Autor Wątek: Rowerem dookoła Alp + nieoficjalny rekord świata = GPS Penis  (Przeczytany 5604 razy)

Offline Mężczyzna Marcin89ck

  • Wiadomości: 16
  • Miasto: Kielce
  • Na forum od: 28.03.2018
Cześć. Korzystałem od lat z tej strony, posiłkując się informacjami do moich przygód, więc myśle że warto żebym mógł się nimi z wami podzielić. Z góry zakładam że spłynie na mnie jakaś krytyka za formę wyprawy, brak profesjonalizmu jak i za jakieś błędy interpunkcyjne itp. no ale przecież nie tylko o to chodzi, jakoś to trzeba dalej przekazać  :icon_twisted: Sam się sobie dziwię, jak mogłem zapomnieć wrzucić tutaj relacje, więc nadrabiam ;)
Chciałbym wam przedstawić  moje wakacje, które spędziłem na rowerze, objeżdżając na nim Alpy. Podczas wycieczki pobiłem również nieoficjalnie pewien rekord świata. Mianowicie „narysowałem” największy rysunek za pomocą śladu GPS.  Aktualny oficjalny rekord Guinessa, to serduszko objechane w RPA na 522km. https://www.guinnessworldrecords.com/world-records/551312-largest-gps-drawing-by-bicycle-individual/ Mój rekord raczej nie będzie brany pod uwagę, ze względu na poniekąd obraźliwą formę, ale sprawa jest w toku u tych od rekordów Guinessa więc kto wie ;) Niektórzy oczywiście mogą być zażenowani formą docelową wycieczki z racji jej niepoprawności, inni wręcz przeciwnie, ale to już kwestia gustu, ja to robiłem dla siebie :D Miałem frajdę jazdą i super przygodę, bo dla mnie głupim jest siedzenie w hotelu w Egipcie na allinclusive, a dla innych głupotą jest rysowanie kuśki rowerem po Europie. I w jednej i w drugiej formie nic się z tego w sumie nie ma, poza wspomnieniami  ;)
Ostatecznie szlaku nie „wyrzeźbiłem” w 100% tak jak chciałem, ze względu na upały przekraczające 40° we Francji oraz ogólnie gorącą wówczas aurę w całej Europie, która równo dawała w kość. Musiałem zrezygnować z dotarcia do Marsylii i wiążącego się z tym 50km wcięcia na czubku penisa, który nadał by pełniejszego kształtu tejże sztuce  :cry:
Ogólnie trasa prezentuje się następująco.

Geneza tej żenującej wycieczki była taka, że jakieś 2 lata temu wpadłem na pomysł że po objechaniu rowerem dookoła Polski, trzeba spróbować coś więcej. I tak padło na Alpy, które planowałem okrążyć startując np. z Wiednia i kończąc w tym samym miejscu lub w Budapeszcie, skąd miałbym jakąś możliwość powrotu do Kielc pociągiem lub autobusem. Jako że nie lubię podróżować transportem publicznym z dużym bagażem, to uznałem że wystartuje z granicy gdzie familia podrzuci mnie autem. I tak patrząc na zarys trasy ujawniło mi się północne jądro, więc uznałem że dorobi się południowe i będzie wesoło. Najśmieszniej było, kiedy to na jakimś forum przeglądałem co odwiedzić w południowych Węgrzech i nagle trafiłem na miejscowość Kutas, którą uznałem za świetny punkt końcowy wycieczki :)
Podróż zajęła mi 32 dni w trakcie której przejechałem w sumie 4007km, przejeżdżając przez 11 państw, finiszując nad Balatonem (na mapce ślad sięga tylko do miejscowości Kutas, którą uznałem za oficjalny koniec i tam wyszło 3833km, następnie objechałem Balaton od południa i rodzinka zgarnęła mnie do domu). Jeden nocleg miałem w Chorwacji pod dachem, reszta to namiot na dziko lub kemping, a raz nawet ławeczka nad rzeczką w Szwajcarii.

Nie była to typowa wycieczka ze zwiedzaniem punktów typu zamki, muzea itp tylko bardziej cieszenie się przygodą, wolnością jazdy na rowerze i podziwianie pięknych krajobrazów  oraz co ciekawszych miejsc. Ponadto raczej starałem się omijać większe miasta, ze względu na to że nie lubię jeździć rowerem w tłoku  i dużo czasu traci się na światłach, więc nie dowiecie się z tej relacji co zobaczyć w Wiedniu czy co zjeść w Zagrzebiu, bo generalnie żarłem przez miesiąc makaron z sosem i suchy prowiant. Czyli ogólnie bez rewelacji kulinarnej, bo gotować i podniecać się lokalnym jedzeniem nie lubię. :)
Poniżej przedstawię relację z wycieczki dzień po dniu, załączając statystyki jazdy rowerem dla ciekawskich oraz w skrócie napiszę co mnie ciekawego spotkało, ale tak w sumie to nic bo codziennie podobne schematy wstać, jechać, podziwiać, jeść, pić i spać i tylko otoczenie się zmieniało :P Oczywiście wrzucę trochę fotek żeby nie zanudzać a może chociaż oko dalszymi etapami nacieszyć.

Dzień 1 Cieszyn - Frydek Mistek - Hranice 16 VI 2019  82.53km,4:38:23 czas jazdy, suma podjazdów https://www.strava.com/activities/2455975168
Pierwszy dzień to wyjazd rano autem z Kielc i przetransportowanie mnie do Cieszyna, gdzie planowałem wystartować. Żona z kuzynami mnie zawiozła, zjadłem pierożki przed startem na rynku w Cieszynie i w sumie byłem gotowy do jazdy. Ogólnie przed startem w głowie trochę się kotłowało że po co ja to robię, gdzie tu sens, logika i po co na tak długo i tak daleko. Ogólnie trochę pesymistyczne podejście jak na start. Pogoda za to w sumie w sam raz, ponieważ  pochmurno 23°C, prawie bezwietrznie i nawet gdzieś przelotnie pokropiło. Ogólnie okazało się że tego dnia było najchłodniej, bo właśnie miały nadejść mordercze upały z nad Afryki, więc co fajnie to się szybko skończyło ;)
Po załadowaniu roweru sakwami i torbami (na końcu relacji lista co spakowałem), podeszliśmy na most graniczny i familia mnie pożegnała, a ja wtargnąłem na czeską ziemię. Tak więc wystartowałem z granicy w Cieszynie ok. 13:30, bo inaczej smakuje dojechać do Lazurowego Wybrzeża rowerem z Polski a inaczej np. z pobliskiej Ostrawy, więc o morale trzeba było podbudować. Pierwsze wrażenia słabe, ponieważ musiałem się przestawić na mocno obciążony rower (w sumie około 50 kg + żarcie), który miałem wrażenie że zaraz się rozleci i wpada w jakiś rezonans przy wolnej jeździe, a dodatkowo coś mi mocno ocierało w przednim kole. No i po ok 1km pierwsza naprawa. Okazało się że pod obciążeniem obejma wspornika sakwy, ocierała o stary magnes z licznika na kole więc postój, narzędzia i do śmietnika co zbędne ;) Mogłem jechać dalej i za Cieszynem czekał mnie dziewiczy podjazd 5km i 130m w górę.  Jako że jestem słoikiem mieszkającym tymczasowo w Warszawie i tam też się przygotowywałem do jazdy, więc jak wiadomo z górkami nie miałem do czynienia, co najwyżej na wiaduktach lub dolina Wisły. Tak więc ta pierwsza mnie zdrowo zmęczyła a gdzie tam jeszcze do Alp :D Będzie czas aby przywyknąć.  Początkowo celem było dojechać do pierwszego etapu, który uznałem że będzie w Wiedniu, z racji tego że nie wiedziałem jak dam radę i ten etap był swego rodzaju rozgrzewką.  W ramach przygotowań do podróży, od końca lutego do startu przejechałem około 800km, więc o ile tyłek jako tako był gotowy do długich posiadówek na siodełku, to kondycyjnie już czułem się nie bardzo, stąd dużo niepewnych myśli. Po tym podjeździe czekały mnie jeszcze 7 kolejnych górek, ale już delikatniejszych więc jakoś się powoli przyzwyczajałem do nowej codzienności. Około 19 uznałem że trzeba szukać noclegu i los padł na rzeczkę w okolicy Hranice. Rozłożyłem namiot w kamienistej dolince rzeki w której to się mogłem opłukać i mogłem zakończyć dzień zapoznawczy, przejeżdżając tego krótkiego dnia prawie 83km. Ogólnie pierwszy dzień bez historii, krajobraz jak u nas tylko język trochę inny, więc jeszcze klimatu podróży czuć nie było, bardziej to był dzień rozpoznawczy.


krajobraz jak u nas tylko przebiauta wyrosły

Pierwszy nocleg nad rzeką

Dzień 2 Hranice - okolice Brna - Mikulov 17 VI  151.82km, 7:49:16podróży, 480 suma podjazdów
https://www.strava.com/activities/2458441564
Drugi dzień rozpoczął się przyjemnie. Pierwsze prawie 60km przejechałem przyjemną ścieżką rowerową doliną rzeki i cały czas było delikatnie z górki. Pogoda fajna 26°, ale troszkę za bardzo paliło słońce. Ale co dobre szybko się kończy, jak jest z górki to kiedyś musi być i pod górkę. Trafiły się dwa strome bolesne podjazdy, ale chociaż okraszone jakąś historią. Inaczej wjeżdża się pod zwykłą górkę, a inaczej pod górkę gdzie Napoleon stoczył słynną bitwę pod Austerlitz, czyli obecnie Slavkov u Brna. Podziwianie niby zwyczajnych stoków gór, z wyobrażaniem sobie jak się w tym miejscu kiedyś tłukli i pedałowanie pod górę aż tak nie boli. Ogólnie dzień minął na jeździe wśród pól i trochę wzdłuż autostrady. Pod koniec dnia, uznałem że dam radę podciągnąć do fajnego kempingu w pobliżu austriackiej granicy i tam przenocować. Dużą część trasy przejechałem super ścieżkami rowerowymi, do tego tylko dwie duże górki i uzbierało się tego dnia w sumie 151km. Do noclegu musiałem kawałek przejechać krajówką z ciężarówkami ale było szerokie bezpieczne pobocze. Kemping w świetnym miejscu nad jeziorkiem za 21zł i mogłem uznać ten dzień za udany, choć słonko mnie lekko przypiekło. Prysznic, kolacja i posiadówka z rodzinką łabędzi i dzień można pozytywnie zamknąć.



Romantyczny nocleg ze złodziejami chlebka.

Dzień 3  Mikulov- Wiedeń  18 VI  120.27km, 7:06:34 czas jazdy, 472m suma podjazdów
https://www.strava.com/activities/2461078811
Tego dnia za cel ustawiłem sobie dojechać za Wiedeń, więc postanowiłem wstać o 6 aby wystartować gdzieś o 7 rano. Wstałem oczywiście trochę później i wystartowałem o 8:30, więc na starcie już humor nie ten, bo może nie starczyć czasu na ewakuację z Wiednia. Pierwsze kilka km to przyjemna jazda dookoła jeziorka nad którym spałem i dotarcie do austriackiej granicy, którą przekroczyłem na kompletnym odludziu polną. Tego dnia spodziewałem się dwóch około 100m podjazdów więc zapowiadało się spokojnie. Jednak po pierwszym podjeździe w pełnym słońcu w 29° przed miasteczkiem Mistelbach, poczułem na tyle silne zmęczenie że postanowiłem chwilę się zdrzemnąć, odpocząć w lesie. Opalenizna zdobyta przez 1,5 dnia zaczęła trochę boleć i nieco wyciągać energię, więc musiałem ubrać długi rękawek, przez to że ramiona już zaczynały zdrowo doskwierać. Przespałem się 30 minut, zjadłem, przegoniłem masę kleszczy (psikacz na komary obowiązkowy na takich wycieczkach :) ) i ruszyłem dalej, mając coraz większą stratę czasu względem założonego planu. Dalej wcale lepiej się nie jechało. Gorąco, utrudniający jazdę lekki czołowy wiatr i jakaś ogólnie zamuła przedłużała jazdę. Po około 90km jazdy wtargnąłem do Wiednia, ale wiedziałem że z wjazdu do centrum odpuszczam, tylko przejadę się wzdłuż Dunaju na Prater i okolice. Jednak jak zobaczyłem masę ludzi kąpiących się we wszelkich jeziorkach i rzeczkach nie mogłem tego pominąć. Pokręciłem się troszkę po okolicy, dojechałem do popularnej wieży telewizyjnej i następnie zjechałem do koryta bocznej odnogi Dunaju, gdzie mogłem sobie popływać w rzece, tak jak by wypadało w taką pogodę. Po takim odpoczynku wsiadłem dalej na rower i  przyjemną ścieżką Eurovelo 6 Donauradwag, ruszyłem dalej na zachód i jadąc brzegiem Dunaju szukałem kolejnego noclegu na dziko. Ogólnie od Wiednia kolejne ponad 200km do miasta Linz, zamierzałem jechać ścieżką rowerową wzdłuż Dunaju. Po odświeżeniu się w rzece jechało się leciutko, więc podkręciłem jeszcze 20km póki słońce jeszcze świeciło i rozbiłem namiot w lesie nad rzeką i jej rozlewiskiem.

Ścieżka która będzie mi towarzyszyć kolejne 1,5 dnia.

Jadę w długim rękawku nie dlatego że jest zimno, tylko dlatego że się troszkę spaliłem i tak mniej boli.



Dzień 4 Wiedeń - Willersbach   19 VI 134.26km,  7:12:40 czas jazdy, 194m suma podjazdów
[url]https://www.strava.com/activities/2463601796[url]
Jako że kolejny dzień zapowiadał się lekko i płasko, liczyłem że uda się zrobić trochę więcej km. Cel jaki sobie ustawiłem to 160km i dotarcie jak najbliżej miasta Linz. Nie zwróciłem jednak uwagi na to, że cały dzień będę jechał w pełnym słońcu w  temperaturze  29°, więc życie zweryfikowało plany. Z planów zostało podziwianie Dunaju cały dzień oraz jazda malowniczym przełomem Wachau między Krems an der Donau i Melk pełnym zamków oraz stoków obsianymi winoroślami. Ścieżkami wzdłuż Dunaju jeździ dużo rowerzystów, ale ścieżka szeroka więc jedzie się się przyjemnie. Po drodze druga mała awaria. Urywa mi się mocowanie śruby do torby na kierownicę, więc idzie prowizora, trytytki i podkładki z byle czego. Swoje już przeżyła, trochę ją przeciążałem ale jak za 40zł to swoje dała radę i już do końca jakoś dotrwała. W Austrii bardzo fajne było również to że było bardzo dużo hydrantów z pitną wodą, gdzie mogłem się schłodzić, napić i namoczyć ścierkę którą opłukiwałem twarz podczas upałów. Na nocleg zdecydowałem się na kemping w Willersbach. Pięknie położony z genialnym zachodem słońca, cena jak na Austrię wporządku bo 9€. Biorę tam prysznic i przy odpoczynku ucinam sobie pogawędke z miłymi austriakami podróżującymi kamperem i elektrycznymi rowerami za niemałe pieniądze. Może kiedyś też sobie takim ułatwię życie jak zejdą z ceny 5000€, w jego konkretnym modelu KTMa.











Dzień 5 Willersbach- Wels  20 VI 113.96km,  6:29:16 czas jazdy, 335m suma podjazdów
[url]https://www.strava.com/activities/2466461922 [url]

Następny poranek, szykuję się do startu i zaczepia mnie niemka z pytaniem czy wiem że dzisiaj są zamknięte wszystkie sklepy. Trochę mnie zaskoczyła, bo co do niedziel to wiedziałem że są pozamykane, ale nie skojarzyłem że akurat w czwartek jest Boże Ciało i w Austrii też mają wolne. Choć nie chciałem bo troche zapasu miałem, to przemiła kobietka z mężem wcisnęła mi trochę batoników, owoców i napoi żebym spokojniej przeżył dzień. Trochę mi głupio było brać coś od kogoś za darmo, ale uznałem te ‘’dary” za reparacje wojenne, bo tego dnia planowałem odwiedzić słynny austriacki obóz koncentracyjny Mauthausen. Kolejny dzień upałów, które miały mi towarzyszyć praktycznie jeszcze przez 3 tygodnie więc tylko będę podawał temperaturę wraz ze statystykami. 30°C w cieniu więc w pełnym słońcu jeszcze lepiej. Dotarłem do obozu Mauthausen do którego trzeba było się wspiąć bardzo stromym podjazdem. Sam obóz robi wrażenie z kompleksem baraków, masą pomników oraz kamieniołomem z charakterystycznymi schodami do nich prowadzącymi. Ruszając dalej chciałem sobie troszkę skrócić drogę bocznymi ścieżkami, jednak okazało się to totalną porażką, nieprzejezdną drogą i staconymi prawie 8km w trudnym terenie. Wkurzony i zmęczony wróciłem na właściwą ścieżkę, przekroczyłem po raz ostatni Dunaj i ruszyłem dalej w kierunku miasta Linz. Po drodze trafiło się fajne, mega zatłoczone jeziorko z którego jednak wstyd było nie skorzystać. Od tego miejsca skończyła się przyjemna dolinka, a zaczną się powoli pagórki więc etap rozgrzewki z Polski został zakończony. Ruszyłem w górę malowniczej turkusowej rzeki Traun, jadąc dalej genialną ścieżką rowerową. Postanowiłem podpedałować ile się da i przenocować się gdzieś na dziko, co nie było takie łatwe do znalezienia w dość zagęszczonej domami okolicy. Zaczęły nachodzić gęste chmury więc spodziewałem się burzy czyli jeszcze troszkę i trzeba się chować. Wjechałem do lasu jak już było kompletnie szaro od chmur i wiał bardzo silny wiatr. Ledwo zacząłem się rozkładać i rozpoczęła się burza, więc musiałem najpierw ratować to co może mi zamoknąć, czyli torbe z kierownicy i elektronikę którą schowałem do szczelnego worka. Sakwy miałem wodoszczelne więc o nie się nie martwiłem, ale pozostał rozpakowany chwilę wcześniej namiot. Ten oczywiście rozkładałem w środku burzy z łamiącymi się gałęziami wokół mnie i wszystko szło źle. Ja, namiot i parę rzeczy do spania kompletnie mokre. W końcu się rozłożyłem ale wewnątrz basen, więc co sie dało to wylałem, a resztę wody zebrałem zdjętą koszulką.  Jeszcze ponad godzinę zeszło mi ogarnianie, susząc wnętrze namiotu kuchenką gazową. Na szczęście się nie zaczadziałem, ale zmęczony w wciąż wilgotnym namiocie musiałem sie wkurzony położyć  spać. Tak więc istna tragedia i pierwsze chwile zwątpienia bo i morale mocno podupadły.







Dzień 6 Wels - Salzburg  21 VI 121.01km, 7:37:14 czas jazdy, 895m suma podjazdów
[url]https://www.strava.com/activities/2471826069[url]
Po przygodach wieczorem, udało mi się cudem wcześniej wstać i wystartować o 7:30 w dalszą drogę. Dosłownie 500 metrów dalej, okazało się że stała ogromna wiata pod którą mógłbym się schronić przed wieczorną burzą. No trochę niefart, ale trzeba żyć z dalej. Planowałem gdzieś się z rana rozłożyć i osuszyć co się da, ale musiałem trochę poczekać aż słońce mocniej przywali. Suszenie połączyłem ze śniadaniem i tak oto miło uciekła prawie godzina na polanie nad rzeką. Jazda wzdłuż rzek od samego Wiednia miała się zaraz skończyć i miały zacząć się górki. Kilka z podjazdów dałoby się ominąć normalnymi drogami, ale jako że Austria bogata w ścieżki rowerowe to trzeba było z nich korzystać, bo pewniej jechać ścieżką rowerową, niż normalną ruchliwą drogą. Jechałem głównie ścieżką R6 od Linz, następnie różnymi innymi ścieżkami do samego Salzburga i wszystkie wg. jakiejś stronki z austriackimi szlakami, miały 5 gwiazdek jeśli chodzi i walory widokowe. No i rzeczywiście po przygodzie z dotychczasowymi pagórkami, panorama zbliżających się Alp robiła wrażenie, ale też dawała trochę niepokoju że dopiero się zacznie grubo. Krążąc wśród pól i lasów robiło się coraz więcej podjazdów i docierając do pierwszego w trasie górskiego jeziora postanowiłem skorzystać z okazji. Na miejscu okazało się jednak że skorzystanie z kąpieliska to przyjemność za 5€, więc nie mogłem się na to zgodzić. Za tyle to pół noclegu bym miał, a na półgodzinne kąpanie trochę szkoda. Wiem że dla niektórych to cebula ale każdy grosz się liczy. Kilkaset metrów dalej, jadąc wzdłuż jeziora, udało mi się za to popluskać za darmo, samemu w ciszy. Niby był zakaz kąpania poza wyznaczonym miejscem, ale chęć odświeżenia i wykąpania się w krystalicznie czystej wodzie była mocniejsza i w żadnym przypadku nie żałuje, kamieni ani wody tym nie skrzywdziłem. Co najwyżej troszkę zasoliłem jezioro swoim potem. Szczęśliwy pojechałem dalej i w pewnym momencie zgubiłem szlak rowerowy i pojechałem normalną małoruchliwą ulicą dalej. Zatrzymał mnie praworządny starszy austriak, tłumacząc że nie mogę jechać ulicą i 1,5 km wcześniej jest ścieżka którą zgubiłem. Nie chciałem się wracać, tym bardziej że podjechałem pod niemałą górkę, a dosłownie 500m dalej moja ścieżka znowu przecinała drogę którą „bezprawnie” podążałem. Chwilę się ze mną podroczył, tłumacząc że takie są zasady i tak nie wolno, ja wytłumaczyłem że rozumiem mój błąd i nie zauważyłem znaku ścieżki, ale to bez sensu się wracać, jak zaraz z powrotem zjeżdżam na ścieżkę. W końcu dał sobie spokój i pojechałem dalej. Alpejska czystość, doskonałość i chęć niesienia pomocy jest super, ale czasem ktoś może popełnić jakiś błąd. Nawet się tym nie zdenerwowałem tylko ruszyłem i dotarłem w końcu do Salzburga. Spodziewałem się większego tłoku w mieście ale okazało się dość przyjaźnie dla rowerzystów. Z racji zbliżającego się wieczora i nachodzących chmur, tylko objechałem po centrum i po ciekawszych miejscach turystycznych Salzburga i ruszyłem w kierunku niemieckiej granicy. Trochę się wahałem czy nie przenocować dla spokoju w jakimś hostelu w mieście, ale pozostałem wierny namiotowi. W Niemczech znów zaczęło się chmurzyć więc nie chciałem powtórzyć zmoczenia z poprzedniego dnia. Pierwsza dogodna lokalizacja do przenocowania i dosłownie równo z pierwszą kroplą skończyłem rozkładać namiot. Znowu dość mocno popadało, połamało w okolicy gałęzie, ale ja byłem już zadowolony w suchym schronieniu.











Dzień 7 Salzburg - Miesbach  22 VI  115.99km, 6:58:33 czas jazdy, 1045m suma podjazdów
[url] https://www.strava.com/activities/2471770656 [url]
Pierwszego dnia na niemieckiej ziemi, spodziewałem się wielu podjazdów i widoku Alp. Kompletnie się nie zawiodłem, bo cały dzień mi one towarzyszyły, czasami jednak chowając się w chmurach. W końcu zaczęły się eleganckie widoki, a nie jakieś niskopienne popierdułki. Troszkę mi zeszło czasu aż jako tako wysuszyłem namiot przez poranną rosę i ruszyłem dalej. Dzień zapowiadał się pochmurno i okazało się że był najchłodniejszy ze wszystkich podczas całej podróży bo całe 23°. Jak dla mnie idealna temperatura, byle by nie padało bo upałów nie lubię. Początkowo przejazd przez bawarskie małe wioski w których podziwiałem ogromne domy, połączone chyba z oborami. Często spotykałem też przydomowe tablice, na których mieszkańcy chwalili się że mają nowe potomstwo z imieniem dziecka oraz datą narodzin. Ciekawa tradycja. Po jakimś czasie dotarłem do jeziora nazywanym bawarskim morzem, czyli Chiemsee. Trochę takie Śniardwy otoczone górami, ale bez masy reklam i naszego chaosu z goframi i innym turystycznym odpychającym badziewiem. Nawet weisswurstem w okolicy nie pachniało. Podobnie wyglądają wszystkie niemiecki i austriackie miasteczka, gdzie nie ma takiego chaosu jak u nas, wszystko schludnie poukładane. Nad jeziorem wypocząłem, pogadałem z lokalnym znachorem o okolicy i jazda dalej. W jakimś miasteczku podjechałem do rowerowego, ponieważ zgubiłem poluzowaną nakrętkę od mocowania sakw i za całe 2€ musiałem kupić nową śrubkę, od śniadego pana mechanika. U nas bym kupił za tyle cały kilogram, no ale cóż wyboru nie miałem, może chociaż ona z tytanu jest :D Dalsza jazda w górę i w dół przez bawarskie przyjemne miasteczka zakończyłem za miasteczkiem Miesbach, jednak w samym miasteczku musiałem przeczekać ponad godzinę, przez ulewny deszcz. Zaczęło się ściemniać, więc jak tylko przestało padać, to podjechałem kawałek dalej i w wilgotnym lesie tradycyjnie rozłożyłem namiot na dziko. Miejsce średnie, ale chociaż miałem pewność że nikt nie będzie mnie niepokoił.






 :icon_smile2:

Offline Mężczyzna Marcin89ck

  • Wiadomości: 16
  • Miasto: Kielce
  • Na forum od: 28.03.2018
Dzień 8 Miesbach - Wertach  23 VI  131.74km, 8:11:46 czas jazdy, 1292 m suma podjazdów
https://www.strava.com/activities/2477328384
Tego dnia głównym celem było zobaczenie podobno najładniejszego zamku na świecie, czyli Neuschwanstein. Tego dnia mija tydzień od startu w Cieszynie, morale w porządku, więc za kolejny cel ustawiłem sobie przejechanie Szwajcarii i ewentualna ewakuacja do domu z Lyonu lub Genewy. Takie planowanie etapami, dało mi poczucie że nie jest jeszcze daleko i łatwiej dzielić sobie taką podróż na etapy, niż myśleć ile tysięcy km zostało mi do np. Zagrzebia, tym bardziej że jeszcze nie zrobiłem nawet 1000km.
Chwilę po starcie napotkałem ciekawy cmentarz z II wojny światowej, na którym byli pochowani żołnierze amerykańscy, kanadyjscy czy polscy. Cmentarz w pięknym stanie, widać że ktoś tam kładzie grube pieniądze i to raczej niekoniecznie są Niemcy, a i można się wpisać do księgi pamiątkowej schowanej przy wejściu. Dziwnie trochę się tam czułem, przez to że jest taki cmentarz w miejscu, jakby nie patrzeć, dawnego wroga pochowanych. Historia historią, nie zważając jak się ona potem potoczyła, ale na pewno dla wielu starszych osób jest to niewygodne, że tak czczą zabójców ich rodzin, nawet jeśli to oni byli napastnikami. No ale to już głębszy temat poprawności. Dalej jechałem odcinkami normalną drogą, co nie było standardem od czasu wjechania do Austrii. Jednak dominowały dalej ścieżki rowerowe, którymi chciałem też sobie skrócić drogę, przejeżdżając szutrową drogą przez las i górki. W pewnym momencie nie zauważyłem że właściwa ścieżka prowadzi inaczej i ruszyłem coraz gorszą drogą, bardzo stromym szlakiem pod górę. Wspiąłem się powoli może 100m pod górę i uznałem że coś jest nie tak, niemożliwe żeby tędy prowadziła ścieżka. Sprawdziłem to i oczywiście miałem rację, tracąc przy tym niby tylko 3km ale dużo więcej czasu i energii na morderczą wspinaczkę. Zawróciłem i już z normalnym nachyleniem mogłem jechać dalej w górę, aż do przeszkody którą było przekroczenie rzeczki bez mostu. Widocznie go zmyła górska rzeczka, a ja z 55km rowerem (była niedziela więc miałem sporo zapasów jedzenia i wody), miałem dodatkowy wysiłek żeby ją przekroczyć. Po przygodzie z lasem czekał mnie 20km przyjemny dojazd do celu dnia i podziwianie mega widoków po drodze. Z daleka zamek nie robił dużego wrażenia, zazwyczaj wszystko wygląda na zdjęciach z folderów lepiej niż na żywo i tego też się spodziewałem. W okolicy oczywiście masa turystów, choć do Mielna jeszcze im brakuje. Zostawiłem rower, zabrałem co potrzebne i na piechotę, bez wchodzenia do wnętrza zamku dotarłem do Marienbrucke, skąd jest najlepszy widok na zamek. I tutaj przyznam że widok zrobił na mnie ogromne wrażenie, góry, jeziora, zamek i rzeka pod mostem dawały radę. Rozpromieniony widokiem zszedłem na dół, gdzie jest kolejny mniej znany i widowiskowy zamek, chwilę odpocząłem w cieniu nad jeziorem i postanowiłem dotrzeć tego dnia na kemping nad jeziorem Gruntersee. Po drodze dalej piękne widoki, nielegalne krowy na ulicy oraz sporo autobusów z turystami. Kemping bardzo przyjemny, czysty i ładnie położony nad jeziorkiem. Tutaj mogę w spokoju skorzystać z płatnej pralki, wykąpać się, podładować elektronikę i porządnie przyszykować sobie coś do jedzenia na swojej kuchence gazowej. Kemping kosztował mnie 17€, a pranie dodatkowo 2€.














Dzień 9 Wertach - Liechtenstein 24 VI 137.40km,7:33:44 czas jazdy, 784 m suma podjazdów
https://www.strava.com/activities/2477762552
Poranek w górach był dość chłodny i wszystko było pokryte rosą. Szkoda że tak cały dzień nie mogło być. Za cel tego dnia, ustanowiłem sobie dojechanie do Szwajcarii, ale ostatecznie się to nie do końca udało. Pierwsze 10km to największy podjazd dnia, więc rozgrzewka i najgorsze na dzień dobry za mną. Następnie czekały mnie pojedyncze kolejne podjazdy których się nie obawiałem. Jednak po przekroczeniu granicy z Austrią niby nie wymagający podjazd, ale bardzo mnie wykończył w palącym słońcu i temperaturze 30°. Tego dnia zaczęły napływać pierwsze upały z nad Afryki, które wkrótce miały kompletnie dać po dupie zarówno mi, jak i całej Europie. Co trochę robiłem sobie przerwy w cieniu i mozolnie wspinałem się na w sumie niewysoką górkę. Wiedziałem że za nią już będzie tylko z górki i płasko, z racji tego że miałem zjechać do doliny rzeki Ren, wpływającej do jeziora Bodeńskiego. Zjechałem do miasta Bregenz, położonym ładnie nad jeziorem i wyłączyłem internet żeby pobliscy Szwajcarzy mnie nie naliczyli na duże koszta. Od tego momentu musiałem sobie radzić bez pomocy map google, których używałem w sumie tylko w większych miastach oraz orientując się czasami którą drogę wybrać. Ściągnąłem sobie aplikację maps.me z mapą offline Szwajcarii i ruszyłem dalej. Jedyny jej minus, to że nie widać na mapce przewyższeń, więc czasami trzeba było się posiłkować darmowym gdzieniegdzie wifi i korzystać z brouter.web w którym pięknie można sobie wyznaczać trasę z przewyższeniami tak jak chcę. Wracając do podróży to w Bregenz odpocząłem sobie na promenadzie nad jeziorem i ruszyłem dalej korytem rzeki. Im dalej tym piękniej wjeżdżałem płaską doliną, między już naprawdę wysokie szczyty gór przekraczających 2000m. n.p.m. Przewyższenia robiły wrażenie ze względu na to że dolina którą jechałem była położona na wysokości 350 m. n.p.m. Choć trasa bardzo łatwa to jednak z czasem zaczęło mi się dłużyć i kolejne kilometry gdzieś bardzo wolno mijały. Jazda w pełnym słońcu wałem przeciwpowodziowym Renu, coraz bardziej wyciągała energię i powoli zaczynało brakować mocy. Mała zmiana celu, który uznałem za kemping na południu Liechtensteinu, czyli jeszcze jakieś 25 km. Samego wjazdu do tego małego księstwa nawet nie zauważyłem. Nie było żadnego znaku typu „Witamy w Liechtensteinie”, tylko po prostu w którymś momencie tam po prostu byłem. Kolejne kilometry jazdy wzdłuż Renu mijały i w końcu dotarłem do Vaduz, czyli stolicy tego państewka. Ogólnie ceny wszystkiego kosmiczne, trochę turystów z których się chyba to państwo utrzymuje, ale generalnie wieczorem na mieście było dość pusto. Może to przez upał, bo raczej każdy jest ciekawy co w takim państewku się dzieje, choć poza górami i rzeką nie mają wiele do zaoferowania. Po wyjechaniu ze stolicy, dotarłem do kempingu położonego na południu kraju, za który zapłaciłem 18 franków czyli jakieś 70 zł na nasze. Na kempingu wzbudziłem zainteresowanie pewnej grupki włoskich kolarzy, którzy podróżowali we dwójkę rowerami oraz z ekipą pomocniczą jadącą kamperem z Florencji do Stuttgartu. Też bym chciał mieć takie zaplecze, ale to już nie ten sam klimat walki o przetrwanie. Mieli jakiś cel charytatywny i zbierali kasę w szczytnym celu przejeżdżając rowerami przez Alpy. Ogólnie zdziwieni byli, kiedy powiedziałem im że zamierzam dojechać do Marsylii, a potem przez Włochy nad Balaton. Mówili że jestem pozytywny wariat i jeśli będę we Florencji to żebym wpadał w odwiedziny. W sumie miło, ale kontaktu nie wziąłem i Florencji nie miałem w planach, ale zawsze to spoko otrzymać miłe słowa :P Następnie się umyłem, zagrzałem sobie jedzonko i mogłem na dobranoc obserwować bardzo ładny zachód słońca, za wysokimi górami, pokrytymi jeszcze miejscami śniegiem.












Dzień 10 Liechtenstein - Brunnen 25 VI 116.73km, 7:17:45 czas jazdy, 817 m suma podjazdów
https://www.strava.com/activities/2480247397
Po szybkim opuszczeniu Liechtensteinu i przekroczeniu Renu wkroczyłem do Szwajcarii. Myślałem ze będzie jakieś delikatne przejście graniczne, a tutaj tylko mało widoczna tabliczka informująca że tutaj jest Szwajcaria i tyle. Od tego momentu przez kilka dni miałem jechać krajową ścieżką rowerową nr. 9, która poprowadzi mnie aż nad jezioro Genewskie. Tylko kawałek odcinek przy jeziorze Czterech Kantonów pojechałem inaczej, po swojemu. Po kilku kilometrach jazdy wzdłuż rzeki Ren oraz po ściganiu się z jakąś kobietką na koniu, odbiłem na zachód wkraczając w jeszcze piękniejszą dolinę. Ta była dużo węższa i równie stroma, a po dojechaniu do jeziora Walensee to już kompletna orgia dla oka. Jazda kilkanaście kilometrów wzdłuż jeziora to sama przyjemność, nawet pomimo 32°C, dodatkowo sporo tuneli którymi prowadzą ścieżki rowerowe, dawały swym chłodem ulgę. Po minięciu jeziora i około 50km poczułem silne zmęczenie, więc postanowiłem się zdrzemnąć na jakiejś polance. Odpocząłem 30 minut, wiedząc że nad kolejnym jeziorem czeka mnie jak dotychczas największa wspinaczka w moim życiu. Czekało mnie ponad 500m w górę, więc gdzieś z tyłu głowy od rana to bolało, pomimo pięknych widoków. Nad jeziorem Obersee w miasteczku Pfaffikon zaczęło się niesienie krzyża. 3km w poziomie 200 w pionie przy ogromnej początkowo stromiźnie, zajęło mi aż godzinę przy tym zmęczeniu i w upale. Dalej było już trochę lepiej bo i nie aż tak stromo, ale nigdy mnie tak krótki odcinek tak nie wykończył. Nawet pojawiały się już pesymistyczne myśli że trochę za ciężko i gdzie ja dam radę, a przez Szwajcarię jeszcze kilka razy trzeba będzie się pomęczyć. W końcu kto by się spodziewał gór w Szwajcarii  :D Wspinając się i co chwila robiąc sobie przerwy, miałem dużo czasu na podziwianie okolicy. Ciekawym było jak z lasu nagle wybiegł gość z gromadką może 10-letnich dzieci, którzy po prostu w ramach WF-u biegali po lesie. Zdziwiło mnie to w obecnych czasach, kiedy to rodzice boją się o kleszcze, przeziębienia i inne niebezpieczeństwa czyhające poza salą gimnastyczną, a tu takie zaskoczenie. Po jakimś czasie dotarłem do stosunkowo ruchliwej drogi, poboczem której, dalej prowadziła ścieżka rowerowa. Jadąc dalej rowerem miałem wrażenie, że to kierowcy aut bardziej uważają na mnie niż ja na auta i dało się odczuć jak bezpiecznym krajem do jazdy rowerem, jest Szwajcaria. Nikt nie wyprzedzał na żyletki, masa cierpliwości i brak piratów drogowych. Przeciwieństwo Polski, choć i u nas jest coraz lepiej. Kiedy w końcu udało mi się dostać na szczyt, byłem szczęśliwy, bo tego dnia czekał mnie już tylko zjazd do jeziora. Prawie 20 km zjazdu i po drodze piękny krajobraz, był miodem na serce po wcześniejszej mordędze. Jezioro Czterech Kantonów dotknąłem w miasteczku Brunnen, skąd był świetny widok na odnogę jeziora w kierunku południowym i zachodnim. Trochę takie fiordy, tylko cieplej i słodka woda. Stąd podjechałem do pobliskiego kempingu położonym nad samym jeziorem, gdzie mogłem popływać w chłodnym jeziorku jak i wziąć upragniony prysznic. Za kemping zapłaciłem 13,5 CHF czyli ponad 50zł, ale miejsce do wypoczynku warte swojej ceny.













Dzień 11  Brunnen - Spiez  26 VI   146.49km, 8:18:11 czas jazdy, 1116 m suma podjazdów
https://www.strava.com/activities/2484066449
Dzień ten zamierzałem rozpocząć od przepłynięcia promem przez jezioro. Za 8 CHF w ciągu około 20 minut przeniósł mnie on na drugą stronę jeziora, skąd mogłem ruszyć w dalszą drogę. Jazda płaskim bajkowym wybrzeżem wzdłuż kolejnych jezior, w pewnym momencie zmniejsza moją czujność i orientuje się że nie jadę moim szlakiem nr 9. Nie zauważyłem właściwego skrętu, tylko pojechałem tam gdzie ładniej i okazało się że nadrobiłem prawie 8km. W sumie nie okazało się to jakąś stratą, bo mogłem się przejechać ścieżką rowerową tunelami i galeriami wzdłuż jeziora i autostrady z kolejnymi świetnymi widokami. Zobaczyłem, zawróciłem i pojechałem dalej wzdłuż kolejnego jeziora, już we właściwą stronę. Po 60km za jeziorem Sarnersee skończyła się sielanka i czekał mnie pierwszy podjazd. Pierwszy 100m podjazd, choć bardzo stromy, poszedł dużo lepiej niż poprzedniego dnia i po 30minutach zameldowałem się nad jeziorem Lungerersee. Jezioro to położone między górami i ze swym turkusem bardzo mi się spodobało i musiałem w nim zamoczyć chociaż na chwilę nogi. Chwila oddechu bo zaraz czekał mnie dużo cięższy podjazd i dodatkowo okazało się że szlak prowadzi nieco rozmytą drogą szutrową. Podjazd porównywalnie ciężki jak poprzedniego dnia, z tym że poszło mniej boleśnie przez to że szlak prowadził lasem. Trochę cienia i człowiek już inaczej do wszystkiego podchodzi, a w sumie podjazd okazał się nawet cięższy, bo miałem prawie 700m wspinaczki. Dotarłem na przełęcz Brunig położonej na 1007m n.p.m. i stąd zaczął się ostry zjazd w dół. Stromy zjazd pozwolił osiągnąć wysokie prędkości przekraczające 60km/h, jednak podczas hamowania przy kolejnych serpentynach troszkę się wystraszyłem o hamulce, które się niesamowicie nagrzewały i śmierdziały. Ciężar roweru ze mną i bagażem, przywołał zdrowy rozsądek i resztę zjazdu pokonałem spokojniej, robiąc co troszkę przerwy aby hamulce odpoczęły, bo zapasowych klocków nie miałem. Kierowałem się dalej aby zobaczyć przełom rzeki Aare, bo zapowiadał się bardzo fajnie. Po dojechaniu na miejsce okazało się że jest tam akurat cała masa turystów i musiałbym niby czekać aby móc się tam przejść. Choć z biegiem czasu żałuje że nie poczekałem, to ruszyłem dalej. Bilet za 8 CHF bym przebolał, ale tego dnia czas był dla mnie bardzo ważny. Dalej jechałem kolejną płaską doliną wzdłuż rzeki Aare, a wokół mnie ze stromych ścian gór spływały co trochę kolejne wodospady. Widoczek bajeczny, a na dodatek miałem okazję przejechać się lokalnym lotniskiem, które przecinała normalna droga. Po prostu zamykają na niej szlaban jak na kolei kiedy chce wylądować lub wystartować samolot. Dalej pojechałem północnym brzegiem jeziora Brienzersee i dotarłem do turystycznego Interlaken, położonego między jeziorami i głębokimi dolinami. To trochę takie szwajcarskie Zakopane, ale oczywiście bez kiczu. Tutaj musiałem podjąć jedną z trudniejszych decyzji podczas wyprawy, ponieważ musiałem zrezygnować z przejażdżki w zajebistą dolinę do wioski Lauterbrunnen. Wystarczy wpisać tą nazwę w wyszukiwarkę i wiadomo dlaczego bardzo chciałbym tam być. Pozostał mi widok tej pięknej doliny z daleka i pogodzenie się z losem. Zrezygnowałem dlatego że dojazd tam i z powrotem zająłby mi grubo ponad godzinę, a następnego dnia czekał mnie ciężki podjazd i wolałem go zrobić rano niż w południe w tym skwarze. Z perspektywy czasu uważam że była to słuszna decyzja, no ale takich widoków zawsze szkoda. Z Interlaken ruszyłem dalej brzegiem kolejnego pięknego jeziora Thunersee i dotarłem do miasta Spiez, skąd leniwie zaczynał się kolejny podjazd. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, a ja planowałem dotrzeć do pobliskiego kempingu. Na miejscu okazało się że ten jest nieczynny, a bez internetu nie mogłem tego wcześniej dokładnie sprawdzić. Pozostawał więc nocleg na dziko, więc pojechałem w górę rzeki, rozglądając się za dogodnym miejscem. Ogólnie w tym kraju ciężko o znalezienie jakiegokolwiek możliwego wjazdu w las i szukania tam szczęścia, więc los padł na ławeczkę przy ścieżce nad rzeką. Na ławce karimata, ja w śpiwór, a nade mną zawiesiłem płachtę która miała zbierać rosę.Pierwszy raz spałem w ten sposób na ławce jak jakiś bezdomny, ale obok był chociaż górski strumyk w którym mogłem się wykąpać i ogólnie bardzo mi się podobała ta forma noclegu. Generalnie nie wyspałem się najlepiej bo ławka była lekko pochyła, ale poza tym ciekawy nowy sposób na nocleg.















Dzień 12 Spiez - Lozanna  27 VI   135.09km, 7:49:10 czas jazdy, 1158 m suma podjazdów
https://www.strava.com/activities/2485715714
Od rana czekał mnie niemal 35km podjazd, dlatego chciałem ruszyć wcześniej aby nie wspinać się w upale. Szczyt znajdował się na około 1300m n.p.m. Wystartowałem o 7:30 i pierwsze 20 km przebiegło dość swobodnie, bo nachylenie było niewielkie. W Boltingen dotarłem do rozjazdu, w którym mogłem sobie bardzo skrócić drogę kosztem bardzo stromego podjazdu na prawie 1600m. Skróciłbym sobie drogę o 20km ale było by prawie 900m wspinaczki i potem z górki, ale odpuściłem. Byłoby raz a porządnie, ale trochę zmiękłem kiedy zobaczyłem te serpentyny zawijające się w górę. Tak więc pojechałem delikatnie dalej i za miastem Zweisimmen czekała mnie moja wspinaczka demo, 350m w górę. Wspinaczka była połączona z częstymi stromymi zjazdami w dolinki rzek i równie stromymi kolejnymi podjazdami. Na jednym z nich miałem, o dziwo w bezpiecznej Szwajcarii, najniebezpieczniejszą sytuację na drodze podczas wyprawy. Rozpędziłem się na wąskiej drodze z górki i w dolinie na zakręcie, mało co nie wjechał by we mnie równie rozpędzony z drugiej górki ciągnik. Ten miał jeszcze z przodu widły, na które mógłbym się nieprzyjemnie nabić, ale oboje wyhamowaliśmy w ostatniej chwili. W sumie to tylko ja byłbym poszkodowany, jako że byłem troszkę mniejszy ale wzajemnie się przeprosiliśmy za nieodpowiedzialność na wąskiej drodze i ruszyliśmy dalej w swoje strony. Kolejny podjazd był tak stromy, że ledwo zdołałem wepchać rower na górę pieszo i dziwiłem się, dlaczego tą drogą poprowadzono szlak. Dotarłem w końcu na szczyt, gdzie chwilę pogawędziłem z francuzem, który pokazał mi co warto zobaczyć po drodze. Następnie zaczął się zjazd w dół i już na spokojnie mogłem podziwiać, powoli kończące się wysokie Alpy. Choć droga była zazwyczaj lekko z górki i czasem płasko to zaczęło mi się jechać fatalnie. Powodem była jazda pod wiatr i oczywiście wysoka temperatura sięgająca tego dnia 34°. Dotarłem do Bulle gdzie zrobiłem sobie dłuższy postój i pojechałem dalej w kierunku jeziora Genewskiego. Wiatr zaczął wiać w plecy więc jechało się już dużo lepiej, nawet pomimo upału. Nic tak dobrze nie schładza, jak szybka jazda na luzie z pchającym w plecy wiatrem. W pewnym momencie dotarłem do miejsca z którego rozległ się widok na jezioro oraz stoki pełne winorośli. Serpentynami zjechałem w dół do miasteczka Vevey, gdzie chwile odpocząłem nad chłodnym jeziorem. Dalej wzdłuż jeziora jechałem już ścieżką nr 1, która miała mnie zaprowadzić aż do samej Genewy. Jechało się bardzo przyjemnie brzegiem jeziora po lewej oraz z winnicami po prawej stronie, w ten sposób dotarłem do Lozanny, gdzie planowałem przenocować się na kempingu. Po drodze odwiedziłem jeszcze park olimpijski położonym przy muzeum poświęconym igrzyskom olimpijskim, jednak te było już zamknięte. Ogólnie rejon jeziora Genewskiego obfituje w światowe siedziby wszelkich sportów. W stolicy olimpijskiej przejeżdżałem również koło światowej siedziby siatkówki FIVB oraz Maison du Sport w którym mieszczą się siedziby wielu innych sportów. Ogólnie okolica wydaje się stolicą świata, ponieważ i znajdują się tutaj i inne organizacje międzynarodowe jak ONZ czy WHO w Genewie. Dotarłem do kempingu położonym przy Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim za który zapłaciłem 20CHF i wypocząłem nad kolejnym jeziorem.


pierwszy rzut oka na jezioro Genewskie oraz miasteczko Vevey




płonie ogień olimpijski

Dzień 13 Lozanna - Serrières-en-Chautagne  28 VI   118.38km, 6:50:11 czas jazdy, 691m suma podjazdów
https://www.strava.com/activities/2487853472

Poranek zapowiadał się pozytywnie, tego dnia czekała mnie głównie miła przejażdżka wzdłuż jeziora Genewskiego i dopiero we Francji zapowiadało się ciężej. Najpierw zobaczyłem co olimpijskie i dalej jadąc brzegiem jeziora, co trochę przystawałem podziwiając góry i jezioro. Po jakimś czasie dotarłem do Nyonu gdzie siedzibę ma UEFA i chciałem wejść do środka, zobaczyć puchary które dojrzałem zza okna i tam wyprosił mnie elegancki ochroniarz. Siedziby europejskiego futbolu zwiedzać się nie da i musiałem się zaspokoić oglądaniem z zewnątrz, więc bez rewelacji. Przed Genewą postanowiłem wykąpać się w jeziorze, odpoczywając przy okazji na jednej z wielu plaż. Na większości plaż są publiczne prysznice aby opłukać się czystą wodą, więc przy okazji też skorzystałem i ruszyłem do Genewy. Z kilku kilometrów już było widać symbol tego miasta, czyli najwyższą fontannę w Europie wyrzucającą wodę na 140m. Przez samo miasto jechało się bardzo swobodnie, pomimo dość dużego ruchu aut. Ścieżkami rowerowymi mogłem swobodnie dojechać do zatoki i tak dotarłem pod samą fontannę. Tam już tłum turystów, ale nie było problemu aby podjechać pod samą fontannę i cieszyć się z jej ochłody. Tak się tam zasiedziałem, że jak już ruszyłem w końcu w kierunku granicy z Francją to zapomniałem podjechać do ogrodów ONZ, które też miałem ochotę zobaczyć. Nie chciało mi się już wracać i ruszyłem dalej. Przekroczyłem granicę i od początku miałem wrażenie, że we Francji jest bardzo brudno i dało się zauważyć sporo śmieci przy drogach. Zrobiłem sobie przystanek przy ruchliwej drodze, a po chwili została przywieziona pani która okazała się prostytutką i tutaj było jej miejsce pracy. Tak więc pierwsze wrażenie z Francją raczej słabe, po czyściutkich poprzednich krajach. Pojechałem dalej bo obawiałem się jej zarazków i powoli zaczęła się jazda pod górę. Nie była ona jakaś bardzo stroma, jednak zmęczyła mnie kolejny wspinaczka w upale. Po dotarciu na szczyt ogromna ulga bo dalej już górek miało nie być, więc pozostaje zjazd do miasteczka Frangy, gdzie zrobiłem zakupy i dojechanie na jakiś nocleg. Po wyjściu z klimatyzowanego sklepu, uderzenie gorąca było tak mocne, że ciężko było mi złapać oddech. Przez cały dzień organizm przyzwyczaił się do wysokiej temperatury, a po chłodnej klimie nie dało się wytrzymać. Powoli ruszyłem, licząc że się przyzwyczaje i pomogło chyba tylko to, że słońce było coraz niżej. Dojechałem nad rzekę Rodan, która miała piękny turkusowy kolor i miała mi ona towarzyszyć przez dłuższy czas, jak wcześniej Dunaj w Austrii. Powoli zacząłem rozglądać się za noclegiem na dziko, ale przypadkowo wpadł mi w oko kemping z bajorkiem obok. Podjechałem zobaczyć i francuzka która rozumiała tylko francuzki zaproponowała mi kemping za 5€. Jak na migi to super cena, spodziewałem się raczej coś koło 15€, więc super okazja. Kemping niewielki, ale było gdzie się naładować i wziąźć prysznic, a dodatkowo obok było fajne jeziorko, z fontanną podobną do tej z Genewy, w którym mogłem sie popluskać. Bardzo pozytywny koniec dnia.








Dzień 14 Serrières-en-Chautagne - Vienne  29 VI  133.96km, 7:01:37 czas jazdy, 439 m suma podjazdów
https://www.strava.com/activities/2490728093
Kolejny dzień zapowiadał się teoretycznie lekko, ale okazał się bardzo ciężki. Było tak dlatego że miałem jechać głównie doliną rzeki ale z drugiej strony było niesamowicie gorąco. Z czasem okazało się że tego dnia jakieś 200km na południe od mojego położenia, padł historyczny rekord gorąca we Francji, 46°C :O. Dotychczas najwyższą temperaturę z jaką miałem do czynienia to 35 w Polsce, a tutaj przyszło mi jeszcze jechać na rowerze w 40°C. Wyruszyłem przed 9 i pierwsze 50km jechało się bezproblemowo wzdłuż rzeki. Schody zaczęły się jak wjechałem w teren otoczony polami, gdzie już nie miało co mnie chłodzić. Cały czas jechałem terenem płaskim jak Mazowsze, ale w głowie ciągle siedziało to, że czeka mnie ponad 100 m podjazd, którego się po prostu trochę bałem w tych warunkach. Jeden z napotkanych po drodze termometrów przy aptece, wskazywał nawet 42°C, jednak pogoda z google i z licznika rowerowego wskazywały troszkę niższe wartości. Po dotarciu do wzniesienia podjąłem wyzwanie i małymi kroczkami udało się je jakoś zdobyć. Normalnie taka górka nie powinna robić wrażenia, jednak mi dało w kość i na szczycie zrobiłem sobie nagrodę, w postaci litra zimnej coli na raz :) Teraz czekał mnie niemal 20 km zjazd z powrotem nad Rodan i do miasta Vienne. Po drodze strasznie mnie rozbolał brzuch, chyba od tej zimnej coli i różnicy temperatury w organizmie, więc prawie godzinę się kurowałem w klimatyzacji McDonalda. W przerwie upatrzyłem sobie kemping do którego postanowiłem dojechać i tam się dalej chłodzić w basenie. Kemping z basenem to właściwie standard w tym rejonie, a cena jaką zapłaciłem to już 15€. Na miejscu spotkałem kilkoro rowerzystów z Holandii i Anglii, którzy spędzili tam już dłuższą część dnia i zastanawiali się czy jest sens jechać następnego dnia w taki ukrop. Też się zacząłem zastanawiać, ale prognozy wskazywały podobną aurę przez kolejny tydzień, więc byłbym grubo uziemiony. Chociaż tyle że basen podkręca morale  ;)





Patriotyczna opalenizna

Dzień 15 Vienne - Valence 30 VI  95.25km, 5:36:12 czas jazdy, 147m suma podjazdów
https://www.strava.com/activities/2492505274
Jako że przyszła niedziela, to trzeba było uważać z wodą i jedzeniem. Nieliczne sklepy tego dnia w rejonie były czynne tylko do 12, więc trzeba było do tego podejść z dozą strategii. Wiedziałem że zapasy na cały dzień nie starczą, a trochę litrów mokrego w tym cieple wypijałem. Uznałem że na zakupy podjadę jak pozostanie mi ostatni litr napoju, byle przed zamknięciem sklepu. Gdy jednak zaszła potrzeba to supermarket okazał się zamknięty i zaczęło być trochę niemiło. Musiałem przejechać 10 km „na sucho” zanim trafiłem na otwarty sklep. Udało się choć niepotrzebnie się męczyłem, ale mogłem się już skupić na ucieczce przed słońcem i oglądaniem Rodanu. Trasa była płaska, a od zachodu zaczęły mi towarzyszyć wzgórza Masywu Centralnego. Jadąc przez kompletnie odludzie odcinkiem kilkunastu kilometrów, z jednej strony zamknięty rzeką, a z drugiej głębokim wykopem i polami naszły mnie dziwne myśli. W sumie gdyby cokolwiek grubszego popsuło by mi się w tamtej chwili z rowerem, to pewny udar a może i śmierć, bo ani gdzie się schować przed słońcem, ani energii żeby jakoś się ratować. Ano ciekawe przemyślenia nachodziły, ale przeżyłem ;) Po jakimś czasie dojechałem do miasta Valence, mające rzymskie korzenie i te okazało się kompletnie wymarłe w upale. Zwiedziłem ścisłe centrum i postanowiłem ponownie odpocząć od słońca w Macu. Przejechałem na drugą stronę Rodanu pustym mostem i po 20 km dotarłem do kempingu za 17€, który absolutnie nie grzeszył czystością. Jedyny jego plus to basen, ale generalnie kemping nie warty swej ceny. Łazienki bardzo brudne i otoczenie też nie wyglądało na zadbane.






Dzień 16 Valence - Awinion 1 VII  136.55km, 7:36:36 czas jazdy, 167m suma podjazdów
[url]https://www.strava.com/activities/2495598489[url]
Mając całą noc do namysłu podjąłem decyzję o zmianie trasy. Uznałem że w taki gorąc niebezpiecznym będzie jazda na siłę do Marsylii i krążenie po pagórkach wokół niej, więc decyzja była taka że z Awinion odbijam na wschód, skracając sobie drogę. Prognozy przez kolejne dni przewidywały temperatury 36-39°C, więc decyzja była oczywista. Szkoda było pominąć Marsylię i kawał lazurowego wybrzeża z St. Tropez, ale ważniejszym było po prostu dojechać do końca. Póki co czekał mnie jednak kolejny dzień z Rodanem, który powoli zaczynał już się nudzić. Wystartowałem o 7:30 aby pojechać dłużej w normalności i pierwsze co mi się przydarzyło rano, to spotkanie z rodzinką dzików. Na szczęście towarzystwo się spokojnie rozeszło i nie musiałem się ratować ucieczką. Kolejne kilometry doprowadziły mnie do dużej elektrowni atomowej, którą to widziałem po raz pierwszy w życiu. Zastanawiał mnie prześwit pod kominami i spływająca z kominów woda, ale pewnie też mają problem z chłodzeniem w takich upałach. Jadąc dalej, zwróciłem uwagę na opaloną skórę na rękach. Skoro w Czechach mnie tak spaliło, to dlaczego teraz w takim upale słońce mnie nie piecze? Szczypałem się w miejscu opalenizny, której od Szwajcarii już nawet nie smarowałem, i nie czułem bólu. Troszkę się wystraszyłem, że zaraz będzie mi odchodzić mięso od kości płatami, ale jakoś nic się nie działo. Uznałem że słońce nie piecze, przez to że w tym upale w powietrzu utrzymuje się pył, który absorbuje bolesne promieniowanie. Ogólnie te myśli z promieniowaniem słonecznym, to chyba mi przyszły zaraz po przejechaniu obok reaktora atomowego. Więc taki przypadek :) Dalej jechałem w pobliżu miasta Orange i tam też przypomniałem sobie o moim roamingu w telefonie. Zadzwoniłem więc do sieci orange zapytać jak wygląda sytuacja z roamingiem w unii, ponieważ pozostał mi niby ostatni 1GB transferu a potem już płacz i płać. Pan wytłumaczył mi żeby wykończyć co mam, a potem się z nimi skontaktować ponownie i dorzucą pakiet, ale do tego wrócę za kilka dni bo było ciekawie. W okolicy Orange podjechałem nad jeziorko, gdzie postanowiłem się schłodzić wraz z masą tubylców. W drodze od roweru do wody, lekko poparzyłem stopy od gorącego piasku, ale chłodna woda zminimalizowała ból. Po kąpieli dalsza jazda wśród pól i małych wiosek, w których czuć było biedę. Widać tam ogromną różnicę w zarobkach między milionerami z winiarniami, a biedniejszymi ludźmi żyjącymi w sypiących się domach. Dalej dotarłem do typowo turystycznego miasta Awinion z pałacem papieskim, zabytkowym centrum miasta otoczonym murami obronnymi oraz częściowo zachowanym mostem nad Rodanem. Ja tego dnia nocowałem na ogromnym kempingu z basenem za 19,5 €, położonym po drugiej stronie rzeki, ze świetnym wieczornym widokiem na zabytkowe centrum miasta. Otoczenie bardzo przyjemne, choć w nocy bywało dość głośno.






Dzień 17  Awinion - Salernes 2 VII  141.60km, 8:21:32 czas jazdy, 779m suma podjazdów
[url] https://www.strava.com/activities/2501629211 [url]
Poranek przed 7 rano na kempingu wręcz chłodny bo wymarzone 21°C. Podjętą wcześniej decyzję ze zmianą trasy wdrożyłem w życie i zamiast jechać dalej wzdłuż Rodanu nad morze, ruszyłem na wschód w sumie w trochę nieznane. Wiedziałem tylko po wieczorze z mapą, że tą trasą będzie krócej i mniej podjazdów, niż jadąc do Marsylii i dalej wybrzeżem. No nic decyzja podjęta, flamingów nie zobaczę, nie ma co kozaczyć, a upałów już miałem dość przez te kilka ostatnich dni. Zdałem sobie też sprawę, że to był krańcowy, najdalszy punkt wycieczki i od teraz już rozpoczyna się powrót. Nawet w kilometrach wyszła połowa, bo tego dnia miało pęknąć 2000 km. Najgorsze podjazdy i upały już powinny być za mną, więc jutro liczę że dojadę nad morze, a tam już będzie dużo przyjemniej. Na dzień dobry przejechałem po jeszcze pustym, zabytkowym centrum miasta Awinion i ruszyłem dalej w kierunku Cavaillon. W tej okolicy zobaczyłem kilka niewielkich fioletowych pól, z pachnącą lawendą. Liczyłem na większe pola i ładniejsze, ale te też były ciekawe.  Cały dzień zapowiadał się leciutko pod górkę, jadąc w górę rzeki, więc żadnych większych podjazdów się nie obawiałem. Zmotywowany jechało mi się bardzo dobrze, wiatr nie przeszkadzał, słońce o dziwo też było znośne, aż w końcu za Pertuis wjechałem w lasy, odludzia i cień. Po drodze przejechałem przez bardzo ciekawe miasteczko Rians, z położonym w centrum kościółkiem na szczycie góry, a dalej przejeżdżałem obok miasteczek położonych fajnie na zboczach kamienistych wzgórz. Okolica wydawała się dość jałowa, sucha i tak dojechałem do granicy parku Verdun, w którym niby znajduje się najgłębszy kanion w Europie. To samo słyszałem w Czarnogórze o odwiedzonym kanionie na rzece Tara, jednak do nowego kanionu nie jadę, bo niestety za daleko żeby odbijać w bok. W Varages decyduje się jechać krótszą drogą, która okazuje się szutrem ale chociaż było ciekawiej. Jechałem starym śladem kolejki wąskotorowej, krętą drogą wzdłuż rzeki, a na końcu tunelem wyjechałem do kolejnej wioski. Ogólnie wioski w tym rejonie były co 5-10 km, a większe sklepy jeszcze rzadziej. Rejon Francji raczej mało uczęszczany przez turystów, ale ciekawych miejsc do odwiedzenia bardzo dużo. Pewnie wszyscy są nad morzem, lub chowają się przed słońcem. Na koniec dnia trochę postraszyły mnie nachodzące ciemne chmury i po przejechaniu w sumie ponad 140 km, rozłożyłem namiot w lesie niedaleko drogi. Z tego długiego dnia byłem zadowolony, nie czułem się przegotowany i udało się zrobić trochę kilometrów w upale, pomimo wzniesień. Jest lepiej, jutro celem jest zobaczyć morze.


prowansja





Dzień 18  Salernes - Antibes 3 VII  125.45km, 7:22:33 czas jazdy, 559 m suma podjazdów
[url] https://www.strava.com/activities/2501613421 [url]

Tego dnia myślałem tylko o zobaczeniu morza. Wszyscy mówią że Lazurowe Wybrzeże jest piękne, więc nie mogłem doczekać się spotkania z nim. Ale najpierw trzeba tam dojechać prawie 70 km. Wyruszyłem więc o 7:30 i po 5 km pierwszy postój, bo wyczytałem gdzieś że w Sillans-la-Cascade jest ładny wodospad. I tak też było, ale jeszcze ciekawsze było miejsce do kąpania w pobliżu wodospadu, jednak z tego rano nie skorzystałem. Za Salernes ponownie jechałem dawnym szlakiem kolejki i widoczki rzec jasna super, a i jechało się luźno bo bez wzniesień przez kolejne prawie 20 km. Po jakimś czasie dojechałem do cywilizacji, gdzie kilka kilometrów musiałem przejechać poboczem dość ruchliwej drogi. Dalej wzdłuż autostrady jechałem obok skał Roquebrune, czyli gołej skalistej góry, troszkę z klimatem z westernów. Zaczęło się pojawiać coraz więcej palm i czuć już było klimat nadmorski. W mieście Frejus dotarłem do morza i masy turystów, ale nie przeszkadzało mi to, bo cieszyłem oko, innym niż nad Bałtykiem kolorem wody ;) Jako że zobaczyłem morze to trzeba było skorzystać z okazji i trochę się wymoczyć. Plaż było wiele, a ja wybrałem małą zaciszną na przedmieściach. Mniej ludzi i spokój dał chwilę odpocząć, ale żeby nie było kolorowo to woda morska okazała się jak dla mnie za słona. Miałem wrażenie nieprzyjemnego osadu z soli na całym ciele, nie to co w naszym syfie w Mielnie :D Chociaż tyle że był prysznic to mogłem się „odsolić” i było znów dobrze. Za miastem czekał mnie około 30 km odcinek, gdzie wzdłuż morza, będę jechał też i górami. Obawiałem się że będzie męcząco i niebezpiecznie wąskimi, krętymi drogami ale było genialnie. Widoki zrekompensowały wysiłek który trzeba było w to włożyć, ponieważ widok gór spływających do morza działał na mnie i kojąco i pobudzająco. Jechałem powoli, co trochę zatrzymując się i podziwiając widoki. Odcinek ten zabrał mi z tymi postojami ponad 3 godziny, a po nim przyszła 8 km piaszczysta plaża w Cannes. Samo miasto choć znane, nie zrobiło na mnie wrażenia. Hotel Carlton i stare miasto są spoko, ale słynne niby festiwalowe schody z czerwonym dywanem zawiodły. Budynek wyglądał jak stary dworzec autobusowy, a schody okazały się dużo mniejsze niż oczekiwałem. W sumie nawet bym na nie nie zwrócił uwagi, gdyby nie masa turystów obok. Ruszyłem więc dalej w kierunki kempingu w Antibes, gdzie planowałem nocleg. Kemping drogi, bo 25€, ale w tym regionie nie spodziewałem się taniochy, ale w sumie był dość przyjemny i położony blisko morza. Tylko przez tory trzeba było przejść.














Dzień 19  Antibes - Albenga 4 VII  138.77km, 8:17:27 czas jazdy, 732 m suma podjazdów
[url] https://www.strava.com/activities/2504151899 [url]
Poranek rozpoczął się od problemów z wyjazdem z kempingu, ponieważ bramy pozamykane, a obsługi nigdzie nie widać. Chwilę mi zeszło zanim sam sobie poradziłem z otwarciem specyficznej bramy i mogłem ruszyć dalej w kierunku Nicei. Przejeżdżając koło lotniska w Nicei, przeszła mnie myśl że w sumie stąd coś lata do Polski, więc w razie czego właśnie mijam taki swego rodzaju punkt bezpieczeństwa. Nie zamierzam jednak wracać bo wybrzeże bardzo mi się podoba i jest chłodniej niż w głębi lądu, bo tego dnia nad morzem tylko 31°C. Jadąc w kierunku centrum miasta jadę promenadą Anglików, na której przed kilkoma laty pewien świrus ciężarówką przejechał ponad 90 osób. Obecnie promenada zablokowana betonowymi blokami i częściowo w remoncie, więc widocznie obawiają się kolejnych tego typu przypadków. Promenada bardzo długa i przyjemna, mijam centrum i docieram do portu i kończy się przyjemna ścieżka rowerowa, a zaczyna się jazda między autami. Dalej rozpoczyna się stromy podjazd na klif, na którym spotykam dużo bogatych domów z basenami, więc klimat trochę jak w jakimś Beverly Hills. Przedmieścia Nicei w kierunku Monako, obfitują w coraz to kolejne luksusowe miasteczka, więc rejon dość ekskluzywny i zapewne drogi. Docieram do Monako w którym trzeba uważać na roaming i w samym państewku czuć ogromny ścisk. Wjeżdżając do tego państwa można nawet nie wiedzieć że już się tam jest nie czytając znaków, podejrzenie może wzbudzić co najwyżej budka policji na granicy. Jadę obok stadionu AS Monaco, ale nawet go nie zauważyłem, przez to że wygląda on z zewnątrz jak zwykły budynek. Po chwili wjeżdżam w jakiś tunel i wyjeżdżam z niego na jakimś rondzie i po chwili docieram do portu. Tutaj oglądam łodzie które wyglądały drogo, ale nie zrobiły jakiegoś większego wrażenia. Dalej jadę tunelem drogą na której odbywają się wyścigi F1, tyle że oni śmigają tutaj bo 270 km/h, a ja jechałem 20 km/h. Podjechałem jeszcze torem w miejsce, gdzie znajduje się najwolniejszy zakręt Formuły 1, przy hotelu Fairmont zwalniają do ok. 60 km/h. Nieco dalej przy plaży robię sobie przerwę i podziwiam wybrzeże, które wkrótce zostanie przekształcone w ląd, przez potrzebujących ziemi monakijczyków. Monako ogólnie bardzo zakotłowane, miałem wrażenie że pod względem dróg jest to państwo dwupoziomowe. Jest ono małe, a pełno jest tutaj tuneli, krętych dróg i ciężko o orientację będąc tutaj pierwszy raz, kiedy drogi naziemne z podziemnymi nakładają się na siebie na mapie, a GPS wariuje. Czuć przepych i bogactwo, do kasyna nie skusiłem się podjechać i zagrać za jakieś 5€, bo pewnie za niska kwota i by mnie nie wpuścili w takim ubiorze. Opuściłem zakręcone choć ciekawe Monako i ruszyłem przez Menton wkraczając do Włoch. Tutejsze wybrzeże równie ładne, a ja cały dzień co miejscowość musiałem się wspinać pod górę, żeby z niej zjechać do kolejnego miasteczka na wybrzeżu. Było to męczące, ale dawało kolejne świetne widoki. W okolicy popularnego San Remo, rozpoczęła się chyba najlepsza ścieżka rowerowa jaką miałem okazję jechać. Prowadziła ona prawie 30 km starą kolejką, więc nie było mowy o górkach, a dodatkowo prowadziła całą masą krótszych i dłuższych tuneli wzdłuż malowniczego wybrzeża. Widoki super, ścieżka lekka i do tego te tunele. Szacuje że wybrzeżem Włoch na 180 km przejechałem, aż 20 km przejechałem tunelami. Za Imperią przyjemne się skończyło, bo czekały mnie tego dnia jeszcze trzy podjazdy i poszukiwanie noclegu. Na ten zdecydowałem się w Ceriale, gdzie za wynegocjowane 17 €, miałem ładny nocleg nad morzem z brudnym kempingiem. Łazienka ogólnie bardzo słaba, ale chociaż mogłem się na wieczór ponownie wykąpać w kuszącym morzu.













Offline Mężczyzna Marcin89ck

  • Wiadomości: 16
  • Miasto: Kielce
  • Na forum od: 28.03.2018
Dzień 20  Antibes - Novi Ligure 5 VII  137.09km, 8:04:22  czas jazdy, 810 m suma podjazdów

https://www.strava.com/activities/2506764224

Tego dnia plan zakładał pożegnanie się z morzem i przejechanie przez góry, omijając Genoe. Alpy spływające do morza już za mną, więc reszta wybrzeża zapowiadała się dość spokojnie. Te dalej było ciekawe przejeżdżając z miasteczka do miasteczka, jednak już mniej ścieżkami rowerowymi a więcej bocznymi drogami. Najciekawszy był kilkukilometrowy odcinek ścieżką rowerową Lungomare Europa, oczywiście z długim tunelem oraz bajkowym wybrzeżem. Kolejne miasteczka po drodze pełne turystów, a droga którą jechałem często była bardzo zakorkowana, więc rower w tych warunkach był najlepszym wyborem. Trafił się nawet prawie 5km korek i nie wiedziałem czy współczuć im że stoją, czy mieć żal że jadą na wakacje wypocząć nad lazurowym morzem. Zbliżając się do Genui, zaczęło się robić coraz brzydziej przez portowe i kolejowe klimaty. Im głębiej w miasto to i śmieci też było coraz więcej. Ja do samego odległego centrum nie zamierzałem się pchać, tylko dojechać do rzeki Polcevera i wzdłuż niej wspinać się w górę. Jadąc w górę rzeki, zatrzymałem się przy pozostałościach wiaduktu Ponte Morandi, który przed kilkoma laty zawalił się i pogrzebał 43 ofiary. Widok ten robił klimat przy widoku dość brudnej dzielnicy. Ogólnie im dalej wjeżdżałem w ląd, gdzie turystyka już nie istnieje tym większy syf na ulicach oraz więcej sypiących się domów. Jadąc dalej czuć było że ludzie tutaj są biedniejsi, a na drogach zaczęły dominować stare Fiaty Panda. 20 km wspinaczki, z wisienką na torcie w postaci stromych serpentyn na końcu, więc dalsza jazda to już z górki i rozglądanie się za ewentualnym noclegiem. W sklepie zagaił mnie sprzedawca próbując przekazać mi, że do Genui zakupiono polskiego zawodnika o nazwisku „Dżegoojwo”. Nie miałem pojęcia o jakiego chodzi, ale okazało się że gość chciał wymienić nazwisko „Jagiełło”. No cóż proste dla obcokrajowców ono nie jest, ale próbował :) Kolejne kilometry minęły swobodnie, ale pomimo lasów niełatwo było znaleźć miejsca do noclegu na dziko, a kempingów w okolicy brak. Udało mi się w końcu coś znaleźć w jakimś opuszczonym sadzie i mogłem spokojnie położyć się spać, bo na najbliższe dni koniec górek, zaczyna się płaska Nizina Padańska.















Dzień 21  Novi Ligure - Cremona 6 VII  143.65km, 7:49:52  czas jazdy, 160 m suma podjazdów

https://www.strava.com/activities/2509541622

Włoskie niziny rozpocząłem od prawie 40 km delikatnego zjazdu z resztek gór, jadąc początkowo odcinkiem który kilka dni wcześniej pokonywali kolarze w Giro d’Italia. Początek łatwy i przyjemny no i tak też zapowiadał się cały dzień. Za Vogherą zacząłem trochę kombinować i odbiłem w kierunku rzeki Pad, aby tam rozpocząć jazdę ścieżką rowerową eurovelo 8 dalej na wschód. Mapy pokazywały że szlak jest, ale na miejscu niczego takiego nie zastałem, więc byłem troszkę zły że muszę dalej jechać bocznymi drogami zamiast elegancką ścieżką. Dopiero po powrocie do domu okazało się że ścieżka jest, ale po drugiej stronie rzeki i po prostu mapy google, bryton.web i maps.me mają inne informacje. Tak więc zawiedziony jechałem dalej, już znudzony tym samym płaskim krajobrazem pól. Znudziły mi się one chyba już po 50 km, a tu jeszcze troszkę czasu będę musiał z nimi spędzić. Ciekawe tego dnia było tylko opuszczone osiedle/wioska na zamkniętej drodze oraz typowo włoskie zabytkowe centrum Piacenzy. Choć płasko, to jechało się ciężko ponieważ znów słonko zdrowo przygrzewało do 35°C, a lasów po drodze nie spotkałem. Dowlokłem się do Cremony, gdzie rozłożyłem się na dość świeżym, nowym kempingu za 10€, na którym jeszcze nie zdążyły urosnąć drzewa. To było trochę słabe że praktycznie nie ma cienia na kempingu, ale chociaż mieli prysznic, tyle że płatny 0,5€ za 4 minuty lania wody. Lepsze to niż nic, chociaż się spokojnie przespałem i pooglądałem zające kicające wokół namiotów.





Dzień 22  Cremona - Werona 7 VII  101.90km, 5:39:37  czas jazdy, 174m suma podjazdów

https://www.strava.com/activities/2514893781

Wystartowałem chwilę po 8 i od początku czułem że to nie będzie dzień pełen sukcesów. Znów zapowiadało się nudno, po nasyceniu się widokami wybrzeża i Alp. Dość powiedzieć że pierwsze i ostatnie 30 km drogi tego dnia, to linie proste wśród pól. Tak więc trochę zamuła. Od startu pierwsze co mnie zaciekawiło, to za miasteczkiem Goito spodobała mi się sieć kanałów nawadniających pola, poprowadzona przy samej drodze. Dalej wśród pól wyłoniło się miasto Villafranca di Verona, w którym wpadł mi w oko ciekawy zamek w centrum miasta. Nie mogłem jednak do niego wejść, ponieważ odbywał się w nim festiwal muzycznym, w którym brali udział m.in. Slash, Slayer czy Jethro Tull. Czułem się mocno zmęczony, w ciągu dnia musiałem sobie nawet uciąć drzemkę pod jakimś ogrodzeniem w cieniu, więc uznałem że nie ma co jechać na siłę. Uznałem że tego dnia mam już dość i licznik stanął na nieco ponad 100 km, pomimo że mogłem jeszcze kilka godzin popedałować. Dotarłem do Werony w której trafiłem na kemping położony na wzgórzu, w murach dawnego zamku, z którego rozciągał się piękny widok na miasto. Podjazd do kempingu bolał, ale na miejscu choć bardzo ciasno to było przytulnie. Pierwsze co zrobiłem to rozbiłem namiot i zasnąłem zmęczony na 2 godziny i obudziła mnie dopiero zbliżająca się burza. Przez kilka minut sypało obficie gradem, niszcząc wszystko co delikatniejsze. Po deszczu na kempingu ktoś się poślizgnął na liściach i podobno złamał nogę uciekając przed bolesnym gradem. Noga pewnie bardziej zabolała, widziałem tylko że karetka podjechała i pechowca zabrała. Ja na szczęście niczego nie straciłem, więc zjadłem, wypocząłem i mogłem się upajać zachodem słońca nad piękną Weroną. Bardzo romantyczny koniec ciężkiego dnia ;)








Dzień 23   Werona - Oriago 8 VII  125.22km, 7:04:42 czas jazdy, 84m suma podjazdów

https://www.strava.com/activities/2514939670

Jako że się wyspałem wciągu poprzedniego dnia, czułem się rano wypoczęty i czułem ponownie że wróciło trochę energii. Weronę już kiedyś odwiedziłem na nogach, więc rowerem przejechałem przez centrum obok domu Julii oraz oczywiście objechałem wokół koloseum. Zabytkowa Werona towarzyszyła mi do rzeki Adyge, wyjazd z miasta dość nieciekawy, ponieważ brak ścieżek rowerowych i jazda chodnikiem oraz dość ruchliwą drogą. Krajobraz zaczął się robić o tyle ciekawszy że chociaż od północy towarzyszyły mi Alpy, więc jakoś tak już przyjemniej było wśród tych pól. Krążąc tak wśród nich, musiałem nawet jedną „wyspę górek” lekko ominąć i tak dotarłem do Padwy. Miasto jak chyba większość we Włoszech, zabytkowe, ładne i klimatyczne. W mieście pełno zabytkowych kościołów i kamienic. Postanowiłem sobie odpocząć na Prato della Valle, czyli na placu/parku otoczonym wodą z pomnikami zasłużonych mieszkańców. Wylot z miasta i odcinek wzdłuż rzeki za nim, miałem okazję jechać w końcu jakąś ścieżką rowerową. Czasem prowadziła ona normalną drogą gdzie ruch był jednak niewielki i w ten sposób dotarłem do Oriago gdzie dobiłem do kolejnego kempingu za 18€. Ten był bardzo duży i o dziwo jak na Włochy czysty. Podczas robienia sobie posiłku, pogadałem z pewnym podpitym holendrem, który proponował mi małże wyłowione z weneckiej laguny. Spróbowałem i raczej mi nie posmakowała słona breja śmierdząca mułem, a tamten cały gar sobie tego nagotował. Po kolacji przyszła ponownie wieczorna burza, jednak już bez gradu ale z bardzo silnym wiatrem. Połamało kilka gałęzi, coś komuś zwiało, ale ponownie obyło się bez strat, więc jutro czeka mnie Wenecja.





Dzień 24   Oriago - Palmanova 9 VII  126.11km, 6:52:49 czas jazdy, 144 m suma podjazdów

https://www.strava.com/activities/2518137639

Poranek polegał na dotarciu do Wenecji najbrzydszym odcinkiem wycieczki. Dojazd do mostu prowadzącego do miasta, prowadził mnie przez przez brzydki obskurny port, więc wstęp do niby ładnej Wenecji fatalny. Dojazd do mostu rowerem dość trudny, ale w końcu trafiła się ścieżka rowerowa która doprowadziła mnie potem do samej Wenecji. Most nad laguną ma prawie 4 km i jedzie się nim bardzo przyjemnie kiedy wokół jest woda, ale ciekawiło mnie jak wygląda sytuacja podczas jakiegoś sztormu, ponieważ tracisz równowagę i wpadasz przez niziutki, bo 0,5 metrowy murek do wody. Mnie takie przygody nie spotkały, więc dojechałem do Wenecji i szukałem miejsca, gdzie mogę zostawić w zacisznym miejscu bezpiecznie rower. W głąb Wenecji jest zakaz jazdy rowerem, zresztą w niewielu miejscach się da nim jeździć przez to że mostki nad kanałami są usiane schodami. Rower przywiązany, co cenne to do plecaka i ruszyłem w miasto. Ciężko nazwać zwiedzaniem 2 godzinny spacer po najważniejszych miejscach miasta, za które uznałem plac Św. Marka, Canale Grande oraz spacer wąskimi uliczkami i podglądanie mniejszych kanałów. Tyle mi musiało wystarczyć, bo jednak zostawianie roweru z resztą bagażu na dłużej, nie daje spokoju ducha podczas zwiedzania. Zobaczyłem co się udało i ruszyłem dalej, rower był nietknięty. Przejechałem ponownie na ląd i pojawił się problem jak przejechać rowerem na drugą stronę autostrady, torów i małego kanału. Na street view wypatrzyłem drogę która nie wyglądała na bardzo ruchliwą, więc zaryzykowałem. Jak już wjechałem to nie było odwrotu, trochę się po chwili wystraszyłem bo wyglądało to jak wjazd na autostradę, a z opisów na znakach nic po włosku nie rozumiałem. Na szczęście nic takiego nie było, udało się dojechać na drugą stronę i mogłem jechać wzdłuż zarośniętej laguny dalej. Powoli kończył mi się pakiet internetu, więc stanąłem i zadzwoniłem do obsługi orange co dalej. Smsy mówiły że po skończeniu pakietu w UE będzie prawie 2zł/mb, aplikacja że jeszcze więcej, a pani przez telefon że tylko jakieś grosze za aż  1 GB. Fajnie, tylko wszystko w cały świat, więc rozmowę nagrałem, bo konsultantki słowa są święte i po przyjeździe do domu oczywiście naliczyli mnie ponad 200 zł więcej :D Na szczęście wysłałem do orange nagraną rozmowę z tym co mi pani obiecała i zwrócili mi nadpłatę. Trochę nieprzyjemie jechać z taką niepewnością co to będzie, ale skończyło się dobrze. Wracając do wycieczki, kolejne kilometry jechało się kiepsko dość ruchliwą drogą pełną aut. Niby wzdłuż wybrzeża prowadziła ścieżka eurovelo, ale ja już włoskim ścieżkom nie zaufałem. Takimi drogami dotarłem w okolice mojego kolejnego punktu, czyli miasteczko Palmanova. Rozbiłem namiot w lesie, których w północnych Włoszech mało i zakończyłem dzień.









Dzień 25  Palmanova - Logatec 10 VII  102.29km, 7:12:54 czas jazdy, 1172 m suma podjazdów

https://www.strava.com/activities/2520924693

Dzień rozpocząłem od dotarcia do miasta Palmanova, które zaciekawiło mnie swoim kształtem. Patrząc z nieba lub z map zauważymy że miasto ma kształt sześciokąta bądź gwiazdy i było tworzone jako miasto idealne. Przejechałem przez wał zewnętrznej gwiazdy, następnie przez mury sześciokąta i znalazłem się w mieście, w centrum którego znajduje się oczywiście sześciokątny plac. Z powierzchni ziemi miasto nie robi aż takiego wrażenia, ale samo w sobie na pewno jest swego rodzaju ciekawostką, która przyciąga tam turystów.

Po 20 km dotarłem do granicy Włoch ze Słowenią i w sumie cieszyłem się że opuszczam ten kraj, ponieważ nie jest on zbyt przyjazny dla turystów na rowerach z sakwami. Włosi to bardziej rowerzyści kolarze niż powolny trekking.  Znudziła mnie też długa jazda niziną, więc w końcu krajobraz ponownie pojawi się przyjemniejszy dla oka. Granicę przekroczyłem i zaraz za nią wpadł mi w oko ciekawy cmentarz, który był tą granicą podzielony. Ciekawe jak to jest być pochowanym w dwóch krajach, choć w sumie dla zmarłego to chyba bez różnicy. Za czasów żelaznej kurtyny cmentarz ten służył też do nielegalnych ucieczek z krajów komunistycznych do wolnej Europy. Przez Słowenię jechałem początkowo doliną, w której jazdę przeszkadzał bardzo silny wiatr w oczy. Jazda z prędkością 10-14 km/h pod wiatr nie tylko męczyła, ale też bardzo mnie denerwowała. Powoli dotarłem w końcu do miasta Ajdovščina z którego miała się rozpocząć kolejna przygoda z długim podjazdem. Odpocząłem przed wyzwaniem i ruszyłem w 15 km podróż w górę, która zajęła mi w sumie prawie 3 godziny. Bardzo długo zeszło ze wszystkimi postojami na odpoczynek i podziwianie z góry doliny. Okazało się że Słoweńska góra, była najwyższym jednorazowym podjazdem w tej wycieczce jak i w moim życiu. Pokonałem prawie 800 m podjazdu w górę, głównie w słońcu i dość normalnej jak na tą wycieczkę temperaturze, bo 27°C. Cel na ten dzień został wykonany, dalej mogłem już sobie na spokojnie zjechać trochę w dół i szukać kolejnego noclegu na dziko. Z tym nie było większych problemów, ponieważ jechałem przez las, więc pozostało tylko znaleźć dogodne miejsce. Cieszyłem się po tej górze, bo wiedziałem że większych podjazdów już do końca wyprawy mieć nie będę, więc powoli można było myśleć o końcowym etapie wycieczki. Dotychczas zastanawiałem się czy robić południowe jądro, jednak tego wieczora uznałem że trzeba próbować bo potem będę żałować że tego nie zrobiłem. Tak więc następnego dnia trzeba będzie odbić na południe, bardziej dosłownie dla jaj niż dla chęci zobaczenia nizinnej części Chorwacji.









Dzień 26   Logatec - Sveta Ema  11 VII  153.20km, 8:01:55 czas jazdy, 521 m suma podjazdów

https://www.strava.com/activities/2523994199

Poranek w górach przywitał mnie przyjemnym chłodem, więc ubrany w bluzę ruszyłem w stronę stolicy Słowenii, Lublany. Do miasta docieram ścieżką rowerową i przez samo miasto również można na spokojnie przejechać siecią ścieżek rowerowych. Miła odmiana po sąsiadach. Sama Lublana jest niewielka, ale przyjemna. Zwiedzałem ją już kilka lat temu, więc przejeżdżam przez centrum wzdłuż rzeki Lublanicy, przypominając sobie stare czasy i najważniejsze punkty. W centrum oczywiście poza starym miastem zamek, potrójny most oraz most z posągami smoków. Chwilę odpoczywam w mieście, robię zakupy i szlak prowadzi mnie doliną rzeki między góry. W końcu zrobiło się bardzo przyjemnie, jadąc płaską ścieżką, lasem wśród gór. W takich okolicznościach przejechałem kolejne 60 km i odbiłem w kolejną dolinę, która prowadziła mnie do miasta Celje. Po drodze odwiedziłem Lasko, słynące ze swojego browaru i akurat trafiłem na jakieś święto piwo w tym mieście. Nie napiłem się bo nie wypada, więc doliną dotarłem do Celje i z Celje, kolejną już mało ciekawą dolinką dotarłem do Sentjur. Wyszukałem kemping przy termach na chorwackiej granicy za 17,5€ i mogłem zadowolony ze 153 przebytych km odpocząć. Zrobiłem trochę więcej niż się spodziewałem tego dnia, ale warunki pogodowe jak i praktcznie brak większych podjazdów pozwoliła na w końcu normalny dzień. Na pewno też zmotywowała mnie podjęta decyzja i chęć wykonania największego penisa na świecie.








Dzień 27   Sveta Ema - Ivanic Grad    12 VII  127.84km, 7:15:25 czas jazdy, 377 m suma podjazdów

https://www.strava.com/activities/2526219716

Start ze Słoweńskiej ziemi i po 10 km przekraczam pustą granicę z Chorwacją. Pożegnałem się ze ścieżkami rowerowymi, ponieważ tych w Chorwacji do Zagrzebia nie doświadczyłem. Prawie 50 km jechałem przy samej granicy wzdłuż rzeki Sutla, więc podjazdów było niewiele. Kiedy w końcu odbiłem w głąb Chorwacji, rozpoczął się nieco większy ruch na drogach, a przed samym Zagrzebiem to już armagedon. Dotarłem do granicy gór i z braku ścieżek rowerowych, musiałem jechać dwupasmowym wlotem do miasta. Ciężko to nazwać bezpiecznym, ale gdy tylko pojawiły się pierwsze dziurawe chodniki, to wolałem z nich skorzystać. Przez kolejne 10 km miasta, jechałem dość wolnym tempem po chodniku, aby nie uszkodzić roweru i swojego zdrowia na drodze. Kiedy w końcu dotarłem do ścisłego centrum, już jechałem ulicą bo chodniki były pełne ludzi, więc drogą z tramwajami mniejsze zło. Dlatego też nie lubię jeździć i omijam większe miasta. W Zagrzebiu też już kiedyś byłem więc tylko odpoczywam w parku i robię rundkę w rejonie głównego placu i katedry dla przypomnienia. Wyjazd na wschód już był dużo łatwiejszy i krótszy, pojawiły się pierwsze ścieżki rowerowe które wyprowadziły mnie częściowo z miasta. Przedmieścia oczywiście nieciekawe, przemysłowe. Dalej za miastem rozpoczęła się jazda wioskami wśród pól, oraz spotkałem kilka szybów naftowych. Krajobraz bardzo przypominał już Polskę, więc zrobiło się dość swojsko. Na koniec dnia zdecydowałem się na nocleg na dziko w lesie, gdzie dopadł mnie kleszcz. Na szczęście dość szybko go zauważyłem, więc tylko zdołał się we mnie wkuć, ale szybko, łatwo się go pozbyłem i mogłem się położyć spać.






Dzień 28   Ivanic Grad - Slavonski Brod  13 VII  158.05 km, 7:38:53 czas jazdy, 519 m suma podjazdów
https://www.strava.com/activities/2529168214
Na kolejny dzień dałem sobie wyzwanie że dojadę ponad 150 km do miasta Slavonski Brod. Miało być dość płasko i tylko 25°C, więc wiara była że się uda. Pierwsze 60 km poszło błyskawicznie. Było lekko pochmurno i był fajny klimat szarych bałkańskich miasteczek, oraz dymiących kominów. W miasteczku Novska odpocząłem i od tego momentu dzień się kompletnie zmienił. Wyszło słońce, moc trochę spadła i pojawiły się pierwsze ślady bałkańskiej wojny. Przejeżdżając przez kolejne wioski, wszędzie można było napotkać budynki, na których widoczne były ślady wojny w postaci dziur po kulach. Pomimo prawie 25 lat od wojny, klimat i napięcie między chorwatami, a bośniakami i serbami wciąż czuć. W miasteczkach znajdowały się pomniki upamiętniające te wydarzenia, a ślady po kulach chyba specjalnie nie łatano, żeby pokazać kolejnym pokoleniom czym jest wojna. Zauważyłem też że cała masa samochodów przy domach, jest na obcych tablicach niemieckich i austriackich. Pewnie spowodowane było to tym że podczas wojny, wielu ludzi musiała z tych rejonów uciekać. W pewnym momencie zaczęły na niebie zbierać się czarne chmury, więc spodziewałem się że za chwilę spadnie deszcz. Jechałem przez dłuższy czas w napięciu od przystanku do przystanku autobusowego, aby mieć w razie czego schronienie. Ulewa mnie w końcu dopadła i musiałem grubo ponad godzinę czekać na kolejnym napotkanym przystanku. Przez tą przerwę obawiałem się, że nie wykonam swojego celu na dziś, ponieważ nie zapowiadało się już na ładną pogodę, sporo straciłem i niedługo zacznie się ściemniać. Kiedy już w miarę przestało padać, wypoczęty ruszyłem i udało mi się w szybkim tempie pokonać kolejne prawie 40 km i dotrzeć do celu. Jako że pogoda niepewna i kempingów w okolicy brak, zdecydowałem się na pierwszy od czterech tygodni nocleg pod dachem. Za 77zł znalazłem nocleg w Slavonskim Brodzie, gdzie u pewnej kobietki jakoś dogadując się z nią po polsku, a ona po chorwacku, miałem spędzić noc w pościeli. Na miejscu, okazało się że nocuje tam również pewna para z Polski, z którą spędziłem miły wieczór przy piwku, ciekawych opowieściach i doświadczeniach z podróży. Na dobranoc popatrzyłem chwilę w telewizor i poszedłem spać z widokiem przez okno na sąsiednią Bośnię.








Dzień 29   Slavonski Brod - Donji Miholjac  14 VII  130.09 km, 7:21:20 czas jazdy, 219 m suma podjazdów
https://www.strava.com/activities/2532416290
Następny dzień po wygodnym spanku, rozpocząłem dopiero o godzinie 10. Zbyt duża wygoda jak widać rozleniwia. Na początek pojechałem na miasto gdzie zobaczyłem twierdzę oraz jak odczułem   wrogą dla Chorwatów drugą stronę rzeki Sawy, Bośnię. Nie zdecydowałem się przekraczać granicy, tylko dla bycia w kolejnym państwie rowerem, więc ruszyłem przez miasto w drugą stronę. Jadąc przez tą mało turystyczną część Chorwacji, jaką jest Slavonia, nie spodziewałem się raczej spektakularnych widoków. Wszędzie wokół pola, więc pierwszym w miarę ciekawym miejscem, było miasto Dakovo z wysoką katedrą widoczną w wielu kilometrów. W Alpach pewnie nawet bym na nią nie zwrócił uwagi, ale jak nic wokół nie ma to i taki okazały kościół staje się ciekawy. Od tego miejsca co jakiś czas zaczęły mi towarzyszyć przelotne opady, w większości nawet mnie nie zatrzymujące. Jednak przy jednym z chwilowych postojów, pewien chorwat dopytywał mnie skąd, po co , na co i dokąd, więc postanowił mnie poczęstować swą rakiją. Delikatny i smaczny trunek cieszył, ale na więcej jadąc rowerem nie mogłem sobie pozwolić i nawet chciał mi dać butelkę na drogę, ale musiałem ze smutkiem odmówić. Miłe doświadczenie, zawsze takie coś dodaje energii na kolejne kilometry. Dotarłem do małego miasta Valpovo, gdzie masa ludzi spędzała czas w kafejkach i barach, a następnie jadąc już wzdłuż granicy węgierskiej i rzeki Drawy, dojechałem do miasta Donji Miholjac, które miało być ostatnim punktem przed przekroczeniem granicy. Tej zdecydowałem się tego dnia już nie przekraczać, bo nie wiedziałem czy nie spotkam kolejek na granicy, więc postanowiłem pojechać nad graniczną rzekę i tam rozłożyć na dziko namiot. Lokalizacja okazała się o tyle nietrafna, że nie trafiłem na pograniczników ale na masę komarów. Trochę zeszło zanim się z nimi uporałem i nie mogłem spędzić kolacji nad brzegiem rzeki, tylko musiałem siedzieć schowany wewnątrz namiotu, pomimo ładnego wieczoru.






Dzień 30   Donji Miholjac - Nagybajom    15 VII  146.12 km, 8:08:36 czas jazdy, 305m suma podjazdów
https://www.strava.com/activities/2536156552
Dzień ten miał być dla mnie bardzo ważny, ponieważ oznaczał teoretycznie koniec podróży. Miałem dotrzeć do wioski Kutas, która miała być oficjalnym końcem wycieczki, a to co dalej to już tylko dotarcie nad Balaton, skąd miała mnie zabrać familia. Tak więc poranny start znad rzeki, i po chwili jestem na granicy, która okazuje się kompletnie pusta. Szybko ją przekraczam i jestem już w ostatnim kraju na mojej drodze. Węgry witają mnie oczywiście swoim ciekawym językiem oraz znakami z jeszcze dziwniejszym językiem z nieznanym pismem. Trochę za granicą, docieram do miasta Harkany, gdzie zamierzam wymienić walutę na forinty i okazuje się że to miasto jest popularnym uzdrowiskiem, co widać po turystach, hotelach i zapachu zgniłego jaja. Kolejne kilometry prowadziły w pobliżu rzeki Drawy więc było płasko i ogólnie pusto. Trochę pól, trochę nieużytków i co jakiś czas jakaś wioska. Za miasteczkiem Sellye zaczęły się jakieś delikatne pagórki oraz pola i kombajny na żniwach. W wioskach dało się zauważyć duży odsetek romów, którzy pomimo że był poniedziałek to nie wyglądali na zapracowanych. W sumie ja też już byłem na bezrobociu i nawet kolor skóry zrobił mi się podobny do ich odcienia. W jednej z miejscowości śmiesznie wyglądała młodzież, która robiła sobie groźne gangsta zdjęcia z groźnymi minami. Coś do mnie mówili ale ja po węgiersku nic, oni po innemu także, ale raczej coś pozytywnego bo byli uśmiechnięci. Po jakimś czasie, dotarłem w końcu do mojego celu podróży, do miejscowości Kutas. Niczym się ona nie wyróżnia, nic poza dworcem tam nie ma, ale dla mnie ta miejscowość była bardzo ważnym punktem na mojej mapie podróży. Dotarcie do znaku na początku wsi niesamowicie mnie ucieszyła, bo wiedziałem że misja wykonana, że udało  się wykonać coś dużego. Spędziłem tam ciesząc się chwilą pół godziny, robiąc sobie pamiątkowe zdjęcie z głupim uśmiechem na twarzy, przy głupkowatej nazwie miejscowości. Nie wiem czy kiedykolwiek się cieszyłem z bardziej bezsensownej rzeczy, ale w tym momencie byłem chyba najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. 30 dni podróży, około 3830 km i masa ciekawych doświadczeń z, dla wielu zapewne bezsensownej podróży, a dla mnie podróży życia która dała mi kupe szczęścia, satysfakcji jak i trochę kopało po dupie. Zeszło ze mnie całe ciśnienie i od tego momentu już czułem że nic nie muszę. Uznałem że rower może się już popsuć, że nie muszę koniecznie nad Balaton dojechać bo i tak jakoś mnie stąd zgarną i nie będę z jakiegokolwiek kolejnego  niepowodzenia na drodze zły. Popatrzyłem też na mój rower i byłem z niego bardzo dumny że przejechał tyle kilometrów, tyle razy go zaniedbywałem i dawałem mu po dupie, a ten mi się odwdzięczył swą niezawodnością. Jest to tym bardziej super, że żaden mechanik go nie dotykał, tylko sam jako laik sobie go przygotowałem, więc gwarancji na niezawodność nie było. Tak więc udało mi się domknąć rysunek penisa swego rodzaju wisienką na torcie i mogłem jechać dalej szukać noclegu. Los padł na las, gdzie jechało się odcinkami bardzo ciężko na wąskich oponach z obciążeniem po piachu, ale jakoś się przez niego przepchałem i rozbiłem zadowolony namiot w dzikiej głuszy. Kompletnie wyluzowany, uśmiechnięty wypiłem sobie symbolicznie piwko na dobranoc i słodko zasnąłem bo jutro już mnie czeka tylko kuz i przyjemny Balaton.








Dzień 31   Nagybajom   -  Balatonakali 16 VII  107.74km, 6:35:52czas jazdy, 303m suma podjazdów
https://www.strava.com/activities/2545320792
Ten dzień nie mogłem potraktować inaczej niż na luzie. Dojechać nad Balaton, popluskać się i się zobaczy co dalej. Do jeziorka miałem 30 km, które wykonałem w dłużące się 2 godziny. Do jeziora jeszcze nie wiedziałem czy sobie poleniuchować nad wodą i czekać aż po mnie jutro przyjadą, czy może jeszcze się przejechać dookoła Balatonu jak już tutaj jestem. Będąc przy samym jeziorze miałem problem aby je zobaczyć przez ogrodzone kurorty oraz szuwary w miejscach gdzie tych ogrodzeń nie było. Dookoła jeziora okazało się że prowadzi bardzo fajna ścieżka rowerowa, więc uznałem że w sumie może by z niej skorzystać. Uznałem że w sumie fajnie by było pokonać magiczną liczbę 4000 km w podróży, więc uznałem że nie leniuchuje tylko jadę dookoła jeziora, północnym brzegiem. Wzdłuż jeziora oczywiście jechało się bardzo przyjemnie, choć czasem było dość tłoczno na szlaku. Dotarłem do popularnego turystycznie Keszthely, miasta z przyjemnym pałacem i nawet nie było ono aż tak zapchane turystami jak się spodziewałem w sezonie. Dalej ruszyłem już północnym brzegiem jeziora, jadąc spokojnie przez kolejne miasteczka, aż dotarłem do górek które były już nieczynnymi wulkanami. Choć dały one kilka delikatnych podjazdów, to wyglądały bardzo fajnie z otaczającym je jeziorem. Kolejne kilometry podobnie leniwe z wieloma postojami, więc czas szybko upływał. Przejechałem nieco ponad 100 km, więc uznałem że następnego dnia do czasu przybycia ekipy ewakuacyjnej, ostatnie 50 km zrobi się na luzie. Zacząłem więc rozglądać się za noclegiem i zdecydowałem się na ostatni kemping na tej wyprawie. Tych było wokół jeziora bardzo dużo, więc problemu z wyborem nie było. Przejeżdżałem nawet koło takiego dla nudystów, ale nie skorzystałem, żeby nie było później tłumaczenia się i głupich pytań :P Los padł na kemping w cenie ok. 40 zł. Ten całkiem przyzwoity, czysty i oczywiście nad samym jeziorem z plażą. Jako że dość wcześnie skończyłem ten dzień to miałem okazję wypocząć nad jeziorem przy piwku i cieszyć się chwilą. Położyłem się spać i jedynym problemem były przejeżdżające co chwilę 20 m od kemping dość głośne pociągi.





Dzień 32   Balatonakali- Siofok 17 VII  48.62 km, 3:05:40 czas jazdy, 121 m suma podjazdów
https://www.strava.com/activities/2545314688
Ostatni dzień to już w sumie tylko symboliczna przejażdżka. Wyspałem się do 10, zjadłem śniadanie nad jeziorem, a potem dłuższy wypoczynek na plaży i w wodzie. Popływałem, ogarnąłem się i uznałem że trzeba ruszać, bo po 17 przybywa rodzina.  Wystartowałem więc dopiero około 14, żeby na spokojnie przejechać te ostatne kilometry. Przejechałem się więc do turystycznego kurortu Balatonfured pełnym domów wypoczynkowych itp. Miasteczko choć zatłoczone przez turystów, to jednak dość przyjemne jak wszystko w okolicy. Tam zjadłem pierwszy od dawna ”normalny” obiad i zjadłem średnio smakującego kebaba. Po przerwie ruszyłem spowrotem w kierunku pólwyspu Tihany, ponieważ uznałem że chętnie przepłynę się promem przez Balaton, zamiast objeżdżać go dookoła. Przejazd przez wulkaniczną pozostałość była bardzo przyjemna, a wioska Tihany ma swójspecyficzny klimacik. Dotarłem w końcu do krańca półwyspu, gdzie czekał prom i w cenie ok. 11zł mogłem przepłynąć z rowerem na drugą stronę jeziora. Na drugim brzegu ruszyłem na swoją ostatnią prostą i po kilku kilometrach wybił 4000 kilometr. Fajne uczucie, okręgła gruba liczba, więc w sumie można kończyć. Jako że byłem akurat w najbardziej turystycznym mieście nad Balatonem i na dodatek dojeżdżałem do centrum to wolałem podjechać dalej. Nie chciałem spędzać ostatnich chwil podróży w gwarze węgierskiego Mielna, więc podjechałem kilka kilometrów dalej, gdzie było więcej luzu. W sumie padło 4007 km, zakończyłem w mieście Siofok gdzie wypocząłem i przyjechała po mnie ekipa ratunkowa w postaci żony, mamy i siostry. Na pożegnanie wykąpaliśmy się w Balatonie, trochę posiedzieliśmy nad brzegiem jeziora, rozkręciłem i spakowałem rower do bagażnika no i ruszyliśmy wszyscy na nocleg.

Tak spokojnie skończyła się saga jazdy dookoła Alp z gratisem. Następnego dnia już autem, odwiedziny Budapesztu i powrót do Kielc. Trochę dziwne uczucie tak nagle wrócić do normalności, był smuteczek, ale też i zadowolenie z wykonanej misji i powrotu do domu. Każdemu mogę polecić, nie trzeba mieć jakiejś cudownej kondycji, wystarczy chcieć i mieć w sobie trochę wiary  i samozaparcia.








Trochę statystyk i informacji dotyczącej sprzętu itp.
Każdy zawsze pyta na początku przede wszystkim o koszta jakie wyszły, więc te wyglądały tak:
3200 - 3300 zł koszt całkowity. Dla jednych dużo dla innych niedużo. W kosztach około 1150 to noclegi, 50 to promy, a reszta to jedzenie, pamiątki i paliwo (500zł) za dostarczenie do Cieszyna i odbiór mnie z rowerem znad Balatonu. Przed wyjazdem planowałem dużo mniej płatnych noclegów, gdzieś tak z 5-8 razy, głównie po to aby podładować w pełni elektronikę i porządnie się odświeżyć. Mi tych płatnych noclegów wyszło w sumie aż 18, głównie przez chęć odświeżenia się podczas  upałów oraz często przez brak możliwości rozbicia się na dziko.

Nie doliczam do tego kosztów przygotowań czyli nowe sakwy i bagaznik 250zł, ładowarka solarna 79zł, rekawice 39zł bo z promocji z Chin, spodenki z pieluchą 200, kuchenka 70, kartusz 35, karimata pompowana 53zł,  tarp 69 , hamak 55, kaseta 100, łancuch 58, bo z tego się po prostu dalej korzysta, a większość rzeczy i tak prędzej czy później by się w większości kupiło.
Czy bolały nogi? Nie. Pierwsze kilka dni wieczorem czułem że są one ciężkie, tak samo jak po większych dłuższych podjazdach w górach, ale wszystko do przyzwyczajenia. Mi przygotowanie nóg praktycznie od zera, zajęły niecałe 4 miesiące podczas których przejechałem około 800 km.
Czy bolała dupa? Nie. Tutaj warto zainwestwać w lepsze spodenki z pieluchą, bo po 3 dniach staniesz z odpażoną dupą. Jeśli nie kupisz spodenek w supermarkecie, bo Ci gość co musi je sprzedać wciśnie zachwalając jakieś system za 100zł to możesz w nich pojeździć co najwyżej do kilku godzin. Na więcej już potrzebne są lepsze, ja dałem w promocji dużo bo 200zł, ale nie żałuje i jestem z nich bardzoo zadowolony. Wcześniej i tak trochę trzeba przywyczaić dupsko do siodełka i nie po tym jak się dobrze ustawisz moe powinno być źle.
-32 dni – czas przygody
-4007 km – suma kilometrów wg. wskazań GPS z licznika
-125 km  średnia ilość km na dzień. Planowałem przed wyjazdem że będzie średnio 140 km no ale w upały to wiadomo jakby uznać pierwszy i ostatni częściowy dzień jako jeden, to średnia  130 km
-31 °C średnia dzienna temperatura. Najwyższa 40°C, najniższa 23°C. Ogólnie trochę mi temperatura pokrzyżowała plany i nie dała wyciągnąć  100% z planu
-Waga roweru z sakwami i sprzętem 48 kg + jedzenie i picie czyli do 7kg więcej.
Moja waga to ubyło mnie 4 kg
-17 km/h – średnia prędkość. Wiem że niska, ale to był ecodriving a nie wyścig
-12 odwiedzonych państw. Polska, Czechy, Austria, Niemcy, Liechtenstein, Szwajcaria, Francja, Monako, Włochy, Słowenia, Chorwacja i Węgry.

Lista sprzętu co miałem ze sobą, może się komuś przyda.
- ciuchy: Kilka koszulek, 3x bluzki z długim rękawem, kurtka na deszcz, czapka, buff, adidaski, sandały, spodenki z pieluchą x2, normalne spodenki x2, dresy, rękawiczki,
-higiena itp: żel pod prysznic do mycia i prostego prania, chusteczki nawilżające do ewentualnego mycia się na dziko, pomadka w razie spękanych ust (teraz się nie przydała), krem na słońce, coś na komary, leki w razie czego – tribiotic na rany, coś na gardło, przeciwbólowe, na srake, folia ratunkowa, woda utleniona (nic się nie przydało)
- spanie i jedzenie: namiot, śpiwór, karimata, mata samopompująca (używałem przez pierwszy tydzień, później mi starczałą karimata i tylko zajmowała dużo miejsca), hamak (w końcu nie użyłem, ale służył za poduszkę zamiast pompowanej części maty), tarp (konieczny kiedy namiot nie jest wodoszczelny i w ulewy był niezbędny), kuchenka gazowa oraz kartusze z gazem , metalowy garnek, sztućce, nóż, gąbka do mycia,
- elektronika: telefon + stary jakiś w zapasie, powerbanki (w sumie miałem ich kilka o pojemności w sumie 30000mah i starczyłyby mi na 5-6dni ładowania wszystkiego), kamerka z kilkoma dodatkowymi bateriami, ładowarka solarna (przez to że spałem na kempingach z ładowaniem, użyłem jej tylko 2x z ciekawości i super dawała radę), ładowarki, karty pamięci, słuchawki
- ponadto plecak w który wkładałem elektronikę i portfel podczas zakupów i innych rozłąk z rowerem, mokra szmatka do obmywania twarzy z potu, worki i reklamówki, mapa przewodnik, gaz łzawiący – nie przydał się , multiwitaminy i inne potasy, magnezy aby chociaż mózg myślał że masz dużo witamin
- narzędzia: klucze płaskie i imbusy do wszystkich pierdół w rowerze, śrubokręt, smar do łańcucha, dętka i sprzęt do zdejmowania opony i jej łatania,
- rower, sakwy, torba na kierownicę i na bagażnik, ekspandery, blokada, licznik, koniecznie rogi aby mieć możliwość kilku pozycji na rowerze
Ogólnie co do roweru, mojej czarnej perły, niedocenionego bohatera, to jest to używany KTM life chyba z 2012 roku. Ja go kupiłem w 2016 roku za fajne 1250 zł i to w zestawie z materiałowymi sakwami które zużyłem w podrózy dookoła Polski.  Uważam więc że już lepiej kupić używany porządny rower, niż jakieś nowe gówno z supermarketu, za podobną lub wyższą cenę. Najciekawcze jest to, że rower ten był używany do promocji szlaku Green Velo, na ich filmikach i w folderach promocyjnych. Wymieniłem w nim po zakupie tylne koło i można było jeździć. Przed wyjazdem go tylko odświeżyłem, smarując piasty oraz zakładając mu ze średniej półki nowy łańcuch i kasetę. Musiałem też zakupić w okazyjnej cenie świetne, niezawodne i wodoszczelne sakwy Crosso na przód (pojemność 2x15l) i tył (2x 30l), torbę (50l) oraz przedni bagażnik na sakwy. W sumie opony też już łyse do wymiany, ale opory toczenia za to miały niższe :P W sakwach miałem wszystko posortowane w reklamówkach, aby niczego długo nie szukać i łatwo znaleźć. Organizacja w podróży się przydaje, tak samo jak zadbany sprzęt który się nie będzie ciągle psuł i nie będzie denerwował.
« Ostatnia zmiana: 19 Mar 2021, 23:04 Marcin89ck »

Offline Mężczyzna qbotcenko

  • Wiadomości: 2852
  • Miasto: Tomprofa Gbórnicza
  • Na forum od: 17.03.2018
    • http://qbot.pro/
Ło Panie, najdłuższy post na forum, jaki czytałem! ;P

Co to za ładowarka solarna co dawała radę? coś więcej na jej temat napiszesz?

Offline Mężczyzna Marcin89ck

  • Wiadomości: 16
  • Miasto: Kielce
  • Na forum od: 28.03.2018
Sześciokątem nazwać gwiazdę 9-ramienną :o
No wkradł się błąd przyznam ;( ale ostrzegałem  8)

Offline Mężczyzna Marcin89ck

  • Wiadomości: 16
  • Miasto: Kielce
  • Na forum od: 28.03.2018
Ło Panie, najdłuższy post na forum, jaki czytałem! ;P

Co to za ładowarka solarna co dawała radę? coś więcej na jej temat napiszesz?
W sumie opisany intensywny miesiąc z życia. Mam nadzieję że nie zanudziłem  ::)
A ładowarka to chiński 20W noname ale zaskoczył mnie pozytywnie. Obecnie troszkę podrożał  ;)
https://pl.aliexpress.com/item/32908934710.html?spm=a2g0s.9042311.0.0.27425c0fMEA92X

Offline Mężczyzna liggy

  • Wiadomości: 621
  • Miasto:
  • Na forum od: 12.10.2020
Mój rekord raczej nie będzie brany pod uwagę, ze względu na poniekąd obraźliwą formę
Już Cię lubię. :wink:

Bardzo fajny tekst, tylko jakbyś dzielił go jeszcze akapitami, tak po 5-7 linijek, to czytało by się znacznie wygodniej. I dawał Enter między zdjęciami. I ogólnie krótsze, a więcej.

Offline Mężczyzna ślimac

  • kiedyś młodzi gniewni -- dziś starzy wkurwieni
  • Wiadomości: 341
  • Miasto: ***** ***
  • Na forum od: 25.09.2014
Ślad trasy rzeczywiście robi wrażenie - jakże odjechany pomysł i jakże staranna kreska !  8)

Tradycyjne pytanie o aparat fotograficzny.
I dlaczego nie nocowałeś wyłącznie na dziko - nie szkoda czasu na szukanie noclegów ?

Offline Mężczyzna Marcin89ck

  • Wiadomości: 16
  • Miasto: Kielce
  • Na forum od: 28.03.2018
Ślad trasy rzeczywiście robi wrażenie - jakże odjechany pomysł i jakże staranna kreska !  8)

Tradycyjne pytanie o aparat fotograficzny.
I dlaczego nie nocowałeś wyłącznie na dziko - nie szkoda czasu na szukanie noclegów ?
Aparat to gopro 4 i telefon xiaomi pocophone  ;)
Co do noclegów na dziko, początkowo planowałem kemping raz na 4-6dni, głównie po to żeby podładować baterie i się domyć  ;D ale jak się pojawiły upały sięgające 40st to już chęć wzięcia prysznica była zbyt silna. Kolejna sprawa to  w niektórych miejscach jak okolice Cannes, duży problem ze znalezieniem jakiegoś zacisznego miejsca do spania. A z szukaniem kempingu też nie miałem problemu coś po drodze się zazwyczaj trafiło od ręki przy wcześniejszym kilkugodzinnym zaplanowaniu dnia  ;) ogólnie to prawie 1/3 noclegów spędziłem na kempingach

Offline miki150

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 6670
  • Miasto: Jeteborno
  • Na forum od: 05.07.2010
Fajnie, ale ciekawy jestem ostatecznego śladu, ale nie mogę się doszukać...

Offline Mężczyzna marek.dembowski

  • Wiadomości: 1628
  • Miasto: Ogrodzieniec
  • Na forum od: 06.04.2007
Fajnie, ale ciekawy jestem ostatecznego śladu, ale nie mogę się doszukać...
Miki, zobacz galerię zdjęć z dnia 30. :)
...prawie wszyscy pytają: "Ile przejechałeś?" a ja wolałbym usłyszeć np. "Co ciekawego zobaczyłeś?"... - Michał Sitarz

Offline Mężczyzna Marcin89ck

  • Wiadomości: 16
  • Miasto: Kielce
  • Na forum od: 28.03.2018
Fajnie, ale ciekawy jestem ostatecznego śladu, ale nie mogę się doszukać...

Offline miki150

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 6670
  • Miasto: Jeteborno
  • Na forum od: 05.07.2010
Zacny kutas, gratulacje :)

Offline PABLO

  • Wiadomości: 3541
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 25.03.2011
    • http://www.klub-karpacki.org
Zacny kutas, gratulacje

I nawet politycznie. Mocno zakorzeniony na orbanowskich Węgrzech, wchodzi głęboko w cielsko Europy Zachodniej.


Offline Wilk

  • Wiadomości: 19332
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 09.07.2006
    • Wyprawy Rowerowe
Tylko Alpy bez Alp wyszły, wszystko co najciekawsze ominięte bokiem  ;)

Tagi:
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum