Czas na moją skromną, krótką relacje...
Do Gdyni docieram po godzinie 14 z lekkim opóźnieniem. Miałem godzinę oczekiwania na pociąg na Hel. Nie ryzykowałem i wolałem poczekać sobie. W tym przypadku opłaciło się, gdyż wiele osób przez opóźnienie pociągów nie zdążyło na połączenie po godzinie 14.
Na dworcu spotykam dość sporą grupkę uczestników. Stawiamy rowery żeby sobie odpoczęły i zaczynamy rozmawiać. Na dworcu spotykam również kolegę Macieja z którym jechałem poprzednią edycje oraz dwa maratony podróżnika. Humory dopisują i wracamy wspomnieniami do poprzedniej edycji.
Gdy na wyświetlaczu pojawia się info z którego peronu będzie odjeżdżał pociąg całą grupą przemieszczamy na zewnątrz. Ponoć wcześniej pojawiła się wiadomość, że z powodu przepełnionego pociągu osoba nie została wpuszczona do środka mimo posiadania biletu. Chcieliśmy uniknąć takiej sytuacji...
Na peronie można już było dostrzec, że słoneczna i ciepła pogoda przyciąga dużo liczbę turystów. W ubiegłym roku było zupełnie odwrotnie.
Wejście do pociągu zapowiadało się ciekawie. Były dwie grupy: 1. Osoby z wykupionym biletem na godzinę 15; 2. Osoby, które spóźniły się na połączenie o godzinie 14.
Było lekkie zamieszanie. Przyszedł maszynista i zaczął sprawdzać bilety. Z tego wszystkiego, bo już nie mogłem połapać się nie wiem czy grupce drugiej udało się wejść.
Pociąg odjechał z lekkim opóźnieniem. Udało mi się dostać pod okno i mogłem cieszyć się "klimatyzacją". W drugiej części trasy zwolniło się miejsce i mogłem na spokojnie porozmawiać z Maciejem i Tomkiem aka Wycior.
Po wyjściu okazało się, że wszyscy trzej, oraz kolega Michał Wilk jesteśmy zakwaterowani w tym samym miejscu. Zameldowaliśmy się, zostawiliśmy bagaże w pokojach, rowery schowaliśmy i "uderzyliśmy" w miasto.
Na początek obiadokolacja w restauracji. W moim przypadku wybór padł na zupę i pizze. Było smacznie. Nastroje dopisywały. Dla mnie osobiście to był bardzo miły wieczór, gdyż mogłem porozmawiać i posłuchać o wiele bardziej doświadczonych ode mnie ultrasów.
Następnie udaliśmy się na miejscu startu po odbiór pakietu startowego. Zmrok już zapadł, ale ekipa koło ultra nadal czekała. Po odebraniu pakietu z kolegą Maciejem zrobiliśmy krótki spacer wzdłuż plaży. Nocą miasteczko nadal tętniło życiem. Szybka wizyta w sklepie, ostatnie zakupki i przyszła pora na sen.
Niezbyt długo spałem, przebudziłem się przed północą i nie mogłem przez ok. godzinę zasnąć. Później mam wrażenie, że pierwszej nocy wyszło mi niewyspanie.
Na starcie trzymałem się z Maciejem. Na początku byliśmy z przodu, następnie czym bliżej Władysławowa to przesuwaliśmy się w głąb peletonu. Po prostu mocniejsi uderzyli naprzód.
Pierwszy postój zrobiliśmy bodajże w okolicach 120 km przy małym sklepiku na wsi. Do Egiertowa było za daleko. Wody mogłoby nie starczyć. Poza tym były obawy czy Orlen nie będzie przepełniony przez uczestników. Jechaliśmy już w grupce. Odcinek przez Kaszuby dał lekkie wytchnienie od słońca. Dużo zieleni i cienia powodowało, że byliśmy zasłonięci.
Kilometry mijały. Raz ilość grupki zwiększała się, a raz zmniejszała.
Na kilku postojach spotykaliśmy Wilka, oraz Wyciora. O godzinie 18 przejeżdżaliśmy przez ciekawy most nad Wisłą w okolicach Korzeniowa. Kolejnym mostem nad Wisłą przez który przejeżdżaliśmy był we Włocławku o godzinie 1:14.
W Kutnie późno w nocy podjęliśmy słuszną decyzję o zjechaniu kilkaset metrów z trasy i udaniu się na postój zwłaszcza, że przez najbliższe kilometry nie mielibyśmy żadnej stacji. Trochę nam się zeszło. Niektórzy zaliczyli krótkie drzemki.
Poranek przywitał nas klimatyczną mgłą. Wstało słońce i zaczęło się robić ciepło. Powoli można było ściągać nogawki i cienką kurtkę. Zapowiadał się ciepły dzień.
Przed południem zaliczyłem pierwszy upadek. Nie zdążyłem zmieścić się miedzy krótką ścieżką oddzielającą próg zwalniający od krawężnika. Przewróciłem się. Mi się nic nie stało, ale pokrętło boa odczepiło się i już do mety jechałem bez jednego pokrętła. Dopiero na mecie udało mi się je naprawić.
Najtrudniejszy moment chyba był w okolicach Bełchatowa. Słońce zamuliło nas i jazda była powolna. Dodatkowo było dużo otwartej przestrzeni. Na jednym z Orlenów nawet Pani zaproponowało nam skorzystanie z pryszniców

Chłopaki ponownie zaliczyli krótką drzemkę. Mi nadal się nie chciało spać. Fajnie się siedziało, ale musieliśmy ruszać dalej.
Zbliżaliśmy się do województwa śląskiego. O godzinie 15 zatrzymaliśmy się przy sklepie spożywczym, który posiadał ogródek z altankami. Chłopaki odpoczywali na trawce, a ja siedziałem w cieniu w altance. Słońce dawało popalić. Jura Krakowsko-Częstochowska zbliżała się nieubłagalnie. Pamiętam, że ni stąd ni zowąd zaczęły się podjazdy jeden za drugim. Nie ukrywam, że w tym miejscu dostałem niezłego kopa. Odżyłem. Wydzieliła mi się adrenalina i podjazdy jechałem jak natchniony. W Bobolicach minęliśmy pierwszy zamek na trasie. Zaraz po nim niestety kolega Maciej odłączył się od Nas. Zatrzymał się na obiad i na nocleg.
We Włodowicach z pozostałymi czterema kolegami zrobiliśmy postój przy żabce. Tutaj ja podjąłem decyzje, że pojadę dalej sam. Czułem się mocny. Wiadomo jak jest na górkach i wiedziałem, że trudno byłoby jechać w grupie. Porozmawiałem z chłopakami i zrozumieli moją decyzje.
Ruszyłem jak z procy i zacząłem walczyć z podjazdami. Sił mi nie brakowało. Niektóre podjazdy mogły zmęczyć, ale czułem się jakbym niedawno co wystartował.
O godzinie 19:38 przy zachodzie słońca zjechałem do Olkusza. Miasto przywitało mnie ładną panoramą. Zatrzymałem się i zrobiłem zdjęcie. Następnie zjazd krótki postój na stacji Moya. Ubrałem się cieplej i uzupełniłem bidony. To był mój ostatni postój w sklepie na trasie. Ruszyłem w noc, dalej na południe w kierunku Tatr. Za jakiś czas minąłem Michała. Chwilkę zamieniliśmy parę słów i pognałem do przodu. Podjazdy nie odpuszczały. Pojawiały się jeden po drugim.
Niestety za jakiś czas na jednym małym zjeździe w miejscu, gdzie był dosyć ostry skręt w lewo na żwirze, którego nie brakowało przewróciłem się. Czy prędkość była duża nie pamiętam. Upadek był na łokieć i bok biodra. Podniosłem się, otrzepałem i wsiadłem na rower. Po chwili mocno zaczął mnie piec łokieć. Okazało się, że kurtka przeciwdeszczowa została rozdarta. Z jednej strony stromy podjazd, a z drugiej strony łokieć, który nie daje o sobie zapomnieć. Na przystanku postanawiam się zatrzymać. Ściągnąłem kurtkę i obejrzałem swój łokieć. Dużo krwi i żwiru. Po ciemku trudno ocenić głębokość rany. Przemyłem ranę wodą i nałożyłem drugą cienką kurtkę. Mogłem zapomnieć o jeździe na lemondce. Przynajmniej nie z właściwą pozycję, ze względu na łokieć.
Kolejne godziny nocne mijały. Zaliczam podjazdy, a w Makowie Podhalańskim o pierwszej w nocy przychodzi duża ochota na sen. Postanowiłem zatrzymać się w miejskiej altance. Nastawiłem budzik na 10 minut i czułem jak odlatuje. W tym samym czasie usłyszałem dwóch uczestników. W tym jedną z uczestniczek. Głupi zamiast to olać i zdrzemnąć się chwilę wstaje i ruszam do nich z myślą, że fajnie będzie z kimś jechać. Jak to bywa na podjazdach często każdy jedzie swoim tempem i trudno o wspólną jazdę. Podjąłem decyzje, że ponownie jadę swoje.
Na jednym zjeździe słyszę, że w krzakach coś się rusza. Bujna fantazja podrzuca myśl, że to niedźwiedź i jadę szybciej

Spotykam kolejną osobę na trasie i jedziemy wspólnie praktycznie do mety. We wsi Bukowina-Osiedle ok. 4:30 dołącza do nas Michał, oraz jeszcze jedna osoba. Trzymamy się razem. Przejeżdżamy przez mglisty, lodowaty Czarny Dunajec. O godzinie 5:28 po raz pierwszy widzimy Tatry. Powoli wstaje na wschodzie dzień, lecz góry jeszcze słabo widoczne.
Nieco odstaje od grupy, ale mam ich w zasięgu. Na drodze Oswalda Balzera na jednym z rond czeka na mnie Michał z którym pokonuje ostatnie kilometry. Przed samą metą zatrzymujemy się na zdjęcie na tle Tatr już dobrze widocznych. Zostały ostatnie metry. Uśmiech nie znikał z twarzy. Na mecie ogromna radość z ukończenia maratonu. Organizatorzy wyszli, pogratulowali i udekorowali nas

Ostatecznie dojechałem o godzinie 7:45 z czasem 46:35. Jestem mega zadowolony z wyniku.
Nie mogłem uwierzyć, że to koniec. Usiadłem na krześle z którego przez jakiś czas nie ruszałem się. Co było potem ? Potem był posiłek regeneracyjny, następnie za jakiś czas znów zgłodniałem i zamówiłem zupę, oraz pierogi. Do godziny 15 odpoczywałem. W między czasie przyjechali chłopaki z którymi miałem okazję przez większość trasy jechać. Fajnie ich było znów zobaczyć i porozmawiać już po wszystkim. Ekipa Koło Ultra opatrzyła mój łokieć za co jestem im bardzo wdzięczny. Punkt 15 wyruszyłem do Zakopanego. Jazda tym razem praktycznie cały czas w dół aż do samego Poronina. O 16:45 miałem autobus, który zabrał mnie i mój rower do Krakowa. Tam miałem nocleg, a we wtorek z samego rana pociąg do mojego miasta.