliśmy restaurację, panowała szarówka. Do zjazdu na nasze upatrzone miejsce mieliśmy z trzysta metrów. Po stronie ulicy przeciwnej do wydmy lokal rozpoczynał swoje nocne życie, grała głośna muzyka i podjeżdżały samochody. Zwłaszcza to rzępolenie było mi nie na rękę, bo zwiastowało problem z zaśnięciem. Na wszelki wypadek odczekaliśmy jeszcze parę minut i korzystając z chwilowego bezruchu szybko wdarliśmy się w mrok. Dla bezpieczeństwa odeszliśmy z 200 metrów od drogi. Nie mieliśmy problemów z rozbiciem namiotu, bo wokół sączyła się lekka poświata od ulicy i gwiazd. Podłoże było miękkie, lekko nachylone, ale nam się udało wybrać kawałek w miarę płaskiego miejsca, w sam raz na nasz domek. Przy pracach tych własnych lampek nie było sensu odpalać, bo ich smugi byłyby widoczne z daleka i zdradziłyby naszą lokalizację. Trochę pogawędziliśmy, bo godzina była młoda. Dźwięki z lokalu płynęły jakby mniej intensywnie, ale na wszelki wypadek do uszu wcisnąłem zatyczki. Wymęczony wiatrem zgasłem jak żarówka odcięta od prądu.

Po siódmej byliśmy już na nogach. Zwijając obozowisko zauważyliśmy, że do wszystkiego przyczepiły się dziwne rzepy, nie pogardziły nawet oponami. Na szczęście nie były ostre i daliśmy radę je powyciągać. W nocy mocno wiało, bo drobny piasek oblepiał rzeczy pozostawione na zewnątrz namiotu. Darek sprawdził pogodę, ale nie miał dobrych wieści, znowu centralnie pod wiatr. Allah nam nie odpuszczał. Na puszkowe śniadanie zjechaliśmy do plaży. Na otwartej przestrzeni wichura szalała w najlepsze. Rozbujane fale wdzierały się na ląd znacznie dalej niż wczoraj, o kąpieli nie było mowy. Spisałem dane jazdy z poprzedniego dnia, dystans 72 kilometry, średnia prędkość nieco ponad 15 km/h. W Ras Al-Chajma osiągnęliśmy skrajny północy punkt wyprawy, 25°76’ N. Od teraz jednym słusznym kierunkiem był południowy zachód, do lotniska w Abu Zabi. Do dyspozycji mieliśmy pełne trzy dni jazdy. Prognozy się nie myliły. Zapowiadał się kolejny dzień walki z podmuchami. Z milczącą rezygnacją podjęliśmy tę rękawicę. Początkowe kilometry przebiegały w samochodowym tłoku, ale nie sprawiało to nam już różnicy. Zresztą ruch słabł, czego niestety nie można powiedzieć o wietrze. Jakoś się jednak jechało, szybkość nie była naszą domeną, ale nadrabialiśmy wytrwałością. Każdy pokonany metr był już pokonany, był za naszymi plecami, a cel się zbliżał. I tej prostej, lecz słusznej idei należało się trzymać. Kilka razy docieraliśmy do Zatoki Perskiej, warto było wtedy przystanąć, by zrobić zdjęcia i dać sekundę odpoczynku mięśniom. Ocieraliśmy się o miejscowości turystyczne z ładnymi hotelami i zadbaną infrastrukturą. Kilka razy korzystaliśmy ze ścieżek rowerowych, które były tutaj dobrą alternatywą dla zakopconych spalinami dróg głównych. Zły wiatr nie odpuszczał, w pamięć wrył mi się widok wysokich palm wygiętych jak łuki przez siłę podmuchów. Dynamiczny ruch powietrza nie chłodził, jego strumienie były gorące, a wrażenie miało się takie, jakby gdzieś blisko znajdowała się wielka niewidzialna nagrzewnica wyrzucająca masy rozpalonych drobin prosto w twarz. Profil trasy był generalnie płaski, ale wiatr sprawiał, że odnosiło się wrażenie jazdy długim alpejskim podjazdem, może bez ekstremalnych nachyleń, ale nieustannie pod górę. Na trasie kolejny raz dopadły mnie sprawy żołądkowe, co prawda agresywnych przypraw nie spożyłem, ale zaszkodził mi chyba niezbyt świeży olej z tuńczykowej konserwy. Miejscowa siła wyższa ciągle mnie prześladowała za lekceważenie postu. Tym razem jednak sytuacja była o tyle komfortowa, że ustronne chaszcze były nieopodal. Nie ujechaliśmy za daleko, gdy Darek po drugiej stronie drogi wypatrzył knajpę. Zastanawiałem się, czy mój odróżniony brzuch będzie gotowy od razu przyjąć nową porcję. Po krótkiej analizie tego problemu w głowie pojawiła mi się odpowiedź pozytywna. Zresztą byliśmy w połowie zakładanej trasy, a więc wypadało się posilić. Pasy ruchu oddzielone były barierą, przez którą kłopotliwe byłoby przeciąganie rowerów, zostawiliśmy je przeto po drugiej stronie, kolejny raz licząc na uczciwość tubylców. Restauracja była jednak zamknięta, a Darek nie ukrywał swojego rozczarowania. Blisko był sklep, w którym zrobiliśmy drobne zakupu oraz korzystając z okazji napiliśmy się ciepłej kawy. Gdy już chcieliśmy jechać dalej, w drzwiach knajpy zatrzepotała kotara, za szybą pokazała się uśmiechnięta twarz. Zazgrzytał zamek i podwoje lokalu stanęły przed nami otworem. Młody chłopak na głowie nosił piękny ozdobny turban, a opisy przybytku świadczyły, że restauracja była pendżabska. Specjalnością zakładu był kurczak w przeróżnych odmianach i z dowolnymi dodatkami przypraw. Ja poprosiłem o ich umiarkowaną ilość. Byliśmy jedynymi klientami, zatem obsłużono nas błyskawicznie. Usta przepłukiwaliśmy zaproponowanym nam dziwnym miętowym sokiem o słodkawo-słonym smaku. Knajpka nie była obszerna, a okna szczelnie zasłonięto tkaninami. Drób jadam rzadko, ale podana porcja zachwyciła mnie delikatnością i zrównoważonym bilansem indyjskich ziół. Przy obiedzie obgadaliśmy dalsze plany na ten wietrzny dzień. Postanowiliśmy dotrzeć do Szardży, miasta wielkości Warszawy bezpośrednio sąsiadującego z Dubajem. Mój towarzysz znalazł bardzo tani hotel o nazwie Alazmi, nocleg kosztował tak niewiele, że było to aż podejrzane. Na bookingu za pokój dwuosobowy życzono sobie 50 dirhamów. Na razie nie rezerwowaliśmy hotelu, bo nie mieliśmy pewności, że do niego dotrzemy.

Nieuchronnie zbliżaliśmy się do części wycieczki, której najbardziej się obawiałem. Przed nami zaczynała się aglomeracja połączonych miast-emiratów: Umm al-Kajwajn, Adżman, Szardża i Dubaj wraz z miejscowościami towarzyszącymi. Lekko licząc sześć milionów mieszkańców. Jazda rowerem przez takie molochy do żadnych przyjemności nie należy. Najchętniej odbiłbym na pustynię i wśród jej piasków przedostałbym się do Abu Zabi. Z drugiej wszakże strony być tutaj i zrezygnować z tak słynnych miejsc byłoby nielogiczne i pozostawiające niedosyt. Być może drugi raz tutaj się wybiorę, a niewykorzystane szanse mogą na długo zapaść w pamięć jako sprawy dręczące sumienie. I nie dotyczy to wyłącznie kwestii rowerowych. W Umm al-Kajwajn pobraliśmy dodatkową gotówkę po 300 dirhamów. Praktycznie wszędzie można było płacić kartą (i tak też czyniliśmy), ale plik nowiutkich banknotów w portfelu działał uspokajająco. Wjeżdżając do Adżmanu na horyzoncie zobaczyliśmy rzędy drapaczy chmur. W jaskrawym słońcu wyglądały jak wykres jakiejś nieznanej matematycznej krzywej, zagadkowej i nierozwiązywalnej. Jawiły się jako przedsmak naszej nierównej walki z demonem pędu i urbanizacji. Szardża przywitała nas tabliczką, a my nie omieszkaliśmy zrobić z nią zdjęcie. Była to trzecia i ostatnia tabliczka podczas tej arabskiej wyprawy. Bokami, rowerowymi ścieżkami, głównymi arteriami – wszystkim, czym się dało powoli zdobywaliśmy dystans. Często robiliśmy postoje, by sprawdzić kierunki. Mając w głowie określony cel nie przejmowaliśmy się tą całą nawałą, która nas otaczała. Trzeba jednak przyznać, że nie zdarzyła się żadna sytuacja niebezpieczna czy konfliktowa. Nie można było oczywiście zapominać, by być czujnym i mieć oczy dookoła głowy. Po przebiciu się przez gęste centrum, otoczyła nas dzielnica jakby hinduska. Przez kilka kilometrów lawirowaliśmy wśród emigrantów z Półwyspu Indyjskiego i okolic. Głównym elementem rozpoznawczym były ich rysy twarzy, ubiory, a także pewien charakterystyczny chaos. Ludzie przechodzili, jeździli rowerami i motorowerami z brakiem elementarnego szacunku dla przepisów ruchu drogowego. Czerwone światło? Pierwszeństwo? Zapomnijcie! Ja muszę być przed tobą i nie będę czekał. Ku naszemu zdziwieniu, to ludzkie mrowisko na tak wysokim poziomie nieoznaczoności funkcjonowało całkiem dobrze. Nikt na nikogo nie wpadł, nie najechał, nie poturbował. Gdy już zaczęliśmy łapać zasady, które tu panowały, Indie skończyły się, a my znaleźliśmy się wśród drapaczy chmur. Hotel Alazmi był za zakrętem.

Budynek hotelu miał ponad dwadzieścia pięter i wciśnięty był pomiędzy inne wysokościowce. Na przylegających ulicach panował ścisk, parkujące samochody zajmowały każdą dostępną przestrzeń, a między nimi przeciskali się ludzie. Do zachodu słońca brakowała godzina. Darek poszedł do recepcji dowiedzieć się ile kosztowałby nocleg, nie zdradzając, że zbadał tę sprawę wcześniej na bookingu. Proponowana cena była cztery razy wyższa. Gdy jednak wyjawił recepcjoniście, że znał tę z bookingu, onemu rura zmiękła i wyszło na nasze. Do dziś nie mogę wyjść ze zdumienia, 120 złotych (w przeliczeniu) za pokój dwuosobowy w półtoramilionowym mieście! Ciekawe kiedy obniżą ceny w Warszawie? Przy meldowaniu znowu napotkaliśmy pewne problemy z przechowaniem rowerów, ale tym razem udostępniono nam miejsce w wielkim przyhotelowym wewnętrznym parkingu. Dostaliśmy lokum na wysokim piętrze. Pokój spełniał wszelkie nasze wymagania: był spory, z odpowiednią klimatyzacją, mógł się też podobać za czystość i porządek. Z okna roztaczał się widok na dźwigi, beton i szkło, ale nie było co narzekać. Po chwili odpoczynku ruszyliśmy na miasto. Nie wypatrywaliśmy jakichś ciekawych zabytków, bo ich tu po prostu nie było. Chcieliśmy popatrzeć na codzienność egzotycznej metropolii, na mieszankę ludzką, która tu egzystowała, na coś, czego u nas nie ma. Kto lubi takie wrażenie, zrozumie nasze intencje. Po drodze zrobiliśmy również spore zakupy, bo w hotelu z racji Ramadanu nie oferowano śniadania. Szardża okazała się miastem nadzwyczaj ortodoksyjnym, bo mieliśmy nawet kłopoty z zakupem piwa bezalkoholowego. Wieczór w pokoju przebiegł nam standardowo. Siusiu, kolacja i spać. No był jeszcze polski filmowy klasyk i moje notatki z trasy. Dystans nie był najgorszy, bo przejechaliśmy 85 kilometrów, ale średnia prędkość za to okazała się mizerna, nieco ponad 14 km/h. Podczas kąpieli zdarłem ostatnie kawałki spalonego słońcem naskórka, na świeżych obszarach skóry pokazały się szpetne piegi. Byłem zmęczony, ale zasypianie przychodziło mi z trudem. Darek już chrapał, a ja myślałem o jutrzejszej heroicznej przeprawie przez Dubaj.

Darek w Dubaju pragnął odwiedzić dwa miejsca: najwyższą budowlę świata Burdż Chalifę oraz hotel w kształcie żagla Burdż al-Arab. Ja swoich propozycji nie dorzuciłem, bo wydawało mi się, że koncepcja mego kompana była optymalna. Myślałem trochę o sztucznych wyspach zbudowanych na wodach Zatoki Perskiej, ale nie miało dla mnie istotnego znaczenia. Nasze zwiedzanie wskazanych obiektów już od etapu planowania wyjazdu miało się ograniczyć do ich zewnętrznego oglądu. Wejście do Burdż Chalify i wjazd na górę był możliwy, ale należało wcześniej kupić bilety, a my nie znaliśmy dokładnej daty naszego dotarcia do Dubaju. Na rzetelne zaliczenie hotelu nie było nas stać, jedna nocka wyczerpałaby cały wyprawowy budżet. Rano w hotelu jeszcze raz przeanalizowaliśmy naszą trasę. Aby dotrzeć do wskazanych wyżej miejsc i wydostać się poza rogatki molocha, po Szardży i Dubaju należało przemierzyć blisko 60 kilometrów. Z Darkiem wzdychaliśmy, że dobrze byłoby zamelinować się na noc gdzieś już na trasie ku Abu Zabi. Mile widziany był przyjemny i ustronny kawałek pustyni, na którym spędzilibyśmy nocleg w namiocie. Do tego była daleka droga. Rozpoczęliśmy przebijanie się przez betonową dżunglę. Szło to opornie. Jechaliśmy ulicami, chodnikami, zdarzyło się też prowadzenie roweru. W niektórych miejscach trzeba było przeciskać się wśród intensywnych prac budowlanych. Wpadaliśmy w kaniony pomiędzy wielkimi budynkami, było tu dużo cienia i nie czuło się wiatru. Mrowie ludzi wszelkich ras spieszyło do swoich zadań, na nas uwagi nikt nie zwracał. Żmudnie zdobywaliśmy teren. Kiedy skończyła się Szardża, a zaczął Dubaj, nie byliśmy w stanie odgadnąć. Jeden z kanałów pokonaliśmy ciekawym mostem. Był on przeznaczony dla pieszych i chyba też rowerzystów. Nie jechało się i nie wchodziło do góry, lecz można było skorzystać z windy. Obiekt o długości 200-300 metrów wykonano starannie i z rozmachem. Jak wszystko tutaj. Z jego wysokości roztaczała się piękna panorama na centralną część Dubaju. Dominowały wysokościowce w liczbie trudnej do policzenia, a pośród nich brylowała iglica Burdż Chalify, która dwukrotnie przewyższała najroślejsze gmachy. Darkowi na jej widok zaświeciły się oczy. Na błękitnych wodach kanału bujały się barki. Jak dla mnie pierwszy punkt programu można byłoby uznać za odfajkowany. Darek był odmiennego zdania. Jak myśliwy, który zwietrzył zwierzynę, ruszył ku iglicy. Co jakiś czas przystawał i odczytywał kierunek. Podążałem za nim bez entuzjazmu. Po drodze dotarliśmy do wspaniałego białego meczetu, dzielnicy perskiej oraz czegoś w rodzaju deptaku. Będąc już blisko Burdż Chalify zorientowaliśmy się, że nasza droga do niej nie doprowadzi. Labirynt arterii krzyżujących się na różnych poziomach odpychał nas w drugą stronę. Potrzeba matką wynalazków. Darek z uwagę analizował mapę i odkrył, że najbardziej ruchliwą siedmiopasmową autostradę, która była główną przeszkodą, można sforsować biegnącym nad nią tunelem. Sprawnie go znaleźliśmy i znowu stanęliśmy zadziwieni. Do szklanego tunelu wchodziło się ruchomymi drzwiami, windą wjeżdżało się na poziom drugiego pietra, a żeby się nie męczyć, pieszym służył taśmociąg. W środku działały sklepy i punkty usługowe, a nieoszukana klimatyzacja dawała szansę na łyk rześkiego powietrza. A co najważniejsze, tunel wypluł nas prawie przy samej Burdż Chalifie. Darek chciał wejść w fizyczny kontakt z budowlą, dotknąć jej ściany lub nawet pogłaskać. Natknęliśmy się na zamknięte szlabany i panów z ochrony, którzy kulturalnie, ale stanowczo nas przegonili. Staliśmy wszakże u podnóża najwyższego budynku na świecie. Miało to swoją wartość. Nawet już nie byłem zły na mego kompana, że ciągnął mnie przez tę plątaninę betonu. Minęło południe, słońce stało pionowo nad iglicą. Przejrzyste powietrze i czyste niebo pozwalało wyraźnie dostrzec sam strzelisty czubek, który z poziomu ponad ośmiuset metrów spoglądał na miasto. Aby go zobaczyć, obserwator musiał skrajnie odchylić do tyłu kręgi szyjne, a można było od tego dostać lekkiego zawrotu głowy. Parę minut napawaliśmy się niezwykłym miejscem i trzaskaliśmy zdjęcia. Wreszcie Burdż Chalifę oficjalnie uznaliśmy za zdobytą i mogliśmy szorować dalej.

Tunelem przeszliśmy z powrotem na druga stronę. Po odczytaniu mapy, doszliśmy do wniosku, że spory kawałek wypadnie nam przejechać tą siedmiopasmową autostradą, którą widzieliśmy z góry. Jak prawie każda droga w Emiratach i ona miała pas awaryjny. Odważnie wskoczyliśmy na arterię i kręciliśmy do najbliższego zjazdu. Wrażenie było niezapomniane, rzędy samochodów śmigały koło naszych rowerów, a my po prostu skoncentrowani byliśmy na spokojnej jeździe. Co ciekawe, kierowcy w żaden sposób nie okazywali nam swojej dezaprobaty, raczej zaintrygowani przyglądali się dwóm śmiałkom, którzy wbrew logice tu się znaleźli. Gdy pokazała się boczna ulica, odbiliśmy na prawo, ku wybrzeżu. Po paru obrotach korby otworzył się inny świat, zaciszny, bardziej łagodny i statyczny. Odsapnęliśmy kapkę, a w markecie zaopatrzyliśmy się głównie w napoje. Piwną namiastkę ze smakiem wypiliśmy na przystanku autobusowym. Warto wspomnieć, że nie był to zwykły przystanek. W zamkniętej przeszklonej przestrzeni działała klimatyzacja. Dosiadła się do nas jakaś para turystów i z niedowierzaniem patrzyła na piwo, które popijaliśmy. Czar prysł, gdy powiedzieliśmy im, że to bezalkoholowe. Nie ujechaliśmy za wiele, gdy znowu wypadł postój. Przy drodze natknęliśmy się na czynną restaurację i postanowiliśmy zabarłożyć dłuższą chwilę na obiedzie. Tym razem odwiedziliśmy lokal turecki. Mimo Ramadanu nie bawiono się w zasłanianie witryn płachtami. W tym na wskroś turystycznym rejonie zapewne pod tym względem obowiązywały inne liberalniejsze zasady. Nie oszczędzaliśmy na zamówieniu i niebawem na stole pojawiły się przed nami obfite dania: ryż, mięsne baranie szaszłyczki, frytki, surówki, napoje i kawa. Rachunek też okazał się znacznie wyższy niż gdzie indziej. Z tego, co pamiętam, zapłaciliśmy w przeliczeniu po sześćdziesiąt parę złotych. Tyle co nad naszym morzem za niewielki kawałek dorsza i frytki. Na obiedzie zabawiliśmy dłużej niż zwykle. Dzień był jeszcze młody, a my nie mieliśmy się do czego spieszyć. Powoli w głowie przerabiałem myśl, że oto zbliżamy się do końca naszej wyprawy. Jednocześnie mnie to zasmuciło i ucieszyło. Pewna oczywista nostalgia mieszała się z radością, że przecież zamkniemy tę arabską pętlę, co na początku wcale nie było takie pewne. Ale póki co jeszcze w trasę! Do hotelu Burdż al-Arab dotarliśmy po półgodzinnej jeździe przyjemną ścieżką rowerową. Położony był nad samym brzegiem Zatoki Perskiej wśród innych tego typu obiektów. Nie powalił mnie na kolana. Ot, ciekawa budowla stylizowana na rozpięty żagiel z platformą do lądowania helikopterów na górze. Pewnie w środku musiały być cuda, ale ze względu na niewystarczające fundusze nie mogliśmy się o tym przekonać. Nic nie stało natomiast na przeszkodzie, by rozłożyć się na pięknej plaży, która kusiła w pobliżu. Zalegali tu turyści z różnych krajów, z Polski zapewne też. Przecież z Katowic leciał samolot nabity ludźmi jak puszka sardynkami. Nie dziwota, każdy by chciał w marcu zażyć morza i słońca o jakim w Europie można tylko pomarzyć. Piasek był jedwabisty, ocean błękitny jak oczy Marilyn Monroe, słońce jaskrawe jak błysk supernowej. Fale były niewielkie, ale nikt się nie kąpał, bo powiewała czerwona flaga. Ciekawe z jakiego powodu? Może jakieś jadowite bydlęta pławiły się w wodzie. Zamoczyliśmy tylko nogi, a potem na chwilę legliśmy na plaży. Przez moment poczuliśmy jak dżentelmeni z grubymi portfelami. Ale czy było takie atrakcyjne? Nasze rowery oparte o siebie czekały przy ulicy. Trzeba było opuszczać Dubaj, który zgodnie uznaliśmy za zaliczony. Może nie odwiedziliśmy wszystkich miejsc godnych zwiedzenia, ale rzetelnie i w pocie czoła przebrnęliśmy przez to trudne dla rowerzystów miasto. W dalszą drogę ruszyliśmy nie wzdłuż wybrzeża, lecz na południe, ku pustyni. Dubaj jednak nie chciał nas tak łatwo wypuścić. Ruch samochodowy był porażający. Walczyliśmy z opisywanymi wcześniej prawoskrętami, gdy wjeżdżaliśmy na gigantyczne ślimaki. Wielkich rozjazdów było kilka, a my jechaliśmy ciągle prosto. Zdarzały się zatem sytuacje, że aby bezpiecznie przeciąć pasy skrętowe, musieliśmy długo czekać na wolną drogę. Długo, czyli nawet kilka minut. Po minięciu ostatniego ślimaka można było głębiej odetchnąć, droga wyraźnie opustoszała. Jeszcze trochę pożyjemy!

Dzień powoli gasł. Ze mnie stopniowo schodziło napięcie. Wielkie miasta nie są moim żywiołem, wolę wolne przestrzenie. Urbanizacja z każdym metrem ustępowała, przewagę zdobywała pustynia. Na mapie dostrzegliśmy małe osiedle przynależne jeszcze do Dubaju. Skręciliśmy ku niemu i w markecie zrobiliśmy ostatnie zakupy przed wjazdem na obszary całkiem bezludne. Nasze wiktuały ledwo zmieściły się do sakw, ale przynajmniej byliśmy dobrze zaopatrzeni. Albo tak nam się zdawało. Gdy z powrotem dobiliśmy do drogi D63 nie pozostało nam nic innego jeno wyszukiwanie dobrego miejsca na nocleg. Po kilku kilometrach nasza dwupasmówka przecinała już pustynię. Po drugiej stronie arterii przebiegała ścieżka rowerowa, na której co jakiś czas migała kolorowa sylwetka. My wszakże jechaliśmy drogą, bowiem pasy ruchu oddzielone były wysoką przegrodą i bez sensu byłoby się przez nią przeprawiać. Mając komfortową możliwość zatrzymania się w każdym punkcie i rozłożenia w nim naszego obozowiska, śmiało kręciliśmy dalej. Tempo jazdy wzrosło, po ślamazarnym przebijaniu się przez miasto, warto było popracować nad średnią. Wiele nie odrobiliśmy, bo z nadejściem pierwszej szarówki zdecydowaliśmy o zakończeniu zmagań. Między drogą a poboczem była metalowa bariera, dalej rów wypełniony zadziwiająco zieloną roślinnością, którą pewnie podlewano oraz niewielki wzgórek, a później już rozciągały się zwały pustynnego piasku. Przetaszczyliśmy rowery przez zaporę i wdrapaliśmy się na górę. Jak okiem sięgnąć pustynia była zagrodzona. Równolegle do odległej o marę metrów drogi przeciągnięte były stalowe liny, świadczące o tym, że teren miał swojego właściciela. Pod linami można było przejeść i przewlec rowery. Po odejściu kilku metrów w głąb, stawaliśmy się niewidoczni z drogi. Miejscówka jak salala! Już braliśmy się za stawianie namiotu, gdy Darek w odległości może z pół kilometra dostrzegł swoje ulubione wielbłądy. Stały na pustkowiu przy jakichś prowizorycznych zabudowaniach czy szopach. Przy dromaderach przebywało kilka osób i wyraźnie się nam przyglądało. Nie pozostało nam nic innego, tylko szybko się ulotnić. Sprawnie spakowaliśmy się na powrót i za pięć minut znowu kręciliśmy w dal. Postanowiliśmy odjechać ze dwa-trzy kilometry i poszukać szczęścia w bardziej odludnej okolicy. Plan powyższy wcieliliśmy w życie w momencie, gdy zapadły kompletne ciemności. Na nasypie było sporo wolnej przestrzeni, a więc namiot mogliśmy rozbić przed ogrodzeniem, które cały czas ciągnęło się z północy na południe. Wreszcie mogliśmy odetchnąć. Usiąść na ciepłym podłożu, otrzeć pot z twarzy, zrzucić z barków napięcie trudnego rowerowego dnia. Nasz domek z biało-czerwoną flagą zapraszał w swoje podwoje, zapasy płynów i pokarmów dawały gwarancję obfitej kolacji. Ostatni plenerowy wieczór na Półwyspie Arabskim mijał sympatycznie i beztrosko. Popijaliśmy quasi-piwo i dzieliliśmy się wrażeniami z Dubaju. W tle rzępoliły cykady. Na niebie mogliśmy zaobserwować ciekawy widok. Oto pokazał się leżący wąski rogalik księżyca, a centralnie pod nim świeciła gwiazda. Oba obiekty były niezwykle jasne, a poza nimi na niebie nic innego się nie uwidoczniało. Ten symbol islamu, który nam się ukazał, potraktowaliśmy jako formę pożegnania. Długo mu się przyglądaliśmy, a on nie chciał zniknąć. Gdy nadszedł czas na sen, zjawił on szybko i nic go nie zakłóciło.

Wstaliśmy po siódmej, ale dobrą godzinę zmitrężyliśmy na poranne guzdranie. Po śniadaniu była długa sjesta, potem zdjęcia z pustynią. W świetle dziennym dostrzegliśmy, że na horyzoncie wyłoniły się rzadko rozrzucone niskie zabudowania. Może były to domostwa, a może pomieszczenia gospodarcze związane z hodowlą wielbłądów. Tylko co one tutaj jadły? Po drugiej stronie drogi w dalszym ciągu przebiegała rowerowa ścieżka, na której ruch był większy niż na pustej szosie. Przed wyjazdem odrobiłem zaległości za wczoraj. W kajecie krótko odnotowałem dane z trasy: Szardża-Dubaj, dystans 72,0 km, średnia 14,82 km/h. Do Abu Zabi mieliśmy licząc na okrągło sto kilometrów. Planowaliśmy tam dotrzeć, by gdzieś na rogatkach znaleźć niedrogi hotel i tam spędzić ostatnią arabską noc. Spakowaliśmy nadszarpnięte zapasy żywności i wystartowaliśmy z kopyta. W przeciwieństwie do kilku ostatnich dni, wiatru praktycznie się nie pojawiał. Za to słońce i upał utrzymywał się na stałym wysokim poziomie. Jechaliśmy nadal drogą, bo przeprawa na ścieżkę wydała nam się nieopłacalna. Jakieś zabłąkane auto wymijało nas co parę minut, a pas awaryjny wykorzystywaliśmy tak jak ścieżkę. W zgodnym tempie rwaliśmy dystans. Płaska trasa nie nastręczała żadnych trudności. Po kilku kilometrach zmieniliśmy drogę na oznaczoną numerem „1”. Pustynny krajobraz nie był jednolity: wielkie połacie jałowego piasku przeplatały się z obszarami nieco bardziej ożywionymi, pojawiały się szpalery drzew, jakieś pojedyncze domki, małe meczety, rzędy wysokich słupów energetycznych, a nawet latarnie poprowadzone z zachowaniem równych odstępów. Powoli jednak opisana wyżej cywilizacja ustępowała miejsca spalonej słońcem pustce. Tylko ta absurdalna rowerowa ścieżka nie chciała się skończyć. Pośród tej księżycowej scenerii odziani w piękne stroje kolarze harcowali w obie strony. Pojawiały się wśród nich też dziewczyny. Z ich głośnych rozmów można było wywnioskować, że to byli Włosi. Przy ścieżce zbudowano wiaty dające cień i schronienie dla zmęczonych cyklistów. Zastanawialiśmy się, czy znajdziemy jakiś sklep, stację benzynową, czy chociażby gospodarstwo, gdzie moglibyśmy uzupełnić zapasy wody. Mapa podpowiadała, że nie. Na sklep i stację aż do Abu Zabi nie było co liczyć, jeśli chodzi o inne wodopoje, to jeden Allach wiedział. Zlustrowaliśmy swój stan posiadania w tym względzie, krucho to wyglądało. U mnie pół bidonu soku, mała butelka schowana w zwoje karimaty i owoce, u Darka też się nie przelewało (dosłownie). Czterdziesty kilometr na liczniku informował, że nawet nie dotarliśmy do połowy naszego etapu. Nie było co panikować, tylko poczłapać dalej licząc, że coś się w końcu znajdzie. Po ujechaniu następnego odcinka, pustynia wyparła jakąkolwiek swoją konkurencję. Była tylko niekończąca się prosta droga, a po obu jej stronach płaskie dywany piasku. W obrazie tym była szczypta irracjonalności, gdy spojrzało się na równiutki rząd latarni i biegnące w nieskończoność druciane ogrodzenie. Jechaliśmy rytmicznie, ja starałem się nie myśleć o naszych problemach, Darek też nie narzekał. Stawaliśmy co 10 kilometrów, by pociągnąć parę łyków, moment odsapnąć i bez marudzenia ruszaliśmy dalej. Niebawem osiągnęliśmy znacznie ruchliwszą drogę numer 75. Pokazały się masywne ciężarówki, które pędziły ku stolicy. Nadzieja, że będzie przy niej cokolwiek, ulotniła się jak kamfora. Ani sklepu, ani meczetu, ani pojedynczego domu. Niestety nie powtórzyło się to, co spotkało nas w Omanie, kiedy kierowcy przystawali i oferowali nam napoje. Zapasy skończyły się nam, gdy do Abu Zabi brakowało ze 30 kilometrów. Na końcu wyssałem sok z dwóch mandarynek. Do dziś pamiętam ten ożywczy smak. Można by rzec, cóż to takiego 30 kilometrów. W Polsce zdarzają mi się przejazdy z dystansem mocno przekraczającym setkę, w czasie których nie wypiję i pół bidonu. Jednak w temperaturze ponad 40 stopni to już inna bajka. Przy rowerowym wysiłku organizm gwałtownie dopomina się wody. Suchy język i suchy przełyk zaczynają boleć. Każda porcja powietrza wyprowadzona z płuc wraz z wydechem dodatkowo usuwa wilgoć z ciała. Problemy fizyczne przekładają się na stan umysłu. W myślach zacząłem wypominać sobie, że na mycie zębów rano zużyłem aż pół butelki wody. Do celu było wszakże coraz bliżej i to podnosiło morale. Darek na mapie wypatrzył, że niedługo dotrzemy do odległych przedmieść Abu Zabi i po zjechaniu ze ślimaka powinien być sklep. Rozjazdów tu nie brakowało i zdarzyło się, że ten właściwy przegapiliśmy. Krew mnie zalała na taką naszą niefrasobliwość. Należało cofnąć się z kilometr, ale tylko pod warunkiem brnięcia pod prąd. Mnie już było wszystko jedno. Obróciłem rower i szykowałem się do jazdy. Darek jako obywatel nad wyraz prawomyślny kręcił nosem. Gdy już mu zagroziłem chwilowym rozstaniem, z tajemniczą miną sięgnął do sakw i wyjął z nich butelkę wody. Byłem szczerze zdziwiony. Wtedy rzekł mi, że była to woda kupiona pierwszego dnia na lotnisku w Abu Zabi, na „czarną godzinę”. No tak, czarna godzina nadeszła. Wodę piliśmy małymi łykami, z czcią i namaszczeniem. Nie było jej dużo, ale niewątpliwie pomogła.

Za pół godziny witaliśmy się z Abu Zabi. W cichej dzielnicy Madinat Al Riyad wtargnęliśmy do pierwszego sklepu. Znaleźliśmy ustronny zaułek i tam w spragnione ciała wlewaliśmy przeróżne napoje. Nie chcieliśmy tego czynić w otwartym miejscu, by nie obrażać wiernych, wszakże trwał Ramadan. Bez żadnych przenośni, czułem jak do mego ciała wraz z każdym haustem wraca życie. Okazało się, że obserwował nas tubylec. Spoglądał z wyraźną sympatią i ciekawością. Nie wiadomo dlaczego był przekonany, że jesteśmy z Ameryki. Zamieniliśmy dwa zdania, lecz nie potrafiliśmy wyprowadzić go z błędu. Do wcześniej upatrzonego hotelu Al Riyad dzieliły nas trzy kilometry, czyli tyle co nic. Po raz kolejny pomyślałem, że niebawem skończy się ta nieplanowana, ale piękna wyprawa. Jako człowiek sentymentalny odczułem mały skurcz żalu. Na refleksje i podsumowania przyjdzie czas, pomyślałem, tymczasem jazda trwa. Zarówno nasz hotel jak i dzielnica sprawiały wrażenie nowych. Wiele inwestycji było niedokończonych, budowano chodniki, na prowizorycznie zagrodzonych placach stały koparki i dźwigi. Wśród niewysokiej zabudowy hotel Al Riyad wyróżniał się swoimi kilkunastoma piętrami. Na parkingu przy nim stało niewiele aut, a znudzony recepcjonista ożywił się na nasz widok. Po niespodziewanie tanim noclegu w Szardży wróciliśmy do stałej ceny, czyli 200 dirhamów za pokój dwuosobowy. Nasze lokum było obszerne i nieskazitelnie czyste, składało się z dwóch izb, salonu i sypialni. Z Darkiem mamy stałą zasadę wyboru łóżek. W pierwszym hotelu na trasie jest losowanie, a jego zwycięzca decyduje, czy wybiera konkretną łożnicę, czy też woli przed kompanem skorzystać z łazienki. W wielu przypadkach łóżka są takie same, a więc wtedy o wyborze decydują różne niuanse: odległość od toalety, telewizora, balkonu. W wieloletniej historii naszych wyjazdów nie zdarzyło się, aby osoba wybierająca łóżko dobrowolnie zrezygnowała z tego lepszego. Nie ma tu sentymentów. W hotelu Al Riyad pierwszeństwo należało do Darka, który bez wahania wskazał sypialnię i piękne podwójne łoże małżeńskie. Mnie zatem pozostał salon i rozkładana kanapa. Brak płynów na trasie nieco przytępił nasze łaknienie. Uświadomiłem sobie, że przecież nie dane nam było spożyć obiadu, a mój towarzysz jakoś wyraźnie nie osłabł. Widocznie adrenalina skuteczne zastąpiła kalorie. Teraz jednak głód wykręcał nam żołądki. Umyliśmy tylko ręce i tak jak staliśmy wyruszyliśmy na poszukiwania otwartej restauracji. Do zachodu słońca brakowały dwie godziny, a więc mogło z tym być krucho. Nie musieliśmy jednak za bardzo wytężać wzroku, bo w tym samym budynku, co hotel, ulokowała się knajpa libańska. Zjedliśmy dużo i smacznie. Na koniec właściciel poprosił nas, abyśmy ocenili w internecie jego lokal na pięć gwiazdek, na co ja mu odrzekłem, by obniżył rachunek. Uśmiechnął się, ale rabatu nam nie dał. Po obfitej obiadokolacji połaziliśmy po tej nowej dzielnicy, która niedawno wyrosła na pustyni. W markecie zrobiliśmy duże zakupy, w tym egzotyczne owoce z przeznaczeniem zabrania już do Polski. Do hotelu wróciliśmy wieczorną porą. Ja jako pierwszy długo korzystałem z łazienki, Darek w tym czasie rozmawiał z żoną i dziećmi. W czasie wyprawy nie praliśmy rzeczy. Wspomniałem wcześniej, że chcieliśmy ciuchy oddać do pralni, które działały tu prawie w każdej wsi, ale nie było szansy, by załatwić to na poczekaniu. Moje kostiumy nawet tak bardzo nie cuchnęły, ale jeden z nich postanowiłem przeprać. Miał mi służyć jako odzienie na powrotną podróż samolotem. Rzecz jasna wybrałem ten z działającym suwakiem… Od drobnego piasku w butach moje stopy pokryły się siecią pieczących mikroran, które piekły i swędziały. Aby temu zaradzić stopy wysmarowałem grubą warstwą jedynego kremu jaki posiadałem, czyli smarowidła z filtrem UV, a buty długo i starannie płukałem pod strumieniem bieżącej wody. Patrząc na ciurkający płyn, oczyma wyobraźni widziałem ludzi na pustyni umierających z pragnienia…

Kolacja składała się głównie z owoców. No i tego tuńczyka, przegryzanego podpłomykami zabranymi z libańskiej restauracji, których na miejscu nie zdołaliśmy zjeść. Pył pustynny usuwaliśmy z gardeł przepłukując je pszenicznym piwem bez procentów. W wyprawowym zeszyciku zanotowałem dane z jazdy: dystans 109 km, średnia prędkość ponad 20 km/h, okrom tego wpis opatrzyłem adnotacją „106 km bez sklepu”. Na deser obejrzeliśmy ostatni stary polski film. Tym razem był to „Test pilota Pirxa” według opowiadania Lema. Ten obraz z lat siedemdziesiątych niektórych może nie porywać. Słabe efekty specjalne, widoczna propaganda komunistyczna, to mogą skrytykować malkontenci. Jednak pod tą warstwą kryje się wielowątkowy głęboki eksperyment myślowy, jak to u Lema. Opowieść o moralnych aspektach wykorzystania robotów – nieliniowców skończonych – ma pewne odniesienie do rowerowych spraw. Otóż nasz wspólny kolega, Paweł, który kilka razy z nami wybierał się na cyklowycieczki, został przeze mnie kiedyś ochrzczony nieliniowcem skończonym, bo jechał zaiste jak cyborg, a my ledwo dotrzymywaliśmy mu koła. Darek tego filmu nie oglądał, a więc teraz miał szansę ocenić, czy ten Pawłowy pseudonim był zasadny. Po seansie Darek poszedł do swojego pięknego łoża, ja rozłożyłem kanapę. Była całkiem wygodna. Usnąłem z małymi problemami, wciąż czułem odwodnienie. W nocy kilka razy lunatycznie wstawałem i łapczywie opróżniałem kolejne butelki.

Wstawaliśmy bez zbytniego pośpiechu. Czułem się wypoczęty, organizm nie dawał jakichkolwiek negatywnych objawów po wczorajszym przegrzaniu i wysuszeniu. Darek też na nic nie narzekał. Do lotniska w emirackiej stolicy było niedaleko, około dwudziestu kilometrów. Ostatnią jazdę po Abu Zabi postanowiliśmy wszakże wydłużyć. Odlot samolotu planowany był na wieczór, a zatem cały dzień był do dyspozycji. Ustaliliśmy, że do aerodromu dotrzemy w granicach godziny siedemnastej, by mieć czas na spakowanie rowerów. W odwodzie nie mieliśmy kartonów, bo je wyrzuciliśmy, ale przecież było stanowisko do pakowania bagaży. Podskórnie trochę obawiałem się, czy nie wystąpi jakaś niespodziewana przeszkoda, która storpeduje powrót rowerów do domu. Na przykład taka usługa mogłaby dziś nie funkcjonować, a wtedy klops. Darek był pełen optymizmu i nie pokazywał, że się tym niepokoi. Hotel opuściliśmy przed dziesiątą. Pogoda nie chciała się pogorszyć. Piękne słońce czyniło swoją powinność. Ruszyliśmy w kierunku wybrzeża, czyli sporym łukiem najpierw na południa, a później już na zachód. To wielkie miasto jawiło się jako zupełnie inne niż Dubaj. Bardziej statyczne i spokojne. Jazda rowerem po Dubaju była walką o przeżycie, tutaj dużą przyjemnością. Wielopasowe arterie świeciły pustkami, nikt się nie spieszył i nie gonił na złamanie karku. Nawet mieszkańcy niechętnie opuszczali swoje domy, bo ludzka sylwetka pojawiała się rzadko. Specjalnych planów na zwiedzanie nie mieliśmy, pragnęliśmy po prostu ostatni raz przypatrzeć się miastu, żeby móc jego widok na trwale zapisać w pamięci. Myśleliśmy też, by chociaż na krótko poplażować. Z peryferyjnej dzielnicy przedostaliśmy się bliżej centrum. Budowle wyraźnie wzrosły, ale do dubajskiego przepychu trochę im brakowało. Jednak odwodnienie nam nie groziło, sklepów było bez liku. W jednym kupiliśmy piwo i żłopaliśmy je w zacienionym zaułku. Podszedł wówczas do nas mężczyzna w uniformie i zagadał. Najpierw zdawało nam się, że dostaniemy upomnienie za picie podczas Ramadanu, ale jego to nie obchodziło. Był ochroniarzem w pobliskim gmachu i zwyczajnie zainteresował się dwoma facetami w fikuśnym odzieniu. Opowiedzieliśmy mu o naszej eskapadzie, na co on z uznaniem tylko zamlaskał. Okazało się, że pochodził z Nepalu i przybył do Emiratów w poszukiwaniu pracy. Narzekaliśmy na skwar, co on skwitował wzruszeniem ramion i stwierdzeniem, żebyśmy przyjechali w sierpniu. Zbliżaliśmy się do wybrzeża, ale przed zażyciem kąpieli wypadało coś zjeść, bo pora zrobiła się obiadowa. Nie udało nam się znaleźć typowej arabskiej restauracji, a ostatnim posiłkiem były niestety hamburgery. Knajpa nazywała się „Lago” i obsługiwały ją dziewczyny o skośnych oczach. Ramadanem nikt się nie przejmował. Jedzenie nie było najgorsze, a po podaniu soków zrobiło się bosko. W knajpie zabalowaliśmy dłuższą chwilę. Znajdowaliśmy się przy mocno rozczłonkowanej i rozwidlonej zatoce, plaża wydawała się na wyciągnięcie ręki. Nie mogliśmy się jakoś do niej przebić, drogę zagradzały zamknięte szlabany. Czyżby tereny prywatne? Gdy wreszcie dotarliśmy do wody, nie była to plaża, lecz jakiś kanał portowy. Godzina zrobiła się poważna, a my już nie zamierzaliśmy szukać morskich fal. Może innym razem. Przy kanale pod palmą zrobiliśmy ostatni popas. W oddali widać było kopułę i wieże lotniskowe. Czekały nas ostatnie trzy kilometry jazdy. Minęła piętnasta, w cieniu drzewka popijaliśmy jałowe, lecz smaczne piwo. Siedzieliśmy w milczeniu, każdy trawił i hamburgery, i wrażenia z szesnastu dni arabskiej przygody, która dobiegała końca. Wreszcie padła komenda: „No to paszli na lotnisko”.

Kiedy stanąłem przy terminalu, owładnęło mną uczucie, jakie z pewnością miał bezimienny członek załogi Magellana, który po opłynięciu świata zawinął do rodzinnego portu. Z zachowaniem proporcji, rzecz jasna. Lotnisko w tym momencie było moim tymczasowym domem i symbolem pomyślnego zakończenia rowerowych zmagań. Był to jedyny obiekt w Abu Zabi, w którym nerwowa atmosfera i wszechobecny pośpiech zwyciężały ze spokojem i wyhamowaniem. Tłumy ludzi chaotycznie przewalały się we wszystkich kierunkach jak cząsteczki w ruchach Browna. Odsapnąłem chwilkę, nie zapomniałem przy tym, żeby dokonać ostatniego zapisu w rowerowym kajeciku, po czym wszystkie strony dokładnie sfotografować na wypadek utraty bagażu nadanego do luku. Bardzo ubolewałbym nad utratą swoich statystyk. Przebieg tego etapu przyjaźni wyniósł 46 kilometrów. Niedługo miał się rozstrzygnąć los naszych rowerów: wracają czy wzorem mojej pompki zostają tutaj. Pierwszy sukces, punkt pakowania bagaży był czynny. Obsługiwało go trzech dziarskich chłopaków. Spytaliśmy o możliwość skorzystania z ich usług w kontekście zabezpieczenia rowerów. Ich szef nie widział żadnego problemu, ale wolał upewnić się w okienku Wizzair. Wyrok brzmiał pozytywnie. Rowery rozłożyliśmy i skompresowaliśmy jak najbardziej się dało. W wolne przestrzenie chłopaki upchnęli sakwy i resztę naszych tobołów. Zrobił się z tego zgrabny i niewielki pakunek. Został on owinięty folią w ten sposób, że był stabilny i w miarę zabezpieczony. Proces nakładania folii był podobny do sposobu w jaki pająk plącze ofiarę swoim oprzędem. Na pierwszy ogień poszedł rower Darkowy, a później mój Stary Zdechlak. Popatrzyłem na swoje zawiniątko, było kompaktowe eleganckie. No, pomyślałem, teraz już nie będę miał problemów z wsadzeniem bagażu do samochodu. Za pakowanie zapłaciliśmy po 50 dirhamów od sztuki. Cena ze wszech miar uczciwa. Przed klajstrowaniem pakunków zdążyłem się przebrać w świeży pachnący kostium rowerowy, była zatem szansa, że nie wyrzucą mnie z samolotu za odrażający odór. Darek, jak zawsze szykowny, na powrót miał przygotowany zestaw nieużywanych cywilnych ciuchów. Gdzie on to wszystko mieścił w sakwach? Jako pamiątkę kupiłem magnesik z wizerunkiem Abu Zabi. W kolejce do odprawy bagażowej staliśmy ponad godzinę. Szło to strasznie powoli, a poza tym rodacy bokami wpychali się na krzywego ryja. Jakby myśleli, że przez to będą szybciej w domu. Nasze kokony zostały przyjęte bez szemrania. Odprawa paszportowa poszła już szybciutko. Bez opłat, ale ze sprawdzeniem tęczówek. Na szczęście moje oczy nie odbarwiły się od słońca i mogłem niebawem cieszyć się strefą wolnocłową. Jakichś zakupów nie planowaliśmy, ale ucieszyła nas możliwość spożycia normalnego piwa. Jego gatunek był nam nieznany, ale po zbadaniu napisów na puszce wiedzieliśmy, że wyprodukowano je na Filipinach. W smaku było parszywe, ale nadrabiało krzepkością. Dziewięć procent alkoholu to nie w kij dmuchał. Gdy sączyliśmy alkohol, dosiadła się do nas dziewczyna. Po krótkiej rozmowie przedstawiła się jako Ukrainka lecąca naszym samolotem i chcąca dotrzeć do Warszawy. Darkowi podsunąłem myśl, że przecież może ją zabrać. Niby wszyscy byli zadowoleni. No ale jak to z dziewczynami bywa, poszła w swoją stronę i tyle jej widzieliśmy. Może znalazła lepszą możliwość… Tymczasem my oddaliśmy się libacji. Piwo nie było tanie, bo kosztowało w przeliczeniu około trzydziestu złotych. Ale w sumie jak na warunki lotniskowe, to też wielkiego zdzierstwa nie było. Odzwyczajeni od alkoholu, szybko odczuliśmy jego działanie. Po pierwszej była puszka druga i trzecia, a nam zaczęło się kręcić w głowach. Samolot podstawiono planowo, zajęliśmy swoje miejsca – podobnie jak w locie do Emiratów – w różnych częściach airbusa. Buzujący w żyłach alkohol nie kazał długo czekać na efekt. Nim samolot wzbił się na swój docelowy pułap, ja już smacznie spałem. Na pokładzie panowała cisza. Widocznie większość pasażerów była ululana i poszła w moje ślady.

Polska przywitała nas fatalną pogodą. Liczyłem na to, że pod koniec marca będzie już pachniało wiosną. Tymczasem kropiło i panował ziąb. Dobrze, że w podręcznym plecaku schowałem bluzę, długie rajtki i polarową czapkę. W głowie mi trzeszczało od niezbyt dobrego alkoholu. Było po pierwszej w nocy, gdy odbieraliśmy bagaże, oczywiście czasu już polskiego. Ten trzygodzinny poślizg i tym razem nie miała większego znaczenia. Być może było to wynikiem otumaniającego działania piwa. Busik odwiózł nas na parking. W ciemności nocy nie mogłem odnaleźć swojego samochodu. Obszedłem auta stojące w równych rządkach i nic. Już się bałem, że podwędzono mojego Passata, gdy prawie się o niego potknąłem. Mój pakunek bez problemu zmieścił się między siedzeniami. Wszedłby tam jeszcze jeden taki sam. Na wyjeździe z parkingu pożegnałem się z moim kompanem. Dziękowaliśmy sobie za jazdę i obiecywaliśmy rychłe następne spotkanie. On podążył ku Warszawie, ja na Dolny Śląsk. Do domu dotarłem nad ranem. Tak oto zakończył się Gorący Erotoman.

Parę słów końcowych. Najbardziej egzotyczna wyprawa przyniosła wiele wrażeń. Pisząc tę relację niejako po raz drugi ją odbyłem. Mimo początkowych obaw wynikających z mojej mizernej formy, udało się przejechać zakładaną trasę bez start ludzkich i sprzętowych. Dała ona tyle widoków i przemyśleń, że starczy na długo. Człowiek jednak zawsze pragnie czegoś więcej. Nie chce żyć wspomnieniami i starymi fotografiami. Planuje nowe wyzwania i nowe przedsięwzięcia. Tylko czy starczy wiary i siły?

Przez Emiraty i Oman udało nam się przejechać 1450 kilometrów, z czego nieco ponad połowę przez kraj sułtanów. Z rowerowego punktu widzenia to drugie państwo było bardziej ciekawe. Więcej tu było wolnej przestrzeni i swobody, którą ja niezwykle cenię. Z Darkiem rozpatrywaliśmy nawet coś na przyszłość. Jazda z owego mitycznego dla nas Salalah do Abu Zabi, przez Oman dziki i niedostępny. Dużo pustyni i dużo noclegów na odludnych obszarach. Jest to jednak melodia przyszłości, jeszcze słaba i nieuchwytna. Bo jest tyle innych pięknych miejsc! Jako pamiątki z arabskiej wycieczki traktuję magnesik zakupiony na lotnisku w Abu Zabi, monetę znalezioną na trasie do Ras Al-Chajma, a także wystrzępioną od wiatru biało-czerwoną flagę, która przebyła z nami cały dystans, wczepiona w szlufki sakw i nasz namiot podczas noclegów. Stoi teraz na honorowym miejscu w moim pokoju i czeka na koleją wyprawę. Sakwy z zepsutym zamkiem wyrzuciłem, naprawiłem natomiast suwaki w rowerowych bluzkach i mogą dalej mi służyć w rowerowych jazdach.
Kiedy luty – wbrew swojej nazwie – przynosi wiosenne temperatury i nie starszy śniegiem, można zakończyć swoją grafomańską twórczość i skoncentrować się na rowerowej jeździe. Jutro zatem kolejny wyjazd, a forma niestety katastrofalna.




Offline Mężczyzna pawelpodroznik

  • Wiadomości: 236
  • Miasto: Gajówka, Pogórze Izerskie
  • Na forum od: 18.04.2014
    • http://www.MagiczneIzery.pl
Odp: Gorący Erotoman 2023
« 12 Maj 2024, 09:17 »
Fajna relacja :) Dzięki za inspiracje do wyprawy :)
--
Rower to moja wielka pasja :) Wszystkich pasjonatów zapraszam na piękne Pogórze Izerskie. Są tu świetne trasy na każdy rodzaj roweru. Dla rowerzystów zawsze znajdę miejsce na namiot i podpowiem moje ulubione szlaki :)

Offline Kobieta hindiana

  • Wiadomości: 4023
  • Miasto: Irlandzka wieś, królewskie hrabstwo
  • Na forum od: 04.09.2010
    • 87th Dublin Polish Scout Group, Scouting Ireland
Odp: Gorący Erotoman 2023
« 31 Maj 2024, 19:41 »
Świetna wyprawa i relacja!
Mądrzy ludzie czasem się wygłupiają, głupi zawsze wymądrzają.
www.plscout.com

Offline Mężczyzna andrzej.pilewski

  • Wiadomości: 14
  • Miasto: warszawa
  • Na forum od: 07.07.2019
Odp: Gorący Erotoman 2023
« 1 Cze 2024, 10:43 »
Ależ smakowity opis! Dzięki

Wysłane z mojego SM-S928B przy użyciu Tapatalka


Tagi:
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum