Autor Wątek: Alpejskie zyski i straty/ Włochy/ Szwajcaria/ Austria 2018  (Przeczytany 4999 razy)

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 16 358
  • Wiadomości: 733
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Miesiąc temu miałem okazję pojeździć po Alpach. W dziesięciodniowej wyprawie towarzyszył mi mój dobry kolega, Darek. Na razie publikuję zdjęcia. Być może sklecę też relację. Pewnie siądę do jej spisywania w długie zimowe wieczory. Dlaczego "zyski i starty"? Wyłożę to we wspomnianej relacji.

Zatem zdjęcia:
https://photos.google.com/share/AF1QipOCo9J79LMEoJQNjvEGxkoX9UMIvah2Os2E3W9w6SSgLIV2LKCiuiIBa0rQF4NBgA?key=dGVCdzJ6WVdkeUM0UHgzc19ZQ3dsWXRBV2RZLUJn



Offline Mężczyzna lepiotrek

  • Więcej uczy cudza głupota niż własny rozsądek
  • Wiadomości: 166
  • Miasto: Sochaczew
  • Na forum od: 23.04.2014
Fajnie, koszulka jak zwykle odjechana, wklej też linka na gps.
Kurcze, zazdroszczę że trafiłeś super pogodę na Stelvio

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 16 358
  • Wiadomości: 733
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Fajnie, koszulka jak zwykle odjechana, wklej też linka na gps.
Kurcze, zazdroszczę że trafiłeś super pogodę na Stelvio
Nie utrwalam śladu przejazdu. Jakoś mi się nie chce. Na Stelvio nocowaliśmy, bo w dzień przyjazdu pogoda była fatalna. Deszcz i praktycznie brak widoczności. Prognozy były dobre, więc aby cokolwiek zobaczyć zdecydowaliśmy się na nocleg. Rano rzeczywiście było ładnie, choć dość chłodno.




Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 16 358
  • Wiadomości: 733
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Mój kompan z wyprawy, bardziej biegły w wiedzy informatycznej, opracował jej przebieg. Poniżej link:
https://www.gpsies.com/map.do?fileId=vwkubndyttwhcqhd

Jeśli chodzi o przebieg, to w rzeczywistości kilometrów było nieco więcej.



Offline Mężczyzna lepiotrek

  • Więcej uczy cudza głupota niż własny rozsądek
  • Wiadomości: 166
  • Miasto: Sochaczew
  • Na forum od: 23.04.2014
Dzięki za pamięć.

Offline Dream Maker

  • Wiadomości: 2879
  • Miasto: Baile Uí Mhatháin
  • Na forum od: 11.06.2011
Dzisiaj wróciłem z Alp włoskich i na szybko przejrzałem Twoje zdjęcie i... jakaż inna będzie moja galeria.
Prawdopodobnie za tydzień umieszczę swoje fotki.
Do you have a dream? I'll make this dream come true. I'm... the Dream Maker

Offline Kobieta Janus

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 3598
  • Miasto: Goteborg
  • Na forum od: 20.06.2010
Alpy piękne. Mam nadzieję, że zysków było więcej niż strat :) Muszę jednak przyznać, że oglądanie galerii ze 186 zdjęciami, z których 171 jest na zasadzie "ja i mój rower", jest dość męczące.

Offline Mężczyzna menel

  • Wiadomości: 3311
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 25.03.2012
Właśnie! A z jedzeniem tylko dwa.

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 16 358
  • Wiadomości: 733
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Jeśli jakiś rowerzysta powie mi, że nie marzy o wyjeździe w Alpy, oczywiście mu nie uwierzę. Góry te dają możliwość wjechania na spore wysokości, są dobrze udostępnione, jednocześnie „ucywilizowane”, ale też w wielu miejscach dzikie, rozciągają się na dużym obszarze, mają wybitne walory krajoznawcze, a miłośnik historii i szeroko rozumianej kultury też znajdzie tam coś dla siebie. Co jest sprawą niebagatelną, można tam uprawiać kolarstwo w różnych stylach. Wreszcie owiane są aurą tajemniczości, która sprawia, że człowiek czuje się tam w pewien sposób niezwykle.

Z moim kolegą Darkiem wiele razy rozmawialiśmy, że warto w końcu wspólnie tam się wybrać, przez kilka lat plany te nie były realizowane. Warto tu zaznaczyć, że zarówno on jak i ja kiedyś mieliśmy okazję nieco liznąć Alp. On wybrał się do Austrii i zdobył Hochtor, który przez długi okres czasu był jego najwyższą zdobyczą. Ja w grupie zorganizowanej przemierzałem Szwajcarię. Wstyd się przyznać, ale wtedy wjechałem najwyżej tylko na ciut ponad 1600 metrów. Zarówno dla mnie jak i dla Darka owe alpejskie wojaże były odległą przeszłością. Gdy zatem snuliśmy rowerowe plany na przyszłość, Alpy co jakiś czas wracały jako obowiązkowy punkt.

W pewien zimowy wieczór siadłem do map i zacząłem wpatrywać się w nie zastanawiając się jak tu najlepiej wgryźć się w te Alpy. Przy planowaniu trasy należało przyjąć pewne założenia, bo przecież w jednym wyjeździe nie da się zaliczyć wszystkiego. To moje wodzenie palcem po mapie było półrealne, bowiem z Darkiem nie umawialiśmy się jeszcze na jakieś konkrety. Ba, wcale nie było powiedziane, że gdziekolwiek się wybierzemy razem. Darek jako tato dwóch małych brzdąców, planując wyjazd każdy dzień ogląda z dwóch stron - jak skąpiec monetę przed wydaniem. Poza tym musi uzyskać błogosławieństwo swojej małżonki, ale Ania z reguły nie robi przeszkód. Przynajmniej ja o nich nie słyszę, ale być może małżeńskie rozmowy w tym względzie są burzliwe. Darek w tych pertraktacjach zazwyczaj startuje od większej liczby dni, by było z czego zbijać. Tak przynajmniej to przedstawia. Gdy ukończyłem swoje dzieło, bez zwłoki pochwaliłem się nim przed Darkiem. W skrócie mówiąc, trasa wyglądała w ten sposób, że jej początkowy punkt znajdował się na lotnisku w Bergamo, dalszy jej przebieg wiódł przez Włochy, Szwajcarię i znowu Włochy, by w końcu znaleźć swój epilog w Innsbrucku. Z tego austriackiego miasta powrót do Polski miał nastąpić koleją. Wspomniałem Darkowi, że dla mnie na trasie będą trzy punkty, których nie chciałbym ominąć. Były to kolejno: katedra w Mediolanie oraz dwie przełęcze, a mianowicie Furka w Szwajcarii oraz Stelvio we Włoszech. Po niedługim czasie dostałem maila, w którym Darek zgadzał się z punktu na wszystko. Zdziwiło mnie to nieco, widocznie Darek też się napalił na ten wyjazd i szybko wypertraktował u swej żony zgodę. Nawet nie wnioskował o zmniejszenie liczby rowerodni, co zwykle robi. Wyszło zatem, że przez dziesięć dni będziemy w pocie czoła kręcić w najwyższych górach Europy. Ucieszyłem się niepomiernie! A więc w Alpy.

W połowie maja zaczęliśmy konkretyzować swe zamiary. Jako termin wyjazdu wyznaczyliśmy koniec czerwca. Wiadomo było, że do Bergamo dotrzemy Ryanem, pytaniem było tylko skąd wystartujemy. Należy zaznaczyć, że ja mieszkam na Dolnym Śląsku, a Darek w Warszawie, zatem należało wszystko ładnie zgrać. W przeszłości bywało z tym różnie. Najczęściej startowaliśmy wspólnie ze stolicy, raz Darek pofatygował się do Wrocławia, niekiedy rozpoczynaliśmy wyprawę jeszcze z innego miejsca. Tym razem los się do nas uśmiechnął. Okazało się, że loty z Warszawy do Bergamo są codziennie, a z Wrocławia dwa razy w tygodniu. Postanowiliśmy zatem dotrzeć do podnóża Alp niezależnie, każdy od siebie. Tak się fortunnie złożyło, że obydwa samoloty miały lądować w Bergamo w odstępie półgodzinnym. Po tych ustaleniach szybko kupiliśmy bilety na piątek 29 czerwca. Po raz pierwszy w moich podróżach lotniczych więcej zapłaciłem za rower niż za siebie. W sumie bilet kosztował mnie nico poniżej 400 złotych.

Nie mieliśmy żadnych kłopotów z ustaleniem kwestii organizacyjnych. Z Darkiem znamy się od dekady. Większość spraw nie wymaga zatem specjalnych ustaleń. Jako miłośnicy asfaltów, wybraliśmy tylko taką nawierzchnię. Szutry może dają większe szanse na ciekawsze widoki, ale też w wielu przypadkach trzeba pchać rower. Sto procent jazdy w siodle, oto nasza dewiza. Kwestie noclegów postanowiliśmy rozwiązać stosując system mieszany: część w namiocie, część pod dachem. Spodziewając się, że kraje alpejskie są piekielnie drogie, takie wyjście uznaliśmy za najbardziej sensowne. Na wyprawę postanowiłem zabrać swój dwuletni namiot, który kupiłem za 50 zł w JYSK. Służył nam doskonale w Andaluzji i już po pierwszym noclegu w pełni się zamortyzował, rzecz jasna, jeśli chodzi o koszt zakupu. W Hiszpanii było ciepło i wcale nie padało. Alpy gwarancji dobrej pogody nie dawały, zatem w naszym planowaniu uzgodniliśmy, że noclegi w namiocie będziemy sobie organizować w dolinach i przy w miarę dobrej aurze. Przy deszczu mieliśmy szukać schronienia w czymś solidniejszym. Aby możliwie maksymalnie zejść z dźwiganego ciężaru, nie mieliśmy zamiaru brać sprzętu do gotowania, ani tym bardziej zestawu patelni, imbryka czy paru kilogramów makaronu. Zgodnie z naszą tradycją, w ciągu dnia chcieliśmy spożywać przynajmniej jeden ciepły posiłek w knajpie, a poza tym brzuchy napychać suchym prowiantem kupowanym na bieżąco w sklepach. Od jakiegoś czasu żelaznym elementem mojego ekwipunku jest biało-czerwona flaga, którą przyczepiam do sakw i tak udekorowany przemierzam obce obszary. Tym razem też o niej nie zapomniałem… Zastanawiałem się nad wzięciem map papierowych. Mam do nich spory sentyment, a na mojej domowej półce można znaleźć niemalże cały świat. Powoli jednak idę z duchem czasu. Dostrzegam wielką siłę i użyteczność świata elektronicznego. Zrobiłem przegląd swojego „papierowego” dobytku i okazało się, że musiałbym zabrać trzy mapy, aby pokryły one obszar naszej wyprawy. W końcu zdecydowałem się tylko na zabranie jednej mapy. Nominalnie była to mapa Szwajcarii, ale wkraczała ona także na interesujące nas obszary Włoch. Z grubsza można rzec, że pokrywała 80 procent naszej marszruty. Po krótkiej wewnętrznej walce zrezygnowałem z wzięcia większej liczby strojów rowerowych. Zwykle biorę co najmniej pięć, tym razem zadowoliłem się trzema. Z cieplejszych rzeczy do swojego bagażu dołączyłem kurtkę przeciwdeszczową oraz dwie termiczne bluzy z długim rękawem. Nawet przez krótki moment zastanawiałem się nad zakupem kasku. Byłby to pierwszy kask w moim życiu. W końcu jednak moja natura zwyciężyła, postanowiłem nawet w Alpach głowę chronić jedynie bawełnianymi chustkami. Myśl o nabyciu kasku zakiełkowała we mnie po tym, jak w zeszłym roku potrącił mnie samochód. Wtedy instynktownie ochroniłem głowę, a cały impet uderzenia poszedł w lewy bark, który został dość solidnie pogruchotany. Przez pięć miesięcy byłem na zwolnieniu lekarskim, a co gorsza po powrocie na rower odczuwałem lekką obawę przed jazdą. Uważniej obserwowałem samochody, częściej używałem hamulca, wybierałem mniej ruchliwe drogi, rower dawał mi trochę mniej przyjemności.

Zgodnie ze swoim zwyczajem przed wyjazdem oddałem swój rower wyprawowy do pełnego przeglądu. Robi mi go mój kolega, Rura. Chodziłem z nim do szkoły średniej, był on wtedy kolarzem Górnika Wałbrzych. Do rowerów został mu sentyment. Poza tym utrzymuje się pracując w tej branży. Ma mały warsztat. Cenię w nim fachowość, rzetelność i terminowość. To najlepszy spec od rowerów w Wałbrzychu. Warto tutaj dwa zdania poświęcić mojemu rowerowi. Kupiłem go w 1999 roku, zaraz po rzuceniu palenia i postanowieniu powrotu do bardziej higienicznego trybu życia. Były to czasy, kiedy mało kto zwracał uwagę na masę roweru. Mój stalowo-molibdenowy rumak waży 14 kilogramów. Kiedyś tylko na nim pokonywałem kilometry. Dziesięć lat temu nabyłem kolarzówkę i to ona stała się moim głównym pojazdem. Wówczas to swój pierwszy rower ochrzciłem mianem Starego Zdechlaka. Mimo tej dość nieładnej nazwy, czuję do niego spory sentyment i tylko on służy mi do dalszych wojaży.

Kilka dni przed wyjazdem przetestowałem Zdechlaka na swoich trasach. Wybrałem się w Góry Sowie. Wjazd na Przełęcz Jugowską wypadł gładko. Naoliwiony rower jechał rączo i nie sprawiał żadnych problemów. Po miesiącach oczekiwania i bezczynności czuć było, że jazda sprawia mu radość. Jeździec też prezentował formę, która dawała cień szansy na sprawne pokonanie znacznie solidniejszych podjazdów. Test wypadł zadawalająco i bez obaw mogłem zabrać się za pakowanie. Karton miałem już od dawna przygotowany. Musiałem go tylko trochę przyciąć, by zmieścił się do samochodu mojego siostrzeńca, który miał mnie zawieźć na lotnisko. Zwykle przy pakowaniu natrafiam na jakieś absurdalne przeszkody. Raz nie mogłem odkręcić pedału i musiałem tak wepchnąć rower do opakowania. Pedał szybko wybił w miękkim tworzywie dziurę, którą musiałem zalepiać taśmą. Raz nie mogłem znaleźć bagażnika, innym razem wydarzały się równie dziwne utrudnienia. Po prostu jestem pechowy. Tym razem jednak wszystko udało się wybornie. Z pewną podejrzliwością wypatrywałem kolejnej złośliwości losu. Nic takiego nie nastąpiło. Po godzinie intensywnej pracy z dumą patrzyłem na zgrabną prostopadłościenną bryłę, w której zamknięta była moja nadzieja na pokonanie Alp. Mój siostrzeniec wie, że mam pewnego bzika na odnośnie punktualności, zatem sporo przed czasem zadzwonił do moich drzwi. Szybko wraz z bagażem ulokowaliśmy się w samochodzie i po chwili w to ciepłe czerwcowe popołudnie jechaliśmy na wrocławskie lotnisko. Odprawa nie nastręczyła żadnych kłopotów. Miałem trochę czasu do odlotu. Pomyślałem, że zasłużyłem na małe piwko. W końcu wypiłem dwa. Sącząc miejscowego „Piasta”, czułem, że coś z tym piwem jest nie tak. Jakby było w nim za dużo smaku nieprzerobionych drożdży…

Odlot samolotu opóźniał się. Minęło już pół godziny od planowanego czasu startu, a on ciągle stał na płycie lotniska. Stewardessy biegały w te i wewte i coś tam szeptały. W pasażerach narastało pewne zaniepokojenie. W końcu okazało się, że drzwi do jednej z toalet się nie zamykają i to było powodem opóźnienia. Po kilkunastu jeszcze minutach problem rozwiązano i samolot wystartował. Tak czy owak odnotowałem swoją pierwszą alpejską stratę (STRATA I), czyli stratę czasu. Lot upłynął bez przygód. Skorzystałem nawet z tej początkowo nieczynnej toalety, by usunąć z siebie nadmiar nieprzetworzonych drożdży. Do Bergamo dolatywałem, kiedy dzień już się kończył. Przez okienko z ciekawością obserwowałem świat na dole. Alpy miały kolor brunatny, a ich poszarpana linia zdawała się mnie straszyć. W wyobraźni już brnąłem przez te mordercze podjazdy, serce biło mi mocno, a na czoło występował pot.

Port lotniczy w Bergamo okazał się kameralny i cichy. Od razu na płycie lotniska w nozdrza wbił mi się zapach Południa. Ciepłe powietrze przynosiło aromaty wegetujących roślin pomieszane ze spalinami. Szybko odebrałem swój cenny prostopadłościan i już po chwili szukałem Darka. To ja miałem być pierwszy, ale przez opóźnienie samolotu, to on musiał czekać na mnie. Wyszedłem na zewnątrz, a jego nigdzie nie było. Czyżby nie przyleciał? Myśl tę szybko wyrzuciłem z głowy. Na słowu Darka można polegać jak na Zawiszy. W końcu zadzwoniłem. Opisał mi miejsce swego pobytu, siedział w hali lotniska. Po chwili przywitaliśmy się, a Darek ze swego otwartego kartony wyjął dwa piwa. Stuknęliśmy się i wypiliśmy za powodzenie wyprawy. U nas pewnie od razu przyplątałaby się jakaś mundurowa postać, by ukarać nas za picie w miejscu publicznym. We Włoszech nikt na to nie zwraca uwagi. Przed nami była krótka letnia noc. Darek z początku chciał się od razu położyć w jakimś ustronnym miejscu i pokrzepić snem. Przekonałem go jednak, by najpierw skręcić rowery. Zabraliśmy się do tego i w miarę szybko dopełniliśmy dzieła. Nie wiem jak on to robi, ale z reguły Darek potrzebuje dwa razy mniej czasu na to, by zmontować swój pojazd. Gdy ja się jeszcze biedziłem z robotą, on już miał wszystko na swoim miejscu. Gdzieś w głębi ducha cieszyłem się, że nie musimy myśleć o ukryciu w ustronnym miejscu kartonów. Czasem są z tym pewne kłopoty. Tym razem jednak jechaliśmy cały czas do przodu i nie wracaliśmy na to samo lotnisko, zatem kartony spokojnie mogliśmy porzucić, bo nie były nam już potrzebne. Na kolację zjedliśmy bułki i kiełbasy przemycone w kartonach. Z Darkiem przez dziesięć lat znajomości wypracowaliśmy sobie na wyprawach niepisane i dość jasne zasady współżycia. Tylko proszę opacznie nie zrozumieć słowa „współżycie”, nic z tych rzeczy. Główną ich cechą jest skrajna sprawiedliwość oraz równe obłożenie obowiązkami i korzystanie z przywilejów. Dla przykładu, jeśli spędzamy noclegi pod dachem, to w drodze losowania ustalamy, kto na pierwszej kwaterze wybiera sobie łóżko (czasem łóżka są takie same, wówczas wielkiej różnicy nie ma, czasem jednak jedno łóżko góruje nad drugim wygodą). Druga osoba ma wtedy pierwszeństwo korzystania z łazienki. W drugim miejscu noclegowym nie ma już losowania, tylko następuje odwrócenie ról. Inne kwestie także są rozstrzygane poprzez losowanie. Pierwszą sprawą, którą należało ustalić, było kto na dzień dobry będzie wiózł namiot. Oczywiście brzemię to było w kolejnych dniach dźwigane naprzemiennie. Z reguły Darek wygrywał takie losowania, jednak od jakiegoś czasu fortuna się od niego odwróciła. Ustaliliśmy, że zwycięzca rzutu monetą zadecyduje o tej kolejności. Wygrałem i po krótkim namyśle postanowiłem, że to ja będę pierwszy taszczył pakunek z namiotem. Tak na marginesie należy zaznaczyć, że nasz „domek” nie był zbyt ciężki, ważył bowiem około półtora kilograma, ciut więcej niż pełny bidon.

W końcu znaleźliśmy jakiś wolny kąt, wyciągnęliśmy karimaty i ułożyliśmy się do snu. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że do swojego bagażu włożyłem bardzo małe i lekkie, ale niezwykle ważne przedmioty. Były to plastyczne zatyczki do uszu. Mój sen jest delikatny jak trzepot skrzydeł motyla. Gdy wokół są jakieś drażniące dźwięki za Boga nie usnę. Męczę się wtedy i denerwuję, a po nieprzespanej nocy nie nadaję się do życia. Zatyczki te co prawda nie eliminują hałasu w stu procentach, ale są niezwykle użyteczne, bo jednak filtrują sporo męczących dźwięków. Po wciśnięciu zatyczek do uszu, poczułem błogą ciszę. Po chwili spałem jak nakarmione niemowlę.

Sen trwał do godziny trzeciej. O tej właśnie porze jakiś ozdobiony mundurem jegomość zabrał się do planowego budzenia całego śpiącego na lotnisku towarzystwa. A ludzi ucinających sobie drzemkę było niemało. Utrata możliwości spania (STRATA II) podziałała na mnie drażniąco. Poczułem przy tym, że ćmi mnie głowa. Przez moment zastanawiałem się, czy z tym bólem ma jakiś związek wypite piwo… Darek też był markotny. Proponował ponownie się położyć, gdy facet w mundurze już sobie pójdzie. No ale przecież mieliśmy namiot i nie było gwarancji, że on znowu zrobi swój obchód. Z początku Darek nie za bardzo chciał opuszczać lotnisko, ale w końcu przyznał, że lepiej gdzieś rozbić namiot niż dalej koczować w hali.

Noc była ciepła. Zaspani wsiedliśmy na rowery. Po przejechaniu mniej niż pół kilometra, dostrzegliśmy sporą polankę. Bez namysłu wybraliśmy ją jako miejsce noclegowe. Rozbicie namiotu mimo ciemności nie było problemem. Jest on skonstruowany w ten sposób, że wystarczy połączyć dwa zestawy pręcików, które nanizane są na sznurek, a następnie takie pałąki wsunąć w odpowiednie szlufki. Pałąki ustawione na krzyż stanowią szkielet nośny namiotu. Po dziesięciu minutach byliśmy po robocie. Na namiocie zawiesiłem biało-czerwoną flagę i mogliśmy udać się na spoczynek. Jeszcze przed wyjazdem zastanawiałem się jak zniosę noclegi na karimacie. Po wypadku, w wyniku którego miałem solidnie połamaną lewą kość ramieniową przy samym barku, nawet spanie w wygodnym łóżku czasem kończyło się bólami i drętwieniem tej części ciała. Okazało się, że nie było z tym wielkiego problemu. Bark i trzy tytanowe śruby, które tam mi zamontowano, wprawdzie czułem, ale można było wytrzymać. Po chwili drugi raz tej nocy zasnąłem. Mimo wsadzonych do uszu zatyczek, co jakiś czas na pograniczu snu i jawy słyszałem dudniące odgłosy silników lądujących i startujących samolotów.

Wstawało nam się opornie. Mnie ciągle męczył ból głowy. To moje zdrowotne niedomaganie (STRATA III) nieco mnie martwiło. Z chęcią bym jeszcze pospał. No ale przecież czekały Alpy i okolice. Po wyjęciu zatyczek z uszu stwierdziłem, że hałas samolotów był dojmujący. Jak Darek mógł spać przy czymś takim? Może miał treningi w domu, kiedy w nocy płakały jego pociechy? Przezornie wziąłem więcej par zatyczek. Później parokrotnie proponowałem mu, aby też zatkał swoje przewody słuchowe. Jednak zawsze odmawiał. Dzień zapowiadał się piękny. Lazurowe włoskie niebo dodawało otuchy. Dojedliśmy polskie zapasy i po chwili już zaczynaliśmy naszą właściwą przygodę. Z lotniska można było od razu ruszyć w kierunku północno-wschodnim, ku Alpom. My jednak przyjęliśmy kierunek zgoła odwrotny. Celem był Mediolan, a konkretnie jego ozdoba, czyli najpiękniejsza gotycka katedra na świecie. Darek już ją kiedyś oglądał, bo był w Mediolanie na wyjeździe służbowym. Cieszyłem się, że nie marudził, kiedy zaproponowałem rowerowy przejazd przez to miasto. Dzieliło nas od niego niecałe 60 kilometrów. Lotnisko potocznie nazwane „Bergamo” tak właściwie jest przy miejscowości Orio al. Serio. Pierwszy dzień naszej jazdy wypadł w terenie prawie całkowicie zurbanizowanym. Z punktu widzenia walorów rowerowych było kiepsko. Miasteczko łączyło się z miasteczkiem, wszędzie pełno było ludzi i samochodów, mijaliśmy fabryki, składy i magazyny. Przemysłowa Lombardia. Ciągle towarzyszyła nam plątanina dróg i skrzyżowań, a więc co chwila musieliśmy przystawać, by sprawdzić naszą drogę. Nie obyło się bez pomyłek, a raz nawet wdarliśmy się na autostradę. Jechaliśmy nią może ze dwa kilometry, permanentnie obtrąbiani przez samochody. Kilka razy stanęliśmy, by kupić coś do picia, bo słońce solidnie wzięło się do roboty. Małych sklepów nie było prawie w ogóle, panoszyły się za to spore markety. Nie było sensu przy nich przystawać, by nabyć tylko płyny, bo trwało by to w nieskończoność. Zatem wydawało się, że logiczne będzie przystawać przy stacjach benzynowych. Tak w końcu robiliśmy, ale należy zaznaczyć, że przybytki te były dość marnie zaopatrzone. Nie to, co u nas… No ale woda z reguły była. Preferuję wodę gazowaną i taką na początku kupowałem. Była ona wszakże specyficzna. Gaz w niej zawarty był dziwnie zjadliwy i drażnił gardło. W chwili kiedy wodę się piło, przynosiło to ulgę dla spieczonego przełyku, jednak już po chwili gardło zaczynało strasznie palić. Aby to uśmierzyć popijałem znowu, ale pieczenie wracało ze zdwojoną mocą. W końcu zaniechałem picia wody gazowanej i przerzuciłem się na swoje ulubione soki pomarańczowe. Były znacznie droższe, ale przynajmniej skutecznie gasiły pragnienie.

Jedynym ciekawszym widokiem na naszej trasie w pierwszej części dnia było sforsowanie pięknej rzeki Adda. Miało to miejsce w okolicach miejscowości Cascina Buonpensiero. Adda jest tu wyjątkowo szeroka. Lubię przyglądać się rzekom. Mają majestat i siłę, a płynąca i szemrząca woda ma dla mnie niemal hipnotyczny wpływ. Gdybym kiedyś miał popełnić samobójstwo, to pewnie rzuciłbym się w nurty jakiejś przyjemnej rzeki. Stanęliśmy chwilę na moście, pstryknęliśmy parę fotek, a ja przez moment wpatrywałem się połyskliwe tonie. Po jednej stronie rzeki była nawet mała plaża. Do kąpieli nie doszło…

Z punktu widzenia rowerowego trudu, trasa była łatwa. Było cały czas płasko, a my zgodnie ze swoim zwyczajem ciągnęliśmy swoje zmiany po 10 kilometrów. Trzeba wszak rzec, że po jeździe lekką kolarzówką, zmiana roweru i dołożenie jeszcze paru kilogramów w sakwach miało swoje znaczenie. Czuło się różnicę, ale po parunastu kilometrach organizm przestał się buntować przeciwko nadmiernemu obciążeniu. Raz nawet odezwał się w nas duch sportu, bo przez spory dystans ścigaliśmy się z Murzynem. Cóż, rasa ta jest dobra w biegach długodystansowych, na rowerze nieco gorzej się spisuje. Żeby było sprawiedliwe, na początku jazdy sprawdziliśmy zgodność wskazań naszych liczników. Były skalibrowane prawie idealnie. W miasteczku Vignate zjedliśmy obiad. Łapczywie wypiłem zwykłą wodę podaną do jedzenia. Od knajpy ujechaliśmy może z pół kilometra, gdy dostrzegliśmy mały park. Zaproponowałem poobiednią sjestę. Mój kompan nie miał nic przeciwko, zatem niebawem leżeliśmy już w cieniu sosen. Było błogo. Darek nawet zaczął pochrapywać. Oj, dobrze, że wziąłem te zatyczki do uszu…

Do Mediolanu wjechaliśmy bocznymi drogami. Na początku mocno wspieraliśmy się nawigacją, bo obrzeża miasta są obszerne i łatwo się w nich zaplątać. Im bliżej było centrum, tym Darek wykazywał większe rozeznanie. W miarę szybko dotarliśmy do katedralnego placu. Monumentalna budowla zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Czasem w życiu jest tak, że realizacja zamierzeń przynosi pewne rozczarowania. Tym razem tak nie było, widok mediolańskiej katedry wprawił mnie w zachwyt. Wspaniała biała fasada z niezliczoną mnogością rzeźb i zdobień w jaskrawym słońcu zdawała się opalizować. Na placu rzesze ludzi mieszały się ze sobą. Dostrzegało się wszelkie ludzkie maści. Pomyślałem, że w takim tłumie łatwo jakiś szaleniec mógłby zrobić masakrę. Pierwotnie mieliśmy zamiar wejść do środka katedry. Nic z tego nie wyszło (STRATA IV), bo chętnych były całe mrowie. Stali grzecznie w długiej kolejce, a wszyscy byli dokładnie sprawdzani przez policję. Pewnie musielibyśmy czekać do wieczora. Zadowoliliśmy się małą sesją fotograficzną z katedrą i przyległościami. Nasyceni kulturalnie pomyśleliśmy o znalezieniu drogi wylotowej z miasta. Darek przeglądając nawigację natknął się na wiadomość, że niebawem ulicami Mediolanu ma przejść parada gejów. Nie chcieliśmy za bardzo oglądać panów z piórkami w tyłkach, zatem czym prędzej ruszyliśmy na północ. Mediolan to spore prawie półtoramilionowe miasto, nic dziwnego że trochę nam zeszło zanim złapaliśmy swój kierunek. W markecie zrobiliśmy małe zakupy. Jak przy rowerach czekałem na Darka, który buszował w sklepie, byłem świadkiem ciekawej sceny. Oto przy drzwiach wyjściowych stał Murzyn w średnim wieku i każdej pani opuszczającej sklep cicho acz wyraźnie nucił dawny przebój: „buona sera, seniorina, buona sera”. Ciekawe o co chodziło? Według Darka było to żebranie. Mnie się jednak wydawało, że szło o co innego. Murzyn podśpiewywał tylko paniom i nie wyglądał na geja. No ale nieważne.

Za Mediolanem opisywana wcześniej urbanizacja rozkwitła ze zdwojoną siłą. Jechaliśmy przez niekończące się strefy zabudowane. Beton i plastik wciskał się w każdy kąt. Zacząłem się martwić o znalezienie jakiegoś skrawka odludnej zieleni, na którym można by rozbić namiot. Jeszcze nie zrobiliśmy zakupów na kolację i należało o tym jak najszybciej pomyśleć, bowiem minęła już osiemnasta. Sklepów jednak nie było. Cóż było robić? W końcu stanęliśmy przy knajpie, by już drugi raz tego dnia zjeść coś na ciepło. Na kolację zamówiliśmy pizzę na pół. Co by nie mówić, Włosi umieją zrobić to danie. Namszczona oliwą smakowała znakomicie. Nie jest też tajemnicą, że pizza oraz makarony są najtańszymi ofertami lokali w tym rejonie Europy. Sekretu nie zdradzę też stwierdzając, że w rejonach tych finansowo nie możemy czuć się zbyt swobodnie. Sumując te dwie „mądrości”, każdy pewnie odgadnie, że dania owe stanowiły podstawę naszej diety. No ale mogło być gorzej. Byliśmy jedynymi gośćmi w knajpie, większa frekwencja bywała tu pewnie później. Wypieczone gardła przepłukaliśmy zimnym lekkim piwem, bo mnie już nie dręczyły te wrocławskie drożdże. Na odjezdnym gospodarz uraczył nas jeszcze kieliszkiem jakiegoś likieru. Jego ziołowy aromat był niezgorszy.

Dzień na przełomie czerwca i lipca jest długi, lecz nawet i on kiedyś się skończy. Jechaliśmy wśród tej miejskiej pustyni jak dwa wielbłądy wypatrujące zielonej oazy, w której mogłyby zrzucić swoje brzemię i udać się na spoczynek. Szczęście nam dopisało. W pewnym momencie po prawej stronie drogi zobaczyliśmy szlaban, a za nim polankę z drzewkami. Zagrodzenie świadczyło, że teren był pewnie czyjąś prywatną własnością. Nam to nie robiło różnicy. Chwilę postaliśmy przy szlabanie niby odpoczywając, a gdy droga na moment opustoszała, błyskawicznie czmychnęliśmy w zielony gąszcz. Miejsce było idealne. Spory kawał ziemi porastała trawa, a drzewa posadzone były na tyle gęsto, że dawały doskonałą zaporę przed niepożądanym wzrokiem. Drzewa nie były owocowe, zatem wzrastała nasza szansa, że nikt tu się nie będzie szwendał po zmroku.

Sprawnie postawiliśmy namiot, a rowery na wszelki wypadek przytroczyliśmy do pnia linką zabezpieczającą. Drobna higiena i przygotowanie leży trwało niewiele dłużej niż napisanie tego akapitu. Zgodnie ze swoim zwyczajem przygotowałem sobie podusię z pokrowca od śpiwora, do którego wepchnąłem kilka reklamówek z ubraniem. Po chwili już zalegaliśmy na karimatach. Przez zielony materiał namiotu przebijały się ostatnie promienie światła. Wieczór był ciepły. Czułem że się pocę. Świeży pot mieszał się ze starym. Marzyłem o kąpieli. Gdy wsadziłem sobie zatyczki do uszu, drażniący warkot silników samochodowych gdzieś odpłynął. Ostatnią moją myślą przed zaśnięciem było wewnętrzne wyrażenie ubolewania, że ktoś do tej pory nie wymyślił zatyczek do nosa. Przecież oddychać można także ustami.

Kolejny dzień zapowiadał się nieźle. Słońce bez ceregieli wzięło się do roboty. Wstaliśmy bez marudzenia. Na śniadanie spożyliśmy naprawdę już ostatnie zapasy z Polski. Gdy ruszyliśmy, okazało się, że noc spędziliśmy na rogatkach miejscowości Mariano Comense. Informowała o tym tabliczka z jej nazwą. Nasze zapasy jedzenia i picia się skończyły. W pierwszym większym mieście, a mianowicie w Cantu, w markecie dokupiliśmy potrzebne wiktuały. Po kilku kilometrach dotarliśmy do Como, znanej miejscowości położonej malowniczo nad jeziorem o tej samej nazwie. Profil trasy już nie był płaski, zaczęły się małe hopki. Jechało nam się jednak przyjemnie i bez wysiłku. Ciężar sakw spowszedniał. W tym dniu Darek dźwigał namiot, ale szczerze mówiąc nie odczułem wielkiej różnicy. Czekaliśmy na wielkie góry. W Como przystanęliśmy na pół godziny. Obejrzeliśmy stare miasto z katedrą. Oczywiście do tej mediolańskiej nie ma porównania, ale też jest niczego sobie. Nad jeziorem zrobiliśmy drugi przystanek. Darek wypatrzył jakąś wystawę z Porsche i oglądał te sportowe samochody z podziwem. On lubi motoryzację, ja nieco mniej, no ale żeby nie być gorszy też zrobiłem sobie fotkę z opływowym bolidem. Samo jezioro położone jest malowniczo i mocno wcina się w głąb lądu swoją południowo-zachodnią odnogą, którą mieliśmy okazję oglądać. Wokół niego wznoszą się już całkiem poważne szczyty, a u ich podnóża rozsiane są kolejne miejscowości. Błękitne wody jeziora przypominają morskie tonie. Całość wygląda bajkowo i warto chociaż przez chwilkę przystanąć i rzucić okiem. Jednak jeziora nie są dla mnie tak hipnotyzujące jak rzeki i zachowując przytomność oraz jasność umysłu omiatałem wzrokiem niebieskie lekko falujące wody.

Wzdłuż jeziora Como jechaliśmy przez kilkaset metrów, by wreszcie porzucić jego brzeg i odbić na lewo, ku Szwajcarii. Samo miasto Como graniczy z tym krajem. O tym że przekraczamy granicę międzypaństwową świadczyły tylko tabliczki. Budki pograniczników były puste. Bez problemów i kontroli wjechaliśmy do Szwajcarii. Nikt nie zwracał na nas uwagi, gdy pstrykaliśmy zdjęcia. Po minięciu granicy niewiele się zmieniło. Ticino, kanton, do którego dotarliśmy, jest wszakże włoskojęzyczny. Najistotniejszą różnicę stanowił fakt, że wyraźnie zmniejszył się ruch samochodowy, a poza tym na wielu odcinkach drogi wytyczone były pasy dla rowerzystów. Nie są to ścieżki rowerowe, tylko oddzielone żółtą linią od reszty drogi wygodne skrajnie, w których mogą poruszać się tylko rowery. Pamiętałem to ze swojego poprzedniego rowerowego pobytu w Szwajcarii. Było to jedenaście lat temu, ale niewiele się w tym względzie zmieniło. Zresztą należy zaznaczyć, że Szwajcaria jest jednym z najbardziej przyjaznych dla rowerzystów krajów w Europie. Kierowcy z reguły są uprzejmi i wyrozumiali dla rowerzystów. Szanują ich wysiłek i nie dążą do konfrontacji. W Helwecji wjechaliśmy na drogę nr 2 i przez długi odcinek się jej trzymaliśmy.

Sporą niespodzianką była nikła liczba bankomatów. Wydawałoby się, że w tym kraju powinno być ich całe zatrzęsienie. Z drugiej jednak strony wszędzie można było płacić kartą, a więc tak na dobrą sprawę cały kraj dałoby się przejechać bez gotówki w kieszeni. Przez pół dnia nie uświadczyliśmy ani jednego. Po kilkunastu kilometrach przyjemnej jazdy w terenie, który znowu się nieco wyrównał, dotarliśmy do jeziora Lugano. Jakiś czas podążaliśmy wzdłuż wysokiego brzegu, po prawej ręce mając jego spokojne wody. Parę razy stanęliśmy robiąc zdjęcia i przyglądając się ładnym widokom. Podczas jednego z postojów Darek odczytał w nawigacji, że po drugiej stronie jeziora mieliśmy przed sobą włoską enklawę. Później ustaliłem, że było to Campione d’ Italia, ciekawe terytorium o powierzchni około 2 kilometrów kwadratowych, o dość dziwnym statusie, w wielu względach zintegrowane ze Szwajcarią. Musieliśmy się zadowolić jego widokiem przez wody Lugano, do samej enklawy już nie dotarliśmy, bo była nie po drodze.

W kurorcie Paradiso stanęliśmy na obiad. Było tam sporo knajpek, ale zupełnie niechcący zakotwiczyliśmy chyba w jednej z droższych, bo dopiero po złożeniu zamówienia zorientowaliśmy się, że była przy hotelu. No ale nie było co sknerzyć, przecież byliśmy na wakacjach i takimi drobiazgami jak pieniądze nie warto było zawracać sobie głowy. Pizza smakowała znakomicie, a i piwo też było przyjemnie chłodne. Zapłaciliśmy w euro, a kelner wydał nam we frankach. Chyba nieco przy tym zaokrąglił na swoją korzyść. Oj, nieładnie! To był pewnie Włoch… Warto tu wspomnieć, że wiele knajp ma sjestę zaczynającą się o trzynastej. Jeśli wstąpi się do takiego lokalu chwilkę przed tą godziną, to jeszcze obsłużą, ale jak chciałoby się po, to nie ma szans. Pora była wczesna, postanowiliśmy zatem odrobinę pobyczyć się nad jeziorem, które było po drugiej stronie ulicy. Zasiedliśmy na ławeczce i przez kwadrans wpatrywaliśmy się w wodę, a twarze wystawialiśmy na słońce.

Kalorie zawarte w spożytej pizzy przydały się od razu po ruszeniu w dalszą drogę. Najpierw w samym Lugano rozpoczęliśmy całkiem krzepką wspinaczkę, by po kilku kilometrach dalszej jazdy, za miejscowością Camignolo, stanąć u podnóża dłuższego podjazdu. Miał spore nachylenie i dał przedsmak czekających nas niebawem większych wyzwań. Po stanięciu na siodle przełęczy, na którym była stacja benzynowa, chwilę odsapnęliśmy. Jako miłośnicy tabliczek z nazwami miejscowości oraz przełęczy, trochę żałowaliśmy, że trud pierwszego podjazdu nie został wynagrodzony taką tabliczką. Wymieniliśmy wtedy uwagi, że w takiej Szwajcarii takich górek jest na pęczki i nikt nie zadawał sobie trudu, aby je jakoś nazywać, a tym bardziej oznaczać. Gdy jednak już w domu analizowałem szczegółowo nasza trasę, ustaliłem, że naszą pierwszą przełęczą było Monte Ceneri o wysokości 554 mnpm. Zjazd okazał się niespodziewanie ostry. Pędząc w dół uświadomiłem sobie ze zdziwieniem, że częściej niż zazwyczaj chcę korzystać z hamulców. Gdy tylko słyszałem za sobą samochód, odwracałem się niepotrzebnie i natychmiast chwytałem za klamki. Było to silniejsze ode mnie. Po przeanalizowaniu tego stanu doszedłem do wniosku, że w głowie cały czas miałem wypadek samochodowy, o którym pisałem wyżej. Psychika ludzka jest niezgłębiona. Nic takiego nie działo się ze mną, gdy jechałem na znanych sobie trasach. W polskich górach, których w moich okolicach nie brakuje, jeszcze dokręcałem, jednak w nieznanym mi terenie odzywała się ta atawistyczna obawa. Później już na wszystkich alpejskich zjazdach poruszałem się z dużą asekuracją. Zdawałem sobie sprawę, ze w ten sposób tracę (STRATA V) połowę przyjemności z tego wyjazdu, ale nie mogłem się przemóc. Mam nadzieję, że w przyszłych latach mi to przejdzie, bo pozostaną mi tylko wyprawy na równiny…

Darek nie miał takich problemów. Z Monte Ceneri pognał w dół jak zawodowiec. W dole znowu napotkaliśmy bardziej zurbanizowane obszary, z największą miejscowością na naszej trasie była Bellinzona, stolica kantonu Ticino. W końcu wypatrzyliśmy bankomat, bo jednak parę papierków w zanadrzu podnosiło morale. Tak ściśle mówiąc, to „papierki” było nieodpowiednim słowem, bowiem frank szwajcarski drukowany jest na plastiku. Pieniądze najpierw pobrał mój kompan, a mnie bankomat niestety odprawił z kwitkiem. Znowu muszę sprostować nieco nieprecyzyjne sformułowanie. Bankomat nie wydał mi nawet tego przysłowiowego kwitka. Od Bellinzony teren nieznacznie się wznosił, ale jechaliśmy całkiem szybko. W miasteczku Biasca zaczęliśmy już rozglądać się za noclegiem. Nie było z tym różowo. Wszędzie domy, a jak już ich nie było, to skały, urwiska i ogrodzenia. Stanęliśmy zatem przy małej knajpce i na kolację zjedliśmy po hamburgerze.

Za kolejnym miasteczkiem, a było to Pollegio, wypatrzyliśmy dostępny kawałek zadrzewionego terenu. Gdy szutrową drogą do niego dotarliśmy, nie wyglądało to za dobrze. Namiot ustawiony na jedynym płaskim miejscu byłby doskonale widoczny z drogi, a tego woleliśmy uniknąć. Darek zrobił mały obchód i znalazł nieco lepszą miejscówkę, ale należało paręnaście metrów zatachać nasze rowery i cały dobytek przez gęste chaszcze. Gdy tak dyskutowaliśmy nad wybraniem lepszego rozwiązania, mój rower ni z tego ni z owego gruchnął na podłoże. Wyglądało to tak jakby strzelił go bezgłośny i bezbłyskowy piorun. Po chwili wszystko było jasne. Ułamała się stopka (STRATA VI). Zbadałem ją licząc na to, że może da się ją jakoś naprawić. Niestety, okazało się, że było to niemożliwe, bo pękła i wyszczerbiła się aluminiowa część obejmy. Trochę się zdenerwowałem, ale po chwili z filozoficznym już spokojem stwierdziłem, że miała swoje lata i miała prawo nawalić. Od tej pory już jechałem bez stopki. Było to nad wyraz uciążliwe, ale brałem przykład z Darka, który dłuższy czas jeździł bez tego przyrządu i jakoś sobie radził. W swoim wyprawowym kajeciku zapisałem dane: dystans, czas jazdy, maksymalną prędkość (hm, ta mogła być większa) oraz wszystkie miejscowości, przez które przejechaliśmy. To taki mój rytuał, który kultywuję od lat i bez dopełnienia tego obowiązku nie zamknę dnia. Licznik wskazał 112 km, jak się później okazało był to najdłuższy etap na naszej alpejskiej wycieczce. Zdecydowaliśmy przenieść się w chaszcze. Wieczór już nie był taki ciepły jak poprzedniego dnia. Dłuższą chwilę oczyszczaliśmy podłoże z kamieni i uschniętych gałęzi. Gdy lokowaliśmy się do namiotu, zrobiła się szarówka. Przy muzyce puszczonej z telefonu wypiliśmy po dwa piwka, tak na sen. Przezornie do uszu wcisnąłem sobie zatyczki i film mi się urwał. Chyba nie od tego piwa… Jakoś już nie były mi potrzebne zatyczki do nosa.

Trzeci dzień zapowiadał się gorzej od dwóch poprzednich. Chmurzyło się, a otaczające nas góry były spowite mgłami. Zrobiło się zimniej. W telefonach uruchomiliśmy aplikację wskazującą bieżącą wysokość. W Alpach (czy też w innych górach) taka wiedza przydaje się i daje większą ogólną orientację. Nasz pułap nie był imponujący, bo oscylował w granicach 300 mnpm. Byliśmy w dolinie rzeki Ticino. Od niej to wziął nazwę kanton, który teraz przemierzaliśmy. Miał to być pierwszy tak naprawdę alpejski dzień. W planach była przełęcz Novena o imponującej wysokości 2478 mnpm. Wzdłuż Ticino mieliśmy brnąć w górę przez większą część dnia, bowiem źródła tej rzeki są blisko Noveny. Zdając sobie sprawę, że czeka nas spora orka, bez zbędnego ociągania zwinęliśmy swój obóz i po dziewiątej byliśmy już na rowerach.

Pierwsza część naszej trasy wiodła do miejscowości Airolo. Przebąkiwaliśmy, że można by stąd spróbować zaliczyć Świętego Gotarda. Miał być to ślepy podjazd na lekko, bowiem sakwy zostałyby porzucone gdzieś w krzakach. Ślepy, bowiem z przełęczy zjechalibyśmy do Airolo tą samą drogą. Przełęcz Świętego Gotarda zasadniczo nie była w naszych planach, bo nie komponowała się z obraną trasą, ale z drugiej strony był to wszakże nęcący klasyk. Decyzję postanowiliśmy podjąć już w Airolo. Ruch na drodze był minimalny, jechaliśmy w dobrym tempie, nachylenie podjazdu było początkowo niewielkie, sięgało może 2-3 procent. W Alpach trzeba dobrze wykorzystywać miejsce. Dolina rzeki Ticino nie jest zbyt obszerna. W pewnym momencie zauważyłem, że na szerokości może 100 metrów oprócz samej rzeki, w dolinie biegła nasza droga, droga ekspresowa oraz linia kolejowa. Wszystko zostało zrobione tak zgrabnie, że nie zaburzało naturalnej struktury rzeźby terenu. Raz stanęliśmy przy Ticino, a należy przyznać, iż była to prawdziwie górska rzeka. Rwała do przodu i z hukiem waliła o kamienie i brzeg. Znowu mogłem dać się czarować płynącej wodzie. Przy rzece spotkaliśmy Amerykanina. Chwilę z nim rozmawialiśmy. Powiedział, że wypożyczył samochód we Francji i jechał odwiedzić swoją rodzinę we Włoszech. Chciał nas poczęstować kawą i życzył nam miłej jazdy. Tak, Amerykanie są otwarci i przyjaźni. Darek miał okazje się o tym przekonać znacznie bardziej ode mnie, bowiem kiedyś był w Stanach na wakacjach.

Dalszy podjazd był urozmaicony, przeważały odcinki o nachyleniu do 5 procent, czasami były nieco trudniejsze, było też sporo wypłaszczeń i małych sekcji zjazdowych. Na pierwszych kilometrach Darek nieco mi uciekł, a potem udało mi się go dogonić i ja dalej jechałem trochę z przodu. Takie harce nie są efektem jakiejś rywalizacji na trasie, chociaż taka czasem też się zdarza. Po prostu każdy jedzie swoim tempem i nie stara się na siłę utrzymać koła koledze. Mamy na tyle doświadczenia, że wiemy o zgubności takiej nadmiernej ambicji. Po prostu w pewnym momencie można się przeforsować i przedwcześnie zakończyć jazdę. Darek ma sporą wydolność ogólną, znacznie większą od mojej. Z kolei ja bez porównania więcej jeżdżę na rowerze. Efektem takiego stanu rzeczy jest w miarę podobne tempo naszej rowerowej jazdy. W Alpach tak wyszło, że mnie trochę lepiej szły podjazdy, a jemy – zjazdy. W sumie nikt za długo nie czekał na drugiego.

Airolo to senna miejscowość, ni to miasteczko, ni to wieś. Z punktu widzenia komunikacyjnego odgrywa jednak sporą rolę, bo tu krzyżują się drogi na linii północ-południe oraz wycięta jest w górach droga na zachód, którą my zamierzaliśmy przetrzeć. Poczuliśmy wreszcie atmosferę Alp, wyłoniły się bowiem dostojne, masywne i wysokie szczyty upstrzone śnieżnymi plackami. Darek zaczął wspominać o obiedzie. Pora była dość wczesna, ale czekało nas spore wyzwanie, zatem warto było napchać brzuchy. Objechaliśmy Airolo, ale jakoś nie wypatrzyliśmy żadnej knajpy. Dotarliśmy za to do marketu sieci Coop. Sklepy tej firmy opanowały Szwajcarię. W większości w nich robiliśmy zakupy. Przy sklepie był bankomat, ale i on postanowił pokazać mi figę. W markecie nabyliśmy picie i batony. Tak wyposażeni ruszyliśmy na Novenę, bowiem Świętego Gotarda z pewnym żalem postanowiliśmy sobie odpuścić. W międzyczasie pogoda się wyraźnie poprawiła, wyszło słońce i zrobiło się cieplutko. Byliśmy na wysokości nieco ponad 1000 metrów, czekało nas kilkanaście kilometrów podjazdu i różnica wzniesień około 1500 m.

W Airolo opuściliśmy naszą dotychczasową drogę nr 2. Pierwsze kilometry nie były trudne. Nachylenie w granicach pięciu procent dawało żyć. Żwawo ruszyłem do przodu, Darek mnie nie gonił i jechał swoim tempem. Przystawałem czasem zachwycony widokiem góry, rzeki, wodospadu czy domku zawieszonego gdzieś na granicy nieba i ziemi. Robiliśmy zdjęcia i podziwialiśmy naturalne piękno w czystej postaci. Człowiek jednak przyzwyczaja się do wszystkiego, także wspaniałości mu powszednieją W miarę naszego zagłębiania się w Alpy, w następnych dniach już tak często nie stawaliśmy we wszystkich urokliwych miejscach, rzucaliśmy tylko spiesznie okiem i jechaliśmy dalej. Postój przy każdym z nich zakończyłby się niechybnie niezrealizowaniem planu wyprawy, zabrakłoby czasu…

Po pięciu kilometrach podjazd stał się trudniejszy. Widziałem, że Darek ciągnie z nietęgą miną. W Airolo psioczył, że nie udało nam się znaleźć knajpy i zjeść obiadu. Zdawałem sobie sprawę, że bez porządnej porcji jedzenia mogą go opuścić siły. Już tak ma, że nie może jechać na długu kalorycznym. Gdy w pewnym momencie dotarłem do przydrożnej informacji reklamującej restaurację, poczułem ulgę. Gdy Darek doczłapał do mnie i też ujrzał tę tabliczkę, twarz mu rozpromieniała. Knajpa nie była tuż przy drodze, należało do niej skręcić i pedałować około kilometra w bok. Nie miało to znaczenia. Za chwilę siedzieliśmy w wygodnych fotelikach i zamawialiśmy słuszną porcję makaronu. W lokalu spędziliśmy około godziny. W tym czasie spałaszowaliśmy obiad, łyknęliśmy po piwie i zaliczyliśmy małą sjestę. Powoli zaczynaliśmy się przyzwyczajać do kosmicznych rachunków w szwajcarskich restauracjach. Cóż zrobić, za Alpy trzeba płacić.

Do Noveny zostało nam dziewięć kilometrów. Żarty się skończyły. Podjazd był w miarę równy, z nachyleniem w granicach dziesięciu procent. Jechało się mozolnie, bagaż robił swoje. Jakoś tak wyszło, że najtrudniejszą część wspinaczki mimowolnie podzieliliśmy na trzy sekcje po trzy kilometry każda. Jechałem nico z przodu, Darek za mną. Po przejechaniu trzech kilometrów stawałem, on do mnie dojeżdżał i chwilę odpoczywaliśmy. Czasem coś przegryzaliśmy, piliśmy z bidonów, pstrykaliśmy zdjęcia. Postój więc wykorzystywany był należycie. Później już większość podjazdów zaliczaliśmy w podobnym stylu. Śmialiśmy się, że określenie „sekcja trzykilometrowa” na stałe weszła do naszego słownika.

Gdy rozpoczynaliśmy ostatnią sekcję, gdzieś w oddali rozległ się grzmot. Błękitne dotąd niebo zasnuło się mgiełką. Przełęcz mieliśmy już na wyciągnięcie ręki, bo prowadziły do niej ostatnie klasyczne serpentyny. Po minucie zaczął kropić mały deszczyk, po dwóch spadały już ciężkie krople, a po trzech rozpętała się istna nawałnica. Alpy przywitały nas z przytupem! Nawet gdyby ktoś chciał się ukryć, to na otwartej przestrzeni nie miał na to najmniejszych szans. Szybko zarzuciliśmy na grzbiety swoje przeciwdeszczowe wdzianka i w ścianie deszczu ruszyliśmy do przodu. Widoczność spadała do kilkunastu metrów. W takim wodnym szale nawet najlepsze ubranie nie ochroni człowieka. Po paru minutach jazdy byłem kompletnie przemoczony. Gdy mijaliśmy tabliczkę „Passo della Novena 2478 m” nawet nie przystanąłem. Darek jadący za mną głośno wyrażał swoje zdziwienie. „Tabliczka! Tabliczka!”, krzyczał. Oczywiście chodziło mu o pamiątkową fotkę. Ja jednak widziałem już jakąś nieukończoną budowlę i gnałem czym prędzej, by się schronić pod jej betonowym zadaszeniem. Zdjęcia z tabliczką w żaden sposób bym nie odpuścił, nawet gdyby była jeszcze gorsza pogoda, chociaż w tamtej chwili gorszej nie mogłem sobie wyobrazić. Skryliśmy się w niewielkiej wnęce, a deszcz nawet tu nas dosięgał, bo mocno zacinał. Przebraliśmy się częściowo w suche rzeczy i bezradnie patrzyliśmy na żywioł. Woda waliła niestrudzenie, jakby nigdy nie miała skończyć swojej spadania. Darek zaczął mnie namawiać do zjazdu, ale przekonałem go byśmy trochę poczekali. Gdy gdzieś blisko gruchnął piorun i na chwilę nas ogłuszył, już przestał wykazywać ochotę do opuszczenia naszego azylu. Zrobiło się przenikliwie zimno, a wokół tworzyły się bulgoczące kałuże. Było po szóstej, do końca dnia jeszcze mieliśmy sporo czasu. Lepiej było przeczekać najgorszą fazę ulewy niż w deszczu rzucać się w dół. Przez pół godziny staliśmy tam jak dwa zmoczone koguciki. Wreszcie opady jakby zaczęły ustawać. Korzystając z tej sposobności szybko wróciliśmy do tabliczki, uwieczniliśmy swoje zdobycie Passo della Novena i bez entuzjazmu rozpoczęliśmy zjazd, Darek z przodu, ja znaczny kawałek za nim.

Po ujechaniu może dwustu metrów, zobaczyliśmy spory budynek, w którym mieściła się restauracja lub może nawet jakieś schronisko. Pewnie lepiej byłoby tam przeczekać, ale nie był on widoczny z miejsca naszego schronienia. Wbrew pozorom, deszcz nie chciał tak szybko się poddać. Nie można było nazwać go już nawałnicą, ale padał równo i mocno. Darek szybko zniknął mi z oczu i zacząłem swój trudny samotny zjazd.

Widoczność była kiepska. Starałem się patrzeć tylko do najbliższego zakrętu, zresztą dalsze rejony i tak spowite były we mgle. Nawet nie narzekałem na stracone bezpowrotnie krajobrazy (STRATA VII), chciałem tylko jak najszybciej utracić wysokość zdobytą ze sporym mozołem, liczyłem bowiem na to, że niżej pogoda będzie łaskawsza. Zjazd był ostry. Drogę przecinały strumienie wody, a czasem tworzyły się na niej zapiaszczenia. Dłonie mocno trzymające kierownicę w końcu zaczęły drętwieć od zimna. Deszcz dalej siekł, a po chwili woda pokonała opór mojej odzieży i czułem ją już na całym ciele. Okulary zalane wodą stały się bezużyteczne, a wręcz przeszkadzały. Musiałem je zdjąć, co przy moich minus dwóch dioptriach dodatkowo obniżyło „komfort” całej tej sytuacji. Co gorsza, w pewnym momencie, gdy zjechałem już z początkowych ostrych serpentyn, ze zgrozą odkryłem, że hamulce przestają działać. Szczęki przedniego hamulca zwykle mam ustawione nieco luźniej, za to tył jest spozycjonowany perfekcyjnie. Doszło w końcu do tego, że z całych sił dusiłem klamkę, a rower wcale nie zwalniał, tylko utrzymywał swoją prędkość. No to po mnie, pomyślałem. Już nawet wypatrywałem miejsca, w którym mógłbym spróbować zrobić kontrolowany upadek. Rzuciłem okiem na licznik, było w okolicach 40 km/h. Niby niewiele, ale pewnie wystarczająco dużo, by w razie kontaktu z podłożem, dokładnie się pogruchotać. W oczy spojrzało mi widmo śmierci (STRATA VIII, potencjalna). Starałem się nie panikować. Za najbliższym łagodnym skrętem ujrzałem jakieś zabudowania, przy których droga się wypłaszczała. Los dawał mi szansę. Na tym wyrównaniu z całych sił naparłem na manetki i poczułem że rower powoli się zatrzymuje. Wreszcie stanąłem, a na moim czole krople deszczu mieszały się z potem. Przez chwilę stałem nic nie robiąc, deszcz bezinteresownie walił na mnie i mój rower. Najpierw wypełniła mnie fala złości. Miałem przecież nowe klocki i jakim prawem od razu szlag je trafił? Przyjrzałem się tylnemu kołu. Cała obręcz była czarna, a wokół klocków pieniła się maź w takim samym kolorze. Gdy pociągnąłem za klamkę, okazało, się, że chyba tylko tą mazią udało mi się zahamować, bowiem spora część okładzin była zdarta i nie dotykały one do obręczy. Nie pozostało mi nic innego, tylko w swoim bagażu odnaleźć klucze i naciągnąć mocniej linkę hamulcową. Poszło mi to szybko, a przy okazji poprawiłem też ustawienie hamulca z przodu. Opady ciągle nie ustawały. Na wypłaszczeniu wykonałem parę prób. Wyglądało na to, że wszystko było w porządku. Jednak z pewną obawą kontynuowałem zjazd. Czy z klocków szybko nie zedrze się kolejna warstwa? Jednak nie! Hamulce pracowały bez zarzutu, a ich siła działania nie malała. Po paru kilometrach skończyły się zawijasy zakrętów, a droga wpadła w las. Przy tabliczce z nazwą „Ulrichen” czekał na mnie Darek. Deszcz przestał padać, a ziemia intensywnie parowała. Opowiedziałem mu o swojej przygodzie. Na pocieszenie powiedział mi, że zwykle tak właśnie bywa z nowymi klockami. Szybko tracą zewnętrzną słabą warstwę, by później już po odpowiednim ułożeniu się na obręczy, działać niezawodnie. Mimo że jeżdżę na rowerze od prawie 20 lat, przyswoiłem nową wiedzę w tym zakresie.

Jasne było, że w Ulrichen poszukamy noclegu w hotelu. Należało się wysuszyć oraz podładować elektronikę. Z pewną ciekawością podjechaliśmy do pierwszego takiego przybytku. Ileż będzie to kosztowało w tej Szwajcarii? Cena był rzeczywiście godna Alp. Postanowiliśmy szukać szczęścia dalej. W następnych hotelach kwestia ta wyglądała podobnie. Najmniej chciano z nas zedrzeć w „Astorii” i tam właśnie zakotwiczyliśmy, przy czym nie w głównym budynku, tylko w innym, satelitarnym. Nam to nie robiło różnicy. Nasze lokum mieściło się w starym drewnianym domku, który z zewnątrz wyglądał staro i niezbyt okazale. W środku jednak była Zachodnia Europa pełną gębą. Szybko rozpakowaliśmy się, a mokre rzeczy porozwieszaliśmy po całym pokoju, by podeschły. Byliśmy głodni, zatem najpierw należało załatwić tę sprawę. Już poszukując noclegu zorientowaliśmy się, że o otwartym sklepie nie było co marzyć. Ulrichen to mała wioska, która chyba wyłącznie żyła z turystów, ale wieczorem działały tylko knajpy. Wykazaliśmy solidarność z naszym hotelem i na wieczerzę poczłapaliśmy do jego restauracji. Nie wahając się długo zamówiliśmy po misce makaronu. Zrobiło nam się miło, gdy jedna z kelnerek zagadała do nas po polsku. Czekając na posiłek, zwróciliśmy uwagę, że w knajpie było sporo much. Z początku wydawało się, że krążą one chaotycznie, lecz wreszcie uświadomiliśmy sobie, że lgną wyłącznie do nas. Dyskretnie rozejrzałem się po sali. Przy schludnych stolikach ludzie jedli i gaworzyli beztrosko. Jednak much tam nie było. Upodobały sobie tylko nasz stolik. Po pewnym czasie dziesiątki natrętnych owadów latało nad naszymi głowami i próbowało lądować wprost na nas. Wtedy zrozumieliśmy przyczynę takiego zachowania owych insektów. Muchy przyciągał nasz zapach. Trzy dni jazdy na rowerze bez odwiedzenia łazienki uwieńczone naturalnym deszczowym prysznicem spowodowały, że musieliśmy wydawać trupi odór. Dla nas on spowszedniał, jednak reszta świata odczuwała go wyraźnie. Muchom się podobał, ludziom już chyba mniej. Bardzo szybko spożyliśmy wieczerzę i chyłkiem udaliśmy się do naszego budynku. Rowery na noc zostawiliśmy bez żadnego nadzoru na podwórku. Byliśmy wszakże w Szwajcarii! Kiedy analizowałem trasę bieżącego dnia i notowałem jej przebieg w swoim kajeciku, uświadomiłem sobie dwie rzeczy. Oto na przełęczy Novena wjechaliśmy do drugiego kantonu na naszej trasie, czyli do niemieckojęzycznej części Wallis, a poza tym w tabeli wszech czasów najwyższych miejsc zdobytych przeze mnie na rowerze, przełęcz ta wskoczyła na drugie miejsce. Musiała ustąpić wyłącznie Pico Veleta w Andaluzji, szczytowi, który jest o blisko tysiąc metrów wyższy. Kąpałem się długo. Trupi odór ustępował powoli. Mam tu na myśli fizyczny stan mojego ciała oraz pewien osad wewnętrzny wywołany wrażeniami zjazdu z Noveny. Ciepła woda wlewała we mnie życie. Już nawet nie pamiętam, czy na noc założyłem sobie wtyczki do uszu, aby bronić się przed chrapaniem Darka.

Pierwszą rzeczą po porannej pobudce było wsłuchanie się w stan swojego organizmu. Trzeba uczciwie przyznać, że nie jestem odporny na przemarznięcia. Często po jeździe w deszczu łapię przeziębienia. Gdy są lżejsze, to jeszcze nic takiego, ale gdy dostaję gorączki, wtedy dalsza jazda staje pod znakiem zapytania. Tym razem upiekło mi się, byłem zdrów jak ryba. W hotelu mieliśmy śniadanie. Idąc na nie postanowiliśmy już przygotować nasze rowery do odjazdu. Gdy pakowałem rzeczy na rower i sięgnąłem po coś do tylnej kieszonki, wyleciał mi z niej licznik. Z impetem uderzył o kamienne podłoże. Podnosząc go już widziałem, że nie działał, z wyświetlacza zginęły wszystkie cyferki. Przy śniadaniu parę razy rozkręcałem go w nadziei, że coś to pomoże. Dwa razy na moment jakby odżył, ale za chwilę znowu się wygaszał. Strata licznika (STRATA IX) przygnębiła mnie. Źle mi się jeździ bez niego, odczuwam wyraźnie dyskomfort wynikający z braku informacji, które można w nim odczytać. Cóż było robić? Postanowiłem osadzić licznik na swoim miejscu w nadziei, że może w jakiś cudowny sposób się odrodzi. Pomyślałem przy tym, że może coś się stało z baterią i jej wymiana przywróci normalną pracę urządzenia. Od tej pory wypatrywałem sklepu, w którym można byłoby kupić odpowiedni akumulatorek, a jeśli chodzi o parametry jazdy, to byliśmy zdani na wskazania Darkowego licznika. Pokazywał tyle co mój, co ustaliliśmy na początku naszej jazdy, a więc mogłem na nim polegać. Nic bardziej tak mnie nie denerwuje jak źle skalibrowany licznik.

Pogoda rankiem była nieokreślona. Dzień mógł przynieść zarówno słońce jak i opady. Rzeczy ładnie nam podeschły, same sakwy też odparowały. Z Noveny zjechaliśmy nieco ponad tysiąc metrów. W tym dniu w planach mieliśmy dwie przełęcze. Pierwsza z nich, Furka, była jednym z trzech gwoździ w programie wyprawy. Liczyliśmy na piękne widoki, które wcześniej widzieliśmy na zdjęciach. Do góry czekała nas wspinaczka na poziom mniej więcej taki, jaki wczoraj osiągnęliśmy na Novenie. Jechaliśmy z prawie pustymi bidonami, bowiem rano też wszystko było pozamykane. Na początku jazdy stanęły przed nami dwa tunele, ale na mapie wypatrzyliśmy, że można je objechać drugorzędną szosą. Za Obergoms zaczął się już właściwy podjazd. Stromizna oscylowała w granicach 6-7 procent. Po pokonaniu kilku serpentyn, które znacznie wywindowały nas w górę, droga znowu nieco wyprostowała się. Kręciłem na środkowej tarczy, nie chciałem od razu schodzić na najniższą, bo nie lubię być pod ścianą i wiedzieć, że lżej na pewno już nie będzie. Wysuszyliśmy nasze bidony do ostatniej kropelki, a naturalnych cieków wodnych jakoś nie było. Zaczęło nas dręczyć pragnienie. Gdy dojeżdżaliśmy do Gletsch, ostatniej osady przed zasadniczą częścią podjazdu, mieliśmy nadzieję tu poratować się w tym względzie. Przez Gletsch przepływa piękna górska rzeka. Stanęliśmy przy niej przez chwilę. Żwawo toczyła swoje seledynowe wody, a ja na moment wpadłem w swój „rzeczny” trans. Wstyd się przyznać, ale wtedy nie znałem nazwy owego potoku. Dopiero po powrocie, analizując dokładnie mapy, stwierdziłem, że był to Rodan. Ta jedna z najdłuższych rzek zachodniej Europy ma źródło niedaleko od Furki i lawirując przez Alpy po kilkuset kilometrach biegu wpada do Morza Śródziemnego. W Gletsch były hotele i restauracje, sklepy były tu nieznane. Nie mieliśmy jednak wyboru i po wodę wstąpiliśmy do lokalu, który wyglądał najmniej ekskluzywnie. Gdy wypatrzyliśmy półtoralitrową wodę w cenie 8 franków (około 30 złotych), szczęki nam opadły. No ja rozumiem, że drogo, że Szwajcaria, że zdzierstwo. Przesada powinna mieć także swoje granice, a tu zostały one przekroczone. Wymieniliśmy między sobą głośno uwagi okraszone nieco cięższym słowem. Kiedy już byliśmy zdecydowani kupić tę prawie bezcenną wodę, odezwała się do nas po polsku dziewczyna z obsługi. Powiedziała abyśmy nabrali do bidonów wody z kranu, bo nadaje się do picia i wszyscy tak robią. Skorzystaliśmy z jej podpowiedzi i bogatsi o parę franków pociągnęliśmy dalej. Świadomość pełnych bidonów dodawała nam sił.

Za Gletsch droga rozwidlała się, jedna odnoga prowadziła na „naszą” Furkę, a druga na przełęcz Grimsel. Po pokonaniu pierwszych serpentyn ukazał nam się wspaniały widok na podjazd prowadzący na tę druga przełęcz. Pocięta linia gór ginęła w chmurach. Niżej widać było masywne cielska skał z dominującymi dwoma kolorami: popielatym i zielonym. Wyrżnięta w kamieniu droga wznosiła się w te chmury. Pewnie ktoś podążający na Grimsel, naszą drogę widział podobnie. Jechaliśmy w systemie „sekcji trzykilometrowych”. Abstrahując już od złapania oddechu na postojach, warto było się zatrzymać, by popatrzeć na monumentalne widoki oraz porobić zdjęcia. Ruch samochodowy był umiarkowany. Pewną przeszkodą dla aut, które chciały nas wyminąć były słupki ustawione na środku drogi chroniące świeżo pomalowane linie.

Na tym podjeździe po raz pierwszy jednak przyszło nam się zmierzyć z alpejską plagą, a mianowicie z gangami motocyklistów. Określenie „gangi” jest może nieco krzywdzące, bowiem członkami tych grup są zazwyczaj panowie po pięćdziesiątce, którzy w jeździe po górach znaleźli swoje hobby. Jednak jeśli się zważy, że w ciągu naszej kilkudniowej wyprawy minęło nas (jadąc w dół i w górę) lekko licząc tysiąc takich jeźdźców, może się odechcieć Alp. Dla mnie obcowanie z tym huczącym towarzystwem zabrało połowę przyjemności jazdy (STRATA X). Śmigali w zespołach o różnej liczebności: od trzech do kilkunastu osób. Widywało się różne rejestracje, przeważały niemieckie, włoskie, austriackie i z krajów skandynawskich, bywały też polskie. Zamiast beztrosko podziwiać górskie pejzaże, ja cały czas byłem zmuszony do słuchania grzmotu silników i zachowywania zwiększonej uwagi. Nawet przez krótki moment rozpatrywałem wariant opuszczenia asfaltu i ucieczki na szutry. Był to wyraz pewnego zniechęcenia czy wręcz rozpaczy, bowiem dziurawe nawierzchnie to nie mój żywioł. W przypływie złych emocji wygrażałem im i kląłem siarczyście. „Więcej was matka nie miała!?”, to najczęstszy wykrzyknik, który ku nim wypuszczałem. Darek w stosunku do „gangów” miał więcej wyrozumiałości, sprawiał wrażenie, że mu nie przeszkadzały. Obiektywnie trzeba przyznać, że motocykliści jeździli bezpiecznie. Nie mieliśmy z nimi żadnej negatywnej przygody. Zresztą to samo należy powiedzieć o kierowcach samochodów.

Kiedy dotarliśmy do ostatniej fazy podjazdu, pogoda wyraźnie obrała kurs ku złemu. Zachmurzyło się szpetnie i zaczęło kropić. Założyliśmy na grzbiet kurtki i pociągnęliśmy dalej. Za miejscem określanym jako Belvedere, w którym stało kilka budynków (chyba hotel i coś jeszcze), zobaczyliśmy przy drodze zwały śniegu. Gdyby była lepsza aura, pewnie zrobilibyśmy tutaj małą fotograficzną sesję. Deszcz był dla nas jednak skutecznym akceleratorem. Po ujechaniu może z kilometra, opady na moment ustały. Wykorzystaliśmy to i pstryknęliśmy parę fotek. Szczególne wrażenie robił widok w dół. A wiły się tam dwie odrealnione linie: naszej drogi oraz Rodanu. Za chwilę dobroć gór się skończyła. Lało jak z cebra. Ruszyliśmy razem do przodu. I razem też wpadliśmy na Furkę, by przy tabliczce zrobić błyskawiczny użytek z aparatu fotograficznego. Napis „Furkapass 2436” wynagrodził nam mozół podjazdu i załamanie pogody pod jego koniec. W tym miejscu była granica kantonu Uri. Po krótkiej chwili triumfu, rzuciliśmy się w dół. Deszcz padał mocno, ale nie było porównania z kataklizmem, którego doświadczyliśmy poprzedniego dnia na Novenie. Po kilku próbach stwierdziłem, że hamulce działają dobrze. Dodało mi to otuchy. Za przełęczą minął mnie samochód z polską rejestracją. Widziałem jak otwiera się szyba i ktoś wystawia przez nią wyciągnięty do góry kciuk. Ten drobny gest sprawił mi sporą przyjemność. Taszczyłem polską flagę przypiętą do sakw i przez nią zostałem rozpoznany przez rodaka. Zjazd skutecznie mnie wychładzał, ale po obniżeniu poziomu o kilkaset metrów, opady nagle się skończyły i zaczęło się robić coraz cieplej. Do Darka dojechałem na łagodniejącym już odcinku drogi. Razem wypatrzyliśmy drogowskaz na Przełęcz Świętego Gotarda. Otworzyła się przed nami druga szansa na jej zdobycie, tym razem od północnej strony. Cóż, nie pociągnęliśmy w tym kierunku, bo byśmy musieli się cofnąć. Tak więc podjazd ten pozostał dla nas dziewiczy i pewnie taki już na zawsze zostanie (STRATA XI). Kilka kilometrów podążaliśmy doliną wzdłuż rzeki Reuss, by wreszcie w Andermatt zatrzymać się na obiedzie.

Miasteczko to w moich oczach stanowiło kwintesencję Szwajcarii. Począwszy od nazwy, poprzez położenie w uroczej dolinie, swoją architekturę, a skończywszy na zadziwiającym porządku i ładzie. Kolorowe domki w równych rządkach stały przy ulicach, ozdobione flagami, neonami i kwiatami sprawiały wrażenie wyjętych z bajki. Liczne hotele i restauracje zapraszały turystów. Po krótkiej rundzie po Andermatt wypatrzyliśmy odpowiednią knajpkę. Aby wyrwać się ze schematów, solidarnie zamówiliśmy coś innego niż makaron lub pizzę. Wybraliśmy lazagne. Smakowała wyśmienicie. Sygnał do opuszczenia lokalu i odjazdu dały nam muchy, które znowu zaczęły okazywać nam podejrzane i wyjątkowe zainteresowanie.

Za Andermatt rozpoczynał się podjazd na kolejną w tym dniu przełęcz, na Oberalppass 2046 mnpm. Początek był całkiem mocny. Kilka serpentyn szybko wyniosło nas ponad miasteczko, które w dole prezentowało się uroczo. Dalej na zachód widzieliśmy drogę, którą przyjechaliśmy od Furki. Masywne zaśnieżone szczyty były już doskonale widoczne, bowiem pogoda poprawiła się znakomicie. Słońce wyszło i z większym zainteresowaniem spojrzało na tę część świata. Podczas podjazdu powoli rozbieraliśmy się z cieplejszej odzieży, w pewnym momencie Darek jechał nawet całkiem na krótko. Po pokonaniu pierwszych serpentyn już do końca podjazdu droga była zadziwiająco prosta, a jej nachylenie nie przekraczało 5-7 procent. Według mojej oceny, którą wyrobiłem sobie później, była to nasza najłatwiejsza alpejska wspinaczka na wysokość powyżej 2000 metrów. Jednak żeby nie było tak sielankowo, Alpy postanowiły nieco utrudnić nam życie. Oto na tym prostym nieosłoniętym odcinku zaczęło wiać nam w twarz. Jechałem swoim tempem, a Darek został z tyłu. Momentami wiatr był nieznośny. Umilałem sobie podjazd i walkę podmuchami obserwując okolicę. Wypatrywałem kolejnych krowich stad i wsłuchiwałem się w dźwięk dzwonków, które nosiły na szyjach, porównywałem dla zabawy wysokość szczytów po obu stronach drogi, czasem kląłem na motocyklistów. Z pewnym zdziwieniem odkryłem, że cały czas towarzyszy mi oddalona na wyciągnięcie ręki linia kolejowa, którą często przemykały pociągi. Ludzie machali mi przez szyby, uśmiechali się i zachęcali do jazdy, a ja im odwzajemniałem pozdrowienia. Gdy w pewnym momencie obejrzałem się za siebie, w oddali nie widziałem żadnej postaci na rowerze. Przez chwilę nawet przestraszyłem się, że coś się Darkowi stało. Stanąłem i postanowiłem na niego poczekać. W końcu dostrzegłem jego sylwetkę. Zawzięcie walczył z wiatrem i brnął do przodu. Dojechał do mnie z zawziętą miną i nieładnie wypowiedział się o tych podmuchach. Ostatnią część podjazdu pokonaliśmy już razem. Do Oberalppass doprowadził nas półtunel o długości kilkuset metrów. Pogoda wyraźnie poprawiła się i wreszcie mogliśmy chwilę zatrzymać się na przełęczy i podziwiać alpejskie widoki w pełnej krasie. Był tu parking, sklepy z pamiątkami, małe knajpki, jakiś pensjonat, było też niewielkie jezioro – Oberalpsee. Trwały prace budowlane, a krajobraz szpeciły dźwigi i wywrotki. Zrobiliśmy sesję fotograficzną i dłuższą chwilę delektowaliśmy się widokami oraz słońcem. Z kronikarskiego obowiązku odnotowałem, że na przełęczy przekroczyliśmy granicę ostatniego kantonu na naszej trasie, Gryzonii.

W Alpach panuje niejaka symetria. Jaki podjazd, taki i najczęściej zjazd. Z Oberalppass ruszyliśmy na wschód drogą, która łagodnie spadała w dół. Niedaleko od przełęczy była remontowana i w pewnym miejscu wprowadzono ruch wahadłowy. W Szwajcarii ciekawie była rozwiązana kwestia sygnalizacji świetlnej takich odcinków. Otóż światło czerwone oczywiście oznaczało zakaz wjazdu, nie było natomiast w ogóle światła zielonego. Gdy pojawiało się pomarańczowe, można było już jechać. Na początku uznałem to za dziwaczne rozwiązanie. Potem jednak doszedłem do wniosku, że nie było takie głupie. Przecież zieleń oznacza jazdę bez żadnych ograniczeń, a barwa pomarańczowa nakazuje zachować ostrożność. Przy remoncie drogi taką uwagę trzeba wykazać nawet wtedy, gdy można już ruszyć spod miejsca postoju.

Ostatnią część dnia wspominam jako jeden z najprzyjemniejszych elementów naszej alpejskiej eskapady. Popołudnie było wyjątkowo pogodne. Wreszcie te srogie góry pokazały nam swoją przychylniejszą twarz. Słońce rzetelnie osuszyło nam ubrania. Zjazd zdawał się nie mieć końca. Nawet ruch samochodowy zelżał, a cała droga należała do nas. Rzadziej używałem hamulców i cieszyłem się swobodą i wolnością, którą może dać tylko jazda na rowerze. Z radością chłonąłem widoki. Tymi krajobrazami ładowałem swoją wyobraźnię, wiedząc o tym, że pewnie nieprędko znowu moje oczy ujrzą podobne ukształtowane przez naturę widowisko. W miejscu szczególnie urokliwym przystanęliśmy. Na obrzeżu idealnie skoszonej górskiej łąki zalegliśmy na chwilę. Ja niespiesznie raczyłem się piwem, Darek z uśmiechem spoglądał w dal. Planowaliśmy nocleg w namiocie, nie byliśmy zatem ograniczeni koniecznością dotarcia do konkretnej miejscowości. Mogliśmy zatrzymać się wszędzie tam, gdzie była odrobina możliwości spędzenia nocy w plenerze. W takim sielskim nastroju dojechaliśmy do Trun. Pomyśleliśmy o jakiejś kolacji na ciepło, ale ta senna mieścina nie oferowała takich dobrodziejstw. Na obrzeżach Trun wypatrzyliśmy dobrą miejscówkę na nocleg. Tuż przy drodze plątał się leśny gąszcz. Stanąłem przy drodze pilnując rowerów, a Darek poszedł na dokładniejszą lustrację. Okazało się, że pod względem kamuflażu teren był doskonały do naszych celów. Jedyny problem stanowiła nadzwyczajna obfitość roślin. Musieliśmy wykarczować sporo gałęzi i jakichś kłączy, by wygospodarować sobie miejsce na namiot. Wreszcie nasz zielony domek stał, a my dumnie patrzyliśmy na swoje dzieło. Zrobiliśmy przegląd pożywienia, które nam pozostało. Niewiele tego było: banany, batony i trochę płynów. Darek zjadł wszystkie swoje zapasy, a kiedy wypominałem mu lekkomyślność, bo nic sobie nie zostawił na śniadanie, uraczył mnie prawdziwą ponoć opowieścią. Oto kiedyś znaleziono trupa na pustyni, a przy nim jadło. Oszczędzał na czarną godzinę, aż w końcu umarł z głodu. Jakoś mnie to nie przekonało i zostawiłem sobie coś na drugi dzień. Nasz namiot rozbity był może 10 metrów od drogi, ale chaszcze kamuflowały go tak znakomicie, że bez żadnych obaw wskoczyliśmy w swoje śpiwory. Samochody co jakiś czas przejeżdżały koło naszego biwaku, ale ja już ich nie słyszałem. Zatyczki do uszu robiły swoje.

Wstaliśmy ochoczo i szybko zwinęliśmy nasz majdan. Ostatnią racją pożywienia w postaci batona podzieliłem się z Darkiem. Śniadanie nie było obfite, zatem czym prędzej dosiedliśmy rowerów, by dotrzeć nimi do najbliższej osady, w której zaoferowano by nam jakąkolwiek strawę. Przyjemna pogoda z poprzedniego dnia zdawała się utrzymywać. Puste żołądki ssały, ale jazda nie wymagała wielkiego wysiłku, bo w dalszym ciągu pruliśmy w dół. Mocno naciskałem na pedały, czułem w sobie duże rezerwy. Wkrótce teren się wypłaszczył, by po kilku kilometrach niespodziewanie zacząć się wznosić. Nasza mapa nie przewidywała takiego stanu rzeczy, aż do Chur przedstawiała bowiem w miarę prostą drogę bez ekscesów wysokościowych. Początek podjazdu zmusił nas do żywszego zainteresowania się problemem kiszek grających marsza. Niebawem wypatrzyliśmy stację benzynową i tam postanowiliśmy coś z tym zrobić. Gdy w witrynie ujrzeliśmy wielkie kanapki, uśmiech zagościł na naszych twarzach. Bułki zapiliśmy aromatyczną kawą z ekspresu i mogliśmy jechać dalej. Pokarm się przydał, bo przed nami jak się okazało było kilka kilometrów całkiem krzepkiej wspinaczki. Forma mnie nie opuszczała, kręciłem prawie bez wysiłku, Darek nieco marudził z tyłu. Za Laax podjazd się skończył, przy małej kapliczce z malunkami świętych na murze było coś jakby siodło przełęczy. Poczekałem tam chwilkę na swojego kompana. Dotarł do mnie niebawem, a w ręku trzymał biało-czerwoną flagę. Popatrzyłem na swoje sakwy, a w szlufce na ich końcu tkwił smętnie tylko plastikowy kijaszek – „drzewce” flagi. Obejrzałem flagę i stwierdziłem, że nie da się zamontować jej z powrotem na owym kijaszku (STRATA XII). Od wiatru puściły szwy i odtąd biało-czerwony gałganek wiozłem w małej kieszonce sakw, a wyjmowałem go tylko do zrobienia zdjęcia na kolejnych wzniesieniach na naszej trasie. Na „przełęczy” sprawdziliśmy swoją wysokość, nawigacja pokazała ponad 1000 mnpm. Całkiem nieźle jak na bezimienny podjazd. Przeglądając mapę zauważyliśmy, że niedługo na głównej drodze miały być dwa długie tunele. Można było je wszakże objechać bocznymi odnogami. I tak też zrobiliśmy. Objazdy skierowały nas na dwie ciekawe miejscowości: Flims i Trin. Abyśmy nie czuli się zbyt swobodnie, zlał nas półgodzinny deszczyk. Nie był na tyle groźny, aby trzeba było go gdzieś przeczekać. Po przejechaniu Trin, wróciliśmy do głównej arterii, która wspaniałym zjazdem doprowadziła nas do Tamins. Darek tym razem jechał pierwszy, a ja go goniłem. Jak błyskawica przeleciał mostem nad Renem, a ja tylko kilka sekund mogłem podziwiać tę piękną rzekę. Stanął za paręset metrów przy rozwidleniu dróg. Gdy dojechałem do niego, poczyniłem mu lekkie wyrzuty, że się nie zatrzymał na moście (STRATA XIII). W geście zrozumienia zaproponował mi powrót, bym mógł się napatrzyć. Machnąłem jednak ręką. Jedną rzekę można odpuścić… Zresztą kiedyś miałem okazję oglądać Ren nawet niedaleko miejsca, w którym teraz byliśmy, a dokładnie było to na granicy Szwajcarii i Liechtensteinu.

Przed Chur zatrzymaliśmy się na zakupy w markecie. Kolejna próba wyciagnięcia pieniędzy z bankomatu tym razem się powiodła. W sklepie wypatrzyłem baterie do swojego licznika. Głos wewnętrzny podpowiadał mi, że nic to nie da. Nie mylił się, bateria nie ożywiła mojego licznika. Do stolicy Gryzonii doprowadziła nas ścieżka rowerowa. Od Chur mieliśmy zmienić kierunek jazdy ze wschodniego na południowy, ku Włochom. Miasto liznęliśmy tylko nieznacznie, bo od razu na jego rogatkach znaleźliśmy drogowskazy kierujące nas we właściwą stronę. Darek z początku proponował, by wjechać do Chur, bo myślał już intensywnie o obiedzie. W końcu postanowiliśmy jechać dalej. Szczęście nam sprzyjało, bo za kilkaset metrów przed nami pokazała się ładna restauracja. Z ulgą zsiedliśmy z rowerów i klapnęliśmy na fotelach tarasu lokalu. Zamówiliśmy po pizzy. Były tak wielkie, że nie dałem rady swojej zjeść. Darek nie miał z tym większych problemów. Niedojedzoną połówkę dania spakowałem do sakwy. Podczas posiłku analizowaliśmy dalszą część naszej trasy na bieżący dzień. Mieliśmy się wdrapywać na coś, co nosiło nazwę Lenzerheide i było wysokie na 1547 mnpm. Mapa nie określała tego jako przełęcz. Było to trochę tajemnicze. Po sprawdzeniu naszego aktualnego pułapu, wychodziło na to, że czekała nas niwelacja ponad kilometra różnicy wysokości.

Rzeczywiście podjazd był dziwny. Najpierw czekał nas długi odcinek o sporym nachyleniu. W wielu miejscach stromizna mogła przekraczać 10 procent. Bez ceregieli pożegnałem się z środkową tarczą i młynkowałem na najmniejszej. Po pokonaniu kilku wywijasów, otworzył się piękny widok na Chur. Przystanęliśmy tam i zrobiliśmy zdjęcia. Środkowa część nieco popuściła, zdarzały się sekcje zjazdowe. Kilometry przybywały niespiesznie. Turystyczne wioski oferowały swoje atrakcje. My cieszyliśmy się, że napotykaliśmy otwarte sklepy, w których można były dokupić coś do picia. Popołudniowe niebo wypogodziło się i zrobiło się ciepło jak przystało na początek lipca. Po minięciu Churwalden droga wystrzeliła ostro w górę. Na kilkunastu procentach nachylenia brnęliśmy do przodu z prędkością 6 km/h. Przez kilometr-dwa nie chciało nic odpuścić. Kręciliśmy w pocie czoła i z mozołem toczyliśmy się do przodu. Mnie przyświecała złota myśl rowerzystów: przecież wreszcie ta rzeźnia musi się skończyć. Przecięliśmy kolejną miejscowość, Parpan, a ciągle było ciężko. Dopiero na samej końcówce pedały zaczęły stawiać mniejszy opór. Na szczycie podjazdu zatrzymaliśmy się porządnie spoceni. Z żalem stwierdziliśmy, że nie było tam żadnej tabliczki, która po części chociaż wynagrodziłaby nam trud wspinaczki. Łyknęliśmy z bidonów, wzięliśmy po głębszym oddechu i ruszyliśmy w dół.

Krótki postój zrobiliśmy nad jeziorem Lai. Kompleks miejscowości, przez które przejechaliśmy, miał sportowy charakter. Zimą musiał być tu raj dla narciarzy, a latem dla piechurów i rowerzystów. Już po powrocie do domu, oglądając mistrzostwa świata w MTB, z pewną nostalgią stwierdziłem, że były zorganizowane właśnie w Lenzerheide. Dyskutując kwestię noclegu doszło między nami do kontrowersji. Według mnie powinien on być uskuteczniony pod dachem, Darek optował za namiotem. Moim argumentem była umowa, że miało być pół na pół, on natomiast przekonywał mnie, iż przy tak ładnej pogodzie można spróbować znaleźć coś w plenerze. Obaj jesteśmy dość uparci, a więc stanęło nam tym, że się na noc rozdzielimy. Z takim postanowieniem, lekko naburmuszeni, kontynuowaliśmy jazdę w dół. Nie przeszkodziło mi to zauważyć, iż w tym rejonie było mnóstwo dobrych miejscówek na namiot. Za wsią Albula skończyła się sielanka jazdy na luzie, rozpoczęliśmy podjazd na Julierpass. Tym razem Darek ruszył pierwszy, a ja zbadałem leśne ostępy, ale wcale nie w poszukiwaniu kwatery dla naszego zielonego domku. Chyba ta pizza mi nie posłużyła… Gdy uporałem się ze swoim problemem, dziarsko ruszyłem w pogoń za kompanem. Darek czekał na mnie przy wlocie do tunelu. Z mapy wynikało, że można go objechać, ale boczna odnoga była przesłonięta zamkniętą bramą. Tunel był oświetlony, ruch nie był nadzwyczajny (nawet motocykliści gdzieś przepadli), a więc nie pozostało nam nic innego tylko zagłębić się w jego gardziel. Dla przezorności odpaliłem jednak tylne światełko. Długość tunelu wynosiła kilkaset metrów, które pokonaliśmy bardzo sprawnie. Z jazdy w tunelu zapamiętałem ciekawe wrażenia akustyczne. Oto nadjeżdżający z tyłu nawet mały samochód wydawał dudniące dźwięki podobne do lądującego samolotu. Mogło to trochę wystraszyć. Po wyjechaniu z tunelu teren przestał się jednostajnie wznosić. Zaczęły się małe zjazdy, wypłaszczenia i hopki. Zgodnie ze swoim postanowieniem, rozglądałem się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś hoteliku, raz nawet przystanąłem przy takim przybytku, ale był zamknięty. Nasz spór rozstrzygnęła pogoda. Gdy dojeżdżaliśmy do Savognin, pogodne popołudnie zmieniło się w pochmurny wieczór. Po chwili padało, a Darek zdawał sobie sprawę, że mój namiot miał co prawda szereg zalet, ale na obfity deszcz nie był odporny, a więc się poddał. Dość rzetelnie objechaliśmy Savognin, by znaleźć coś taniego. Zjechaliśmy nawet ostro w dół, do położonej znacznie niżej jego części. Nic tam ciekawego nie było i w sporym deszczu musieliśmy już z powrotem wspinać się do głównej drogi. W końcu, jak często bywa, nocleg wykupiliśmy w pierwszym hotelu, który minęliśmy wjeżdżając do miasteczka. Hotel nazywał się „Danilo”. Kolację zjedliśmy już w miejscu swego zakwaterowania, przy czym Darek zażyczył sobie sporą michę makaronu, a ja dojadłem pizzę z obiadu. Były też dwa piwa. No, może trzy… Kto by to pamiętał.
« Ostatnia zmiana: 12 Sty 2019, 13:35 RODDOS »



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 16 358
  • Wiadomości: 733
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Ciąg dalszy, bo nie zmieściło się w jednym kawałku.

Pozytywną stroną nocowania w hotelach jest fakt, że z reguły w cenę wliczone jest śniadanie. Tak też było w naszym „Danilo”. W takich sytuacjach zwykle nie martwimy się o płynność finansową naszych gospodarzy, tylko jemy ile wlezie, a nawet ciut więcej. Pożywne śniadanie to przecież podstawa zdrowia, o jeździe na rowerze w trudnym terenie nie mówiąc. Jak zwykle po porannym posiłku zarządziliśmy w pokoju małą sjestę przedwyjazdową. Leżąc ma wygodnych łóżkach, w głowach kolejny raz przetwarzaliśmy dane na temat czekającej nas trasy. Jazdę chcieliśmy zakończyć we Włoszech, a w planach były dwie przełęcze. Ich wyszukane w internecie profile nie straszyły zanadto. Maksymalnie miało być w granicach 10 procent, ale przeważały odcinki około 5-7 procentowe. Powinno pójść płynnie. Ostatnie relaksacyjne minuty wypełniła puszczona z telefonu muzyka grupy Cream.

Pierwszą z przełęczy, Julierpass, napoczęliśmy już poprzedniego dnia. Parę kilometrów w poziomie nie wydźwignęło nas jednak zbyt wiele w górę. Podjazd był chimeryczny, a w końcówce nawet na krótkich zjazdach traciliśmy wysokość. Jak podała mądra aplikacja w telefonie, byliśmy na wysokości nieco powyżej 1000 metrów, a więc należało dodać ciut więcej niż drugie tyle, by zameldować się na Julierpass. Tutaj na marginesie mała uwaga. Jak wszystkim wiadomo, Szwajcaria to kraj wielojęzyczny, a Gryzonia, którą teraz przecinaliśmy, ma w użyciu aż trzy mowy. Na mapach nazwy przełęczy są z reguły podawane w dwóch językach, natomiast na samych tabliczkach już tylko w jednym. W swoich statystykach (i w tej relacji) przyjąłem zasadę, że będę się posługiwał nazwą w tym języku, który towarzyszył nam przy rozpoczynaniu podjazdu. Przykład: wjazd na pierwszą przełęcz na trasie, Passo del Novena, zaczynaliśmy we włoskojęzycznym Ticino. Gdybyśmy startowali od drugiej strony, czyli w niemieckojęzycznej części kantonu Wallis, musiałbym ją nazwać Nufenenpass.

W nocy trochę padało, ale poranne niebo ładnie się przetarło. Po obfitym śniadaniu nie straszne były nam wszystkie podjazdy świata. Gdy jednak zacząłem już pedałować, poczułem się kiepsko. Z początku trasa wcale ostro nie wydzierała do góry, a mimo to jechało mi się źle. Darek z łatwością oderwał się ode mnie i pociągnął pierwszy. Niedługi postój zrobiliśmy nad klimatycznym jeziorem Marmorera. Przez parę minut ślizgaliśmy się wzrokiem po jego ciemnych spokojnych wodach. Mimowolnie obserwowaliśmy też jak jakiś skośnooki młodzian na tle jeziora z zapałem robi zdjęcia swojej skośnookiej miss. Para ta towarzyszyła nam przez pół dnia. W każdym miejscu na naszych kolejnych postojach, stawali również oni, a entuzjazm młodziana do aparatu fotograficznego oraz do miss wydawał się nie mieć końca. Czy to widok Marmorery, czy chwilka odpoczynku, czy może właściwe przyswojenie się śniadania sprawiło, że przemogłem swoją wcześniejszą słabość. Pedały stały się miększe, a nogi kręciły żwawiej. Za wioską Bivio rozpoczynał się końcowy najtrudniejszy odcinek podjazdu na Julierpass. Jeszcze w samej miejscowości, widząc przed sobą solidniejszą ściankę, aby sobie ulżyć, pstryknąłem manetkę przerzutki. W napędzie coś tam chrobotnęło i zadrżało, a po sekundzie poczułem brak oporu. Łańcuch spadł mi między tarcze. Błyskawicznie straciłem prędkość. Byłem wpięty w pedały i przez mgnienie analizowałem, czy dam radę uwolnić jedną nogę i postawić ją na ziemi. Oczywiście miałem na to za mało czasu. Rower tracił równowagę, a ja miałem do wyboru tylko stronę, na którą się przewrócę. Chyba instynktownie obroniłem lewą, bo tam mógł przecież nadjechać jakiś samochód, a poza tym po tej stronie wszczepiono w okolicach barku wszczepiono mi tytanowe śruby. Pociągnąłem ciało zatem na prawą stronę i grzmotnąłem na pobocze. Poczułem ból w okolicach biodra oraz w jednym palcu. Twarde lądowanie musiało wyglądać kiepsko, bo zatrzymał się przy mnie samochód. Szybko wstałem, a kierowcy rzuciłem uśmiech i krótkie „OK”. Za chwilę dotarł do mnie Darek. Upadku nie widział, ale się zmartwił, kiedy ujrzał rower rzucony przy drodze oraz moją nietęgą minę. Ból w biodrze szybko ustąpił, gorzej było z środkowym palcem prawej ręki. Potęgowało się w nim rwanie, a na dokładkę zaczął puchnąć. Przez chwilę pomyślałem, że był złamany. Miałem w swoim życiu sporo urazów i wiem, jak to wygląda. Z początku wydaje się, że nic się nie stało, a potem ląduje się w szpitalu. Przez głowę przeleciało mi, że oto w tym miejscu kończy się moja alpejska wyprawa. Powoli się pozbierałem i wspólnie z Darkiem zaczęliśmy oglądać mój rower, który oprócz zakleszczonego łańcucha, nie prezentował się źle. Po ustawieniu napędu, z obawą dosiadłem Zdechlaka. Palec bolał coraz bardziej. Rękę wspierałem na kierownicy, ale nie mogłem jej dobrze przytrzymać. Powoli ruszyliśmy dalej. Jakoś się jechało, martwiłem się tylko o zjazd, bo jak tu hamować z taką niesprawną dłonią. Wyprawę dokończyłem szczęśliwie, choć palec cały czas nie pozwalał o sobie zapomnieć. Mimo że od opisywanych zdarzeń minęło pół roku, uszczerbek na zdrowiu (STRATA XIV) wywołany upadkiem koło Bivio ciągle jest odczuwalny. Gdy zginam palec, nie ma już co prawda bólu, ale czuję tam jakieś małe blokady i odrętwienia. Może w końcu przejdzie, ale na razie traktuję to jako pamiątkę z Alp.

Za Bivio podjazd stał się bardziej wymagający. Wjechaliśmy na obszerne serpentyny. Droga o nieskazitelnej jakości prowadziła coraz wyżej. Zgodnie z obraną zasadą poruszaliśmy się sekcjami trzykilometrowymi, po każdym takim odcinku zatrzymując się na chwilę. Na niebie przewalały się chmury, było chłodno, ale przynajmniej nie zapowiadało się na deszcz. Mój poranny kryzys zniknął. Jechałem niezbyt szybko, ale równo i nie tracąc zbyt wiele sił. W dole mogliśmy podziwiać coraz ładniejszy widok. Zgięcia serpentyn malowniczo komponowały się z krajobrazem. W pewnym momencie w odległości może dwóch kilometrów dostrzegliśmy charakterystyczny zawijas drogi, przy którym posadowione były jakieś zabudowania. Oto kres naszego podjazdu! Gdy dotarliśmy do tego miejsca, okazało się, że Alpy oszukały nas tworząc tam ułudę siodła przełęczy. Za budynkiem, który był restauracją, należało jeszcze trochę napiąć mięśni, by w końcu zameldować się na Julierpass. Po ujechaniu kolejnego kilometra wreszcie tam dotarliśmy. Razem wpadliśmy na „kreskę” i chwilę napawaliśmy się swoim triumfem. Z sakw wyciągnąłem biało-czerwony gałganek i z uśmiechem machałem nim przy tabliczce z napisem „Julierpass 2284 u. M.”. Na tej wysokości było znacznie chłodniej niż w dole. Do zjazdu założyłem swoje najcieplejsze rzeczy, Darek postąpił tak samo. Zachwalał przy tym swoją puchową kurteczkę, która choć niezbyt gruba, ponoć wspaniale chroniła przed zimnem. Do leżącego pięćset metrów niżej St. Moritz dotarliśmy błyskawicznie. Bałem się trochę o swój palec i nie za bardzo wiedziałem, czy będę mógł sprawnie hamować. Szybko nauczyłem się używać do tego trzech palców. Było to nieco skomplikowane, ale po paru próbach nieźle się wprawiłem. Środkowy kontuzjowany palec sterczał prosto, a trzy pozostałe zaciskały się na manetce. Podczas szusowania w dół mogliśmy po prawej stronie podziwiać kolejne alpejskie jezioro, Silvaplanersee. W pewnym momencie droga doprowadziła nas do otwartej gardzieli tunelu. Przy wlocie do niego postawiono znak zakazu wjazdu dla rowerów. Nie widząc innej alternatywy, postanowiliśmy naruszyć przepisy drogowe i zagłębić się w jego czeluść. Tunel miał może z pół kilometra długości, a gdy wyjechaliśmy z powrotem na światło dzienne, w oddali ukazał się już słynny kurort. St. Moritz, uważany jest za najstarszy ośrodek narciarski na świecie, poza tym miasto hazardu i wielu rozrywek. Dla nas jedyną atrakcją, którą chcieliśmy tu znaleźć, był odpowiedni lokal gastronomiczny. Po wjechaniu do centrum miasta napatoczyła się pizzeria, w której na godzinkę zakotwiczyliśmy. Mieliśmy szczęście, bowiem niedługi czas po złożeniu zamówienia, lokal został zamknięty na popołudniową sjestę.

Po obiedzie nieco pokręciliśmy się po St. Moritz. Dotarliśmy też do następnego jeziora, St. Moritzsee. Szybko odszukaliśmy nasz kierunek ku kolejnej w tym dniu przełęczy, Passo del Bernina. Kawałek poruszaliśmy się ścieżką rowerową, przy której wypatrzyliśmy oryginalny znak. Można go było chyba określić jako „zakaz wjazdu dla koni”. Szwajcarzy przestrzegali przepisów, żadnego konia na tej ścieżce nie zobaczyliśmy. Po wjechaniu na drogę nr 29, która przez Berninę miała nas doprowadzić do Italii, wydała nam się ona strasznie ruchliwa. Krótki odcinek jechaliśmy ścieżką rowerową, a gdy nadarzyła się możliwość odbicia do drogi lokalnej, chętnie z tego skorzystaliśmy. Nie sprawdziliśmy dokładnie jej przebiegu, co spowodowało, że całkiem niechcący zawitaliśmy do miasteczka Pontresina. Przejechaliśmy je całe, trochę klnąc i narzekając, musieliśmy bowiem co chwila stawać na światłach, lawirować ciasnymi przesmykami, uważać już nie tylko na samochody, ale także na ludzi, którzy nie wiadomo skąd się tu wzięli w tak dużej masie. Z ulga wróciliśmy po paru kilometrach na główną arterię. Nachylenie było nieduże, jechaliśmy w miarę szybko, a ruch również jakby zelżał. Przed nami była perspektywa zaledwie kilkuset metrów do góry. Pogoda wyklarowała się na przyzwoitym poziomie, chmury rozproszyły się, a słońce zaczęło grzać energią swoich fotonów. Powoli zdejmowaliśmy ubranie i pakowaliśmy je do sakw. Końcówka dnia zapowiadała się optymistycznie. Przez spory odcinek jechaliśmy odsłoniętym terenem, a gdy dotarliśmy do granicy lasu, podjazd stał się bardziej wymagający. Zatrzymaliśmy się na moment, by podziwiać wyłaniający się lodowiec, który białym jęzorem opadał w dolinę. Kierowany ciekawością w domu już ustaliłem, że mieliśmy okazję zobaczyć lodowiec o nazwie Morteratsch. Zadrzewiony teren towarzyszył nam na krótkim dystansie, wkrótce droga przecinała już otwarte przestrzenie. Po obu stronach rozciągały się łąki z rachityczną trawą. Pasące się na nich krowy patrzyły na nas bez większego zainteresowania, pewnie miały okazję obserwować niejednego rowerzystę męczącego się na podjeździe. Wzdłuż pastwisk ciągnęły się niekończące się przewody pod napięciem, które wzbraniały co ciekawszej krowie pójścia w szeroki świat. Na postoju przypatrzyłem się takiemu przewodowi. Wyglądał na plastikowy, a więc tworzywo nieprzewodzące. Dotknąłem go pewny, że nic się nie stanie. Kopnął! Pewnie w plastiku były wprasowane metalowe nitki… Końcówka wspinaczki wiodła łagodnymi serpentynami. Mijali nas kolarze na swoich wycieniowanych szosówkach i czasem rzucali słowo pozdrowienia lub machali ręką Trochę zazdrościłem im lekkości jazdy, ale widziałem również, że oni też patrzą na nas z pewnym szacunkiem. Zrobiło się chłodniej, ale towarzyszyło nam piękne słońce. W dole zieleniła się tafla sporego jeziora, Lago Bianco. Nazwę wymyślono mu chyba w zimie, kiedy śniegi okolicznych gór przeglądały się w jego toniach. Na przełęcz dotarliśmy niebawem, w dobrej formie i takich samych humorach.

Passo del Bernina uraczyła nas ciepłem, słońcem i pięknymi widokami. Z zapałem sięgnęliśmy po aparat fotograficzny i urządziliśmy małą sesję. Przy tabliczce zebrała się grupa miejscowych szosowców, była też tam lokalna telewizja, a kolarze udzielali wywiadów. Może i my załapaliśmy się w oko kamery. Niestety nas nie poproszono o podzielenie się wrażeniami z podjazdu. Harce na przełęczy trwały kilka minut, wreszcie nałożyliśmy na grzbiety grubsze odzienie i puściliśmy się w dół. Przed nami było blisko dwa tysiące metrów różnicy poziomów. Na początku tego szusu jakby zapomniałem o swoich obawach co do prędkości i samochodów. Mknąłem w dół z radością i beztroską. Jednak pierwsze auto, które mnie wyprzedziło, wybiło mnie z tego nastroju. Hamowanie przypomniało mi też o niesprawnym i bolącym palcu prawej dłoni. Obiektywnie należy przyznać, że zjazd był wspaniały. Nie było ostrych wiraży, na których siłą rzeczy należałoby zwalniać, droga była w idealnym stanie, aura także nie robiła trudności. Mój licznik nie działał, ale wydaje mi się, że nie przekroczyłem 70 km/h. Darek błyskawicznie zniknął z mojego pola widzenia. W pewnym momencie zjazd zaczął mnie nużyć. Zapragnąłem bardziej płaskich odcinków. Tymczasem ostry spadek drogi jakby nie miał końca. Monumentalne górskie widoki ledwie odnotowywałem gdzieś na granicy postrzegania, koncentrowałem się na pasie asfaltu kilkadziesiąt metrów przede mną. W końcu zdałem sobie sprawę, że męczę się bardziej niż na podjeździe. Gdy wpadłem w strefę zalesioną, wiedziałem, że niebawem profil trasy się wypłaszczy. Od jakiegoś czasu jechało za mną dwóch rowerzystów, w lesie mnie dopadli i wyprzedzili. Z pewnym zdziwieniem zauważyłem, że na plecach dźwigali ogromne wory. Mnie często się zdarza jeździć z plecakiem, ale rozmiary ich bagażu przekroczyły moje wyobrażenie. Wkrótce zaczęły się miasteczka, a droga przestała gwałtownie spadać. Nachylenie kilku procent odpowiadało mi bardziej niż takie w okolicach ośmiu-dziesięciu. Odetchnąłem z ulgą i z większą uwagą przypatrywałem się okolicy. Wszędzie pojawiły się napisy po włosku. Za parę kilometrów dojechałem do Darka, który czekał na mnie przy wjeździe do kolejnej miejscowości. Według jego licznika już prawie dotarliśmy do włoskiej granicy. Miałem jeszcze sporo franków i pomyślałem, że dobrze byłoby je wydać. Niebawem napatoczył się sklep. Profilaktycznie spytałem chłopaka, który w nim obsługiwał, czy to Szwajcaria, czy już Włochy. „Italia, Italia!”, odrzekł z uśmiechem. Cholera, przegapiliśmy granicę! Jak to się stało? Szwajcarska waluta pozostała w moim posiadaniu. Zgodnie z założeniami wstępnymi wyjazdu, nocleg planowaliśmy w namiocie. Skoro byliśmy już we Włoszech, zaczęliśmy się rozglądać za dobrym miejscem do zorganizowania wieczornego biwaku.

Kontynuowaliśmy zjazd, Darek oderwał się ode mnie, a ja w pewnym momencie ze zdumieniem ujrzałem zabudowania graniczne z dumnym napisem „Italia”, przy których na maszcie powiewały flagi Włoch i Unii. A więc tu dopiero była granica! Zastanawiałem się potem, dlaczego ten chłopak w sklepie powiedział nieprawdę. Wydaje mi się, że jedynym logicznym wytłumaczeniem jest nieporozumienie. Być może on zrozumiał, że pytam go, czy on jest Włochem. Odpowiedział twierdząco, bo czuł w sobie italską krew. Linię graniczną wyznaczał stary słupek datowany na rok 1954. Pstryknęliśmy parę zdjęć: z tym słupkiem i z budynkami pograniczników. Dwóch panów w mundurach przechadzało się przy tych zabudowaniach. Nie zwracali żadnej uwagi na nasze fotograficzne zajęcie, nie uznali też za stosowne, by zatrzymać nas i zażądać jakichś dokumentów. Dziwne, gdy wreszcie ponownie podczas naszej wycieczki znaleźliśmy się we Włoszech, poczułem się swojsko. Może dlatego, że Szwajcarię postrzegałem jako kraj uporządkowany i rygorystyczny, a Włochy wydawały mi się bardziej wyluzowane i swobodne, czyli przystające do charakteru rowerowych włóczęgów. Zaraz za granicą było pierwsze włoskie miasteczko, Tirano. Gdy byliśmy na jego rogatkach, zaczął lać deszcz. Zweryfikowaliśmy swoje noclegowe zamiary i postanowiliśmy poszukać jednak chronienia pod dachem. Były ku temu cztery powody. Po pierwsze, mój namiot kiepsko nadawał się na takie warunki pogodowe. Po drugie, do tej pory przeważały bezpłatne noclegi pod chmurką, a plany zakładały pół na pół. Po trzecie, byliśmy we Włoszech, gdzie koszt takiej przyjemności był znacznie niższy niż kraju Helwetów. Po czwarte, w kolejnym dniu czekało nas najważniejsze wydarzenie wyprawy, czyli atak na Stelvio, a po całonocnej ewentualnej walce z deszczem, nasze morale byłoby na gorsząco niskim poziomie. Darek zgodził się z tymi argumentami i nie marudził. W samym centrum miasta znaleźliśmy przytulny pensjonat o nawie „Altavilla”. Było późne popołudnie. Szybko uwinęliśmy się z zrzuceniem bagażu w pokoju, a potem poczłapaliśmy do miasta. Chcieliśmy kupić coś na kolację, ale sklepy były pozamykane. Nie pozostało nic innego, tylko ulokować się w knajpie. Jedząc makaron i popijając piwo, patrzyliśmy przez okno restauracji na moknące domy i ulice. Wypełniliśmy nasz mały rytuał, który polega na tym, że na wieczór przy kolacji wznosimy toast za pomyślny kolejny dzień. „Za Stelvio!”, tak brzmiał ten spełniony w Tirano. W pokoju z przyjemnością skorzystałem z prysznica. W życiu wszakże momenty miłe mieszają się z przykrymi w zadziwiająco symetryczny sposób. Myjąc zęby naraz poczułem, że jeden mi się ukruszył (STRATA XV). Widocznie za mocno tarłem szczoteczką… Jeszcze tego brakowało, że zacznie mnie boleć ząb. Sen miałem niespokojny. Obudziłem się w nocy. Nie bolało mnie jednak uzębienie, tylko palec. Napuchł i rwał dość nieprzyjemnie, chwilę przewracałem się na łóżku. Ostatnią myślą przed ponownym zaśnięciem było, czy palec zmieści mi się do dziury w rękawiczce.

W naszym hoteliku zjedliśmy śniadanie w stylu południowym, to znaczy na słodko. Jesteśmy zwolennikami raczej bardziej konkretnych dań, ale bez grymaszenia pochłonęliśmy to, co nam zaserwowano. Marzenie o jajecznicy spełniło się dopiero w kraju. Nabrzmiały palec przeszedł przez właściwy otwór w rękawiczce. W ostatnim momencie przed odjazdem zorientowałem się, że w pokoju zostawiłem kurtkę przeciwdeszczową. Wisiała w szafie, bo poprzedniego dnia tam ją umieściłem, by wyschła. Przydała mi się w końcowej części jazdy w tym dniu, bez niej byłoby raczej kiepsko. Na centralnym rondzie szybko złapaliśmy kierunek, a ja odnotowałem, że od odwiedzonego parę dni wcześniej Mediolanu dzieliło nas tylko 150 kilometrów. Z Tirano na Stelvio musieliśmy podźwignąć się o około 2500 metrów do góry. Darek później mi wyznał, że nieco obawiał się tej wspinaczki. Jak się okazało, niepotrzebnie. Było po dziewiątej, a w miasteczku wrzało jak w ulu. Na ulicach samochody, a na chodnikach przechodnie jakby rywalizowali, kogo będzie więcej. W markecie zrobiliśmy zakupy: sok, woda, batony i banany. Początkowy odcinek brnęliśmy główną arterią. Droga falowała, po podjeździe jeszcze w samym Tirano, dalej były zarówno kawałki w dół jak i w górę. Ruch samochodowy był znaczny, a sporą jego część stanowiły ciężarówki. Jechało się nieprzyjemnie. Po kilku kilometrach stanęliśmy przed znakiem zakazu wjazdu dla rowerów. Nieco skonfundowali, dokładniej zbadaliśmy mapę okolicy. Oto boczna droga nr 27 prowadziła nas do samego sedna, czyli do Bormio. Już pierwsze jej metry pozwoliły odetchnąć z ulgą. Cisza, brak spalin, wokół sady i atmosfera niespiesznie płynącego czasu. Senne miasteczka witały nas starymi domostwami, kościołami z kamienia i ludźmi, którzy emanowali spokojem. Z dumą spoglądaliśmy na tabliczki „Via Stelvio”, które co rusz ustawione były przy drodze. Dzień był słoneczny i ciepły. W pewnym momencie z niejakim zdziwieniem uświadomiłem sobie, że w tym dniu realizuję jedno ze swoich najważniejszych rowerowych marzeń. Nasza odnoga co jakiś czas przecinała się z głównym traktem. Lawirowaliśmy też przy rzece Adda, którą w dolnym biegu podziwialiśmy pierwszego dnia naszej jazdy - przed Mediolanem. Tam była szeroka, tutaj jej koryto było wąziutkie, ale wody płynęły z wielką mocą. Po kilkudziesięciu kilometrach skończyło się picie. Mijaliśmy małe wioski, w których nie było sklepów. Ostatecznie mogliśmy bidony zasilić wodą z rzeki, ale los nam sprzyjał i jak na zawołanie pokazała się studnia przy kościele. Zimny płyn doskonale ugasił pragnienie i po brzegi wypełnił bidony. Kiedyś z Darkiem byliśmy zmuszeni do napicia się wody z Łaby, ale to inna historia… Przy tej naszej sielskiej drodze pojawiła się nawet ścieżka rowerowa. Zignorowaliśmy ją i za chwilę byliśmy świadkami komicznej sceny. Oto my na rowerach podążaliśmy szosą, a tą ścieżką powoli jechał samochód. Taki totalny brak poszanowania dla przepisów możliwy był tylko we Włoszech. Powoli zdobywaliśmy wysokość, ale nie była to monotonna wspinaczka, lecz urozmaicone zmaganie się z dystansem. Odcinki podjazdowe przeplatały się z krótkimi zjazdami, raz na rozgrzewkę przed Stelvio dostaliśmy mocniejszą ściankę o nachyleniu 10 procent.

Po 40 kilometrach kręcenia dotarliśmy do Bormio. Przed wjazdem do miasta zatrzymaliśmy się na moście na Addzie. W dole zamiast płynącej wody zobaczyliśmy nagie kamienie. Nadspodziewanie szerokie rzeczne koryto było suche jak na pustyni. Pogoda w międzyczasie ewolucyjnie przeszła od bardzo dobrej do zupełnie średniej. Słońce zaszło, a na niebie toczyły się obłoki, których barwa jakby powoli ciemniała. Minęło południe i warto było rozejrzeć się za jakimś obiadem, bowiem za Bormio szans już na to nie było. Dłuższą chwilę szukaliśmy odpowiedniego lokalu. Gdy zawędrowaliśmy do ładnej restauracji mieszczącej się jakby w piwnicy, wiedzieliśmy, że rachunek będzie tu niemały. No ale trudno, raz się żyje, nie ma co skąpić na żarcie. Poszliśmy za ciosem i w końcu zamówiliśmy coś innego niż pizzę lub makaron. Był to wspaniały antrykot z przystawkami. Wyśmienicie przyrządzona wołowina smakowała iście po królewsku. Jak głęboko wniknę w swe wrażenia smakowe, to jeszcze dziś czuję te miękkie rozpływające się w ustach włókna szlachetnego mięsa. Do obiadu zażyczyłem sobie małe piwko, a Darek pozostał przy wodzie. Naładowani kaloriami ruszyliśmy na ostatnią 20-kilometrową część podjazdu. Chcieliśmy jeszcze dokupić w markecie płyny i drobne przekąski, ale droga błyskawicznie wyprowadziła nas poza miasto, postanowiliśmy zatem już nie wracać i nie szukać sklepu, choć w bidonach znowu zaczęło pokazywać się dno.

Byliśmy na poziomie około 1300 mnpm, do góry zostało bagatela półtora kilometra. Nawet osoba bez większego matematycznego zacięcia łatwo wyliczy, że średnie nachylenie podjazdu z Bormio na Stelvio to około 7 procent. Sporo, zwłaszcza że rowerzystę czeka wiele kilometrów mozołu. Gdy przy tablicy informującej, iż podjazd na Stelvio był otwarty, zrobiliśmy postój na zdjęcie, wiedzieliśmy, że żarty się skończyły. Stromizna pierwszego odcinka była znaczna. Wąska droga z jednej strony opierała się o skały, a z drugiej była zabezpieczona barierką. Nie było co zgrywać chojraka, od razu wrzuciłem na najniższą tarczę, a pewien zapas pozostawiłem sobie na kasecie. Sakwy na bagażniku ciągnęły z powrotem do Bormio. Przekonaliśmy się, że podjazd ten był w istocie kultowy dla kolarzy. Nasza mała dwuosobowa karawana ciągnęła do góry, a całe masy rowerzystów zjeżdżały w dół, dziwne że w kierunku przełęczy oprócz nas nikt nie zmierzał. Oglądaliśmy piękny przegląd sprzętów i strojów. Niestety motocykliści też nie próżnowali. Co chwilę mijały nas stada tych ryczących monstrów. Dystans przybywał w tempie płynięcia melasy. Woda w moim bidonie, zaczerpnięta przed Bormio w studni przy kościele, była na wyczerpaniu. Wypatrywałem jakiegoś wodnego cieku, by uzupełnić zapasy. Darek nieco zostawał w tyle, ale kręcił zawzięcie. Po pewnym czasie pojawiły się tabliczki informujące o dystansie pozostałym do celu. O Jezusie Nazaryjski, jeszcze 17 kilometrów! Poza tym każdy zakręt o skręcie w pobliżu 180 stopni był numerowany w ten sposób, że ten na najniższym poziomie (ten najbliższy Bormio) miał numer „35”, a ten ostatni przed przełęczą – „1”. Z punktu widzenia rowerzysty ważna także była informacja o bieżącej wysokości, którą również można było znaleźć na tabliczce z numerem zakrętu. Na asfalcie co pewien dystans wymalowane były napisy „Bormio” i „Stelvio” oraz zarys orła. Po następnych dwóch kilometrach kwestia pustego bidonu stała się dosłownie paląca – zwłaszcza dla mojego gardła i przełyku, a nigdzie nie było widać strumyczka. Morale zaczynało mnie opuszczać. Bez wody nie było szansy na dotarcie do szczytu. Dojechaliśmy do kilku półtuneli. Słychać było, że gdzieś w ich betonowych filarach przepływają cieki wodne. Stanąłem nawet w miejscu, w którym ten dźwięk był najwyraźniejszy. Tak, parę metrów ode mnie widać było strumień spadający w dół. Był wszakże poza moim zasięgiem. Tylko oblizałem spieczone usta i pogoniłem za Darkiem, w którego niespodziewanie wstąpiło nowe życie. Na asfalcie jednej z serpentyn ktoś białą farbą nagryzmolił ostrzegawczo „14 %”, ale nie wiem, czy takie było faktyczne nachylenie tej części podjazdu. Mnie się wydawało, że chyba było mniej. Gdy pokonałem kolejny zakręt, wysoko w górze dostrzegłem zabudowania, a nad nimi kolejne piętra serpentyn. Nadzieja wstąpiła w serce, a nogi zaczęły mocniej przebierać. Widziałem, że i Darek goni tam ze wszystkich sił. Woda, woda! Jednak napiłem się wcześniej. Może pół kilometra przed budynkiem, tuż przy samej drodze zobaczyłem rurę, z której wylewała się owa życiodajna substancja. Piłem długo i łapczywie, a bidon napełniłem powyżej jego nominalnej pojemności. Górska woda była pyszna i smakowała jak najlepszy nektar. Kątem oka dostrzegłem, że Darek dojeżdża do samotnego domku. Po chwili i ja tam dotarłem. W budynku był mały sklepik i wynajem pokojów. Zrobiliśmy niewielkie zakupy i na moment przycupnęliśmy podziwiając widoki. Nad nami huczał wodospad, a w dole linia drogi wiła się niczym wstążka rzucona na wiatr. Szczególnie ciekawie prezentowały się owe półtunele, w których szukałem wody. Nie były właściwie wykute w skale, tylko zbudowano je po to, by zabezpieczyć drogę przed spadającymi skałami, z jednej strony przylegały do górotworu, a z drugiej miały konstrukcję ażurową. Kolejna sekcja stromych serpentyn wyniosła nas już na wysokość powyżej 2000 mnpm. Dalej droga niespodziewanie się wyprostowała. Wydawało się, że będzie trochę łatwiej, ale była to tylko ułuda. Minęliśmy stare zabudowania komór celnych oraz skręt w lewo ku przełęczy Umbrail, która stanowi granicę włosko-szwajcarską. Gdy teraz analizuję mapę, żałuję, że nie odbiliśmy ku tej przełęczy (STRATA XVI). Była w zasięgu ręki, dzieliło nas od niej nie więcej niż 300 metrów… Miło byłoby dopisać do swoich zdobyczy alpejską przełęcz o wysokości powyżej 2500 mnpm. No cóż, następnej szansy raczej nie będzie. Ostatnia część podjazdu była trudna. Nachylenie zwiększyło się do około 9-10 procent i bez zmiłowania trzymało do samego końca. Zaczął padać deszcz. Wcześniej kilka razy pojawiała się mżawka, ale nie trwała długo. Teraz opady z każdą chwilą przybierały na sile. W końcu lało bez pardonu. Założyłem na siebie cieplejsze ubranie, w tym na wierzch przeciwdeszczową kurtkę. Po paru minutach opady sforsowały i tę przeszkodę. Dopadł mnie ziąb, temperatura nie była wyższa niż dwa-trzy stopnie, poza tym deszcz zabierał skutecznie ciepło. Na Darka pogorszenie pogody wpłynęło mobilizująco, zostawił mnie na podjeździe i wyrwał do przodu, na mnie z kolei te lejące się strugi wody podziałały deprymująco. Zezłościłem się i bluzgałem na prawo i lewo. Stanąłem dwa razy przytkany trudnością wspinaczki i podenerwowaniem. Wkrótce przejechałem obok wielkiego banera z napisem „ultimo chillometro”, zacisnąłem zęby, nacisnąłem na pedały i starłem się nie zwracać uwagi na deszcz. Na końcówce wyminąłem chłopaka, który prowadził rower. Na plecach miał wielki pomarańczowy worek z bagażem. Pomyślałem, że to chyba on wczoraj wyprzedził mnie na zjeździe z Berniny.

Wszystkie moje złości i zmęczenie znikły, gdy przede mną ukazała się brązowa tabliczka „Passo dello Stelvio 2758 m.l.m.”. Wiele razy widziałem ją na zdjęciach, niejeden też raz patrzyłem na nią, wirtualnie przechadzając się tamtędy na googlach. Ozdabiały ją dziesiątki nalepek, ale zgodnie z niepisaną regułą nie zasłaniały one napisu. Darek skrył się w pomieszczeniu z bankomatem, ale wyszedł na deszcz, gdy mnie dostrzegł. W ciężkich strugach wody urządziliśmy sobie sesję fotograficzną przy tabliczce. Była flaga, było wynoszenie roweru, były też uśmiechy, które samorzutnie wypłynęły na nasze oblicza mimo fatalnej aury. Marzenie rowerzystów się spełniło.

Na przełęczy prawie nikogo nie było, oprócz mnie i Darka zbiła tam się grupka owych dziwnych sakwiarzy-workowców, kolegów chłopaka podprowadzającego rower. Stelvio nie było samotną skałą wśród jeszcze wyższych gór. Na przełęczy pobudowano cały kompleks usługowo-handlowy. Były sklepiki, restauracje, hotele, które teraz były jakby uśpione tym deszczem. Myślałem już o zjeździe i o tym, czy zdołam namówić Darka na przeczekanie najgorszej fali opadów, kiedy on zaskoczył mnie swoją propozycją. Ni mniej, ni więcej tylko wyraził wolę znalezienia noclegu na Stelvio. Darek to twardy facet, a więc wcale nie chodziło mu o jakieś dodatkowe wygody. Jego argumentacja była prosta i przekonująca. Przy takiej pogodzie stracimy widoki na zjeździe, czyli ogromny walor tego miejsca. Czy kilkadziesiąt euro nie było warte tego, by w pełni i naocznie doświadczyć Stelvio? Po stokroć, było warte! Poza tym, nocleg na tej magicznej przełęczy będzie czymś, co się zapamięta do końca życia. Ostatecznym Darkowym argumentem była optymistyczna prognoza pogody na następny dzień. Przemoczony do suchej nitki i wyziębiony nawet nie próbowałem wyszukiwać tez przeciwnych. A więc zostajemy! Darek poszedł na zwiady do pierwszego hotelu, a ja zostałem przy rowerach. Ale chyba ich nie pilnowałem, bo kto by chciał je tu ukraść? Przystań znaleźliśmy w drugim odwiedzonym przybytku, a mianowicie w hotelu o medycznej nazwie „Genziana”. Nawet nie za bardzo z nas zdarli. W pokoju przebrałem się w suche ciuchy. Mój patent na zabezpieczenie rzeczy w czasie deszczu zdał egzamin. Biorę ze sobą mnóstwo reklamówek, a potem wkładam jedna w drugą, a czasem w trzecią. W tej ostatniej dopiero trzymam ubrania. Kilka warstw plastiku nie pozwala wodzie wniknąć do środka. Wymyśliłem taki sposób, gdy stwierdziłem, że moim sakwom sporo brakuje do uznania je za nieprzemakalne. Mokre części strojów rozwiesiliśmy do wyschnięcia anektując do tego celu wszelkie zakamarki niezbyt obszernego pokoju. Na kolację chcieliśmy zejść do przyhotelowej restauracji, ale była jeszcze zamknięta, poszliśmy zatem do innej. Na zewnątrz wyszedłem w krótkim stroju i od razu skostniałem od zimna. Makaron spożyty na kolację popiliśmy piwkiem. Ta typowo włoska potrawa towarzyszyła nam od początku wyprawy i co rusz pojawiała się na naszym stole. Można by pomyśleć, że mi obrzydła. Okazało się jednak, że nie. Po powrocie do domu często przyrządzam spaghetti, mimo że wcześniej mogło dla mnie nie istnieć, a poprzednio zapychałem się głównie ziemniakami. Wróciwszy do pokoju poczułem, że bierze mnie przeziębienie. Pierwsze jego objawy postanowiłem przezwyciężyć długim ciepłym prysznicem. W łazience dotknąłem kaloryfera. Był ciepły. Korzystając z tego zrobiłem małą przepierkę najbardziej zatęchłych elementów mojej garderoby. Nie zdziwiło mnie włączone na początku lipca ogrzewanie, bo na dworze było ledwie kilka stopni powyżej zera, a nocą mógł być przymrozek. Wieczór spędziliśmy przy telewizorze oglądając mundialowy mecz Belgia-Japonia. Przed wyjazdem mieliśmy zamiar wspólnie kibicować naszym. Niestety reprezentacja Polski zakończyła swe zmagania bardzo wcześnie. Nie pozostało nam nic innego jak wybrać sobie obiekt do dopingowania, bo oglądanie sportu bez dreszczu emocji mija się z celem. Wspierani przez nas Azjaci przegrali w samej końcówce, choć prowadzili 2:1. Obraz w telewizorze śnieżył. Aby poprawić jego jakość należało wyczyniać różne sztuczki z kablem antenowym. Pod koniec meczu już śnieżyło mi w oczach nawet jak nie spoglądałem na ekran. Byłem zmęczony. Wypełniłem jeszcze swój wyprawowy kajecik, a wpisany w nim dystans przebyty w tym dniu, nieco ponad 60 kilometrów, okazał się najkrótszy na naszym wyjeździe. W pamięci odnotowałem, że opuszczamy Lombardię i wjeżdżamy do Trydentu-Górnej Adygi. W nocy obudziłem się spocony. Na granicy snu i jawy dotarło do mnie, że chyba się przeziębiłem.

Wstałem nadspodziewanie rześki. Przez okienko naszego pokoju widzieliśmy głównie skały, ale gdy się spojrzało w górę widać było wszakże odrobinę błękitu. Po zlustrowaniu stanu swego organizmu stwierdziłem, że nie było najgorzej. W gardle co prawda czułem kluchę, ale nie miałem gorączki, a żołądek domagał się śniadania. Brak podwyższonej temperatury oraz łaknienie są dla mnie wystarczającymi przesłankami do uznania, że jazda na rowerze była możliwa. Gorączka działa na mnie zabójczo, zabiera siły i morale. Może być powodem przedwczesnego zakończenia wyprawy. Śniadanie w formie szwedzkiego stołu dało okazję do podbudowania zarówno siły jak i stanu ducha. Mnie szczególnie smakowały zwykłe jaja na twardo… Na zewnątrz świat wyglądał zgoła odmiennie niż poprzedniego dnia. Było co prawda zimno, ale niebo przesłaniały tylko białe niegroźne obłoczki. Można było spokojnie przypatrzeć się tej mitycznej przełęczy. Panował na niej gwar i ożywiony ruch. Otwarte sklepy z pamiątkami zachęcały do zajrzenia do środka. I my skusiliśmy się na przeglądniecie ich oferty. Nie skończyło się na oglądaniu. Zakupiliśmy po pamiątkowej bluzce oraz po magnesie na lodówkę. Po krótkiej walce wewnętrznej stałem się posiadaczem rowerowej koszulki z pięknym zielonym napisem „Passo dello Stelvio”. Owe zmagania dotyczyły ceny koszulki, przekraczała bowiem ona koszt noclegu. No ale raz się żyje! Na zjazd ubraliśmy się w najcieplejsze rzeczy. Po leżakowaniu na kaloryferze były miłe i przyjemnie suche.

Z ciekawością podjechaliśmy do krawędzi przełęczy w kierunku naszej drogi w dół. Widok był pełny, nie zasłaniały go żadne mgły i szarugi. Pewnie wiele razy był opisywany w egzaltacji ochów i achów. Raczej nie dołożę do tego nic odkrywczego. W tym momencie, kiedy spojrzałem na szeroką tą panoramę, zapomniałem o wszelkich trudach podjazdu, złej pogodzie i różnych przeciwnościach losu. Trwała chwila szczęścia i tak chcę to tylko zapamiętać. Irracjonalna ostra sinusoida drogi tnącej w dole skały wyglądała jak na najlepszym obrazie Dalego. Miało się wrażenie, że nie była to rzeczywistość, lecz senne marzenie. Po lewej stronie tego malowidła linia drogi zakosami umykała w dół, a prawą stronę wypełniały surowe zaśnieżone cielska alpejskich szczytów. Parę minut staliśmy i karmiliśmy oczy niecodziennym widokiem. Na pierwszym odcinku zjazdu stawaliśmy wielokrotnie. Im byliśmy niżej, tym bardziej odwracały się proporcje uroku pomiędzy tym, co z przodu i z tyłu. Spoglądaliśmy na miejsce, które niedawno opuściliśmy i ciągle było ono blisko, jakby na wyciągnięcie ręki. W prostej niewiele oddalaliśmy się od przełęczy, tylko ostatnie widoczne na niej zabudowania były coraz wyżej. Na podjazdach mieliśmy sekcje trzykilometrowe, a na zjeździe z Stelvio postoje wypadały znacznie częściej. W ruch poszedł nasz aparat fotograficzny, a my jak mali chłopcy bawiliśmy się w najlepsze. Na przełęcz ciągnęły całe tabuny rowerzystów. Byli w przeróżnym wieku, obu płci i pewnie wszelkich przekonań politycznych. W tym względzie Stelvio bratało ludzi. Mnie najbardziej zaimponowały starsze panie, mocno po sześćdziesiątce, które żwawo zmagały się ze wspinaczką. Dziwne, bo nie spotykaliśmy kolarzy jadących w dół. Niewielu też widziało się sakwiarzy. Na ostrych łukach jechało się wolno, Darek nawet za bardzo mi nie uciekł. Sytuacja zmieniła się, kiedy droga nieco się wyprostowała i wpadła do lasu. Wyrwał z kopyta, a ja swoim tempem podążałem za nim. Przypatrywałem się alpejskim pejzażom z małą nostalgią, dotarło bowiem do mnie, że niedługo skończy się ta przygoda. Zamyślony minąłem Darka, który stał przy rowerze na poboczu. Krzyknął do mnie i zawróciłem. Licznik przestał mu działać. Ładnie, pomyślałem, teraz już będziemy całkiem jechać „po omacku”. Obejrzeliśmy wspólnie urządzenie wraz z przyległościami i wyłapaliśmy przyczynę usterki. Oto magnes obluzował się na szprysze i obsunął się w dół. Po ustawieniu go we właściwym miejscu, gwint jakoś nie chciał trzymać. Zaproponowałem kompanowi, byśmy przełożyli mój magnes na jego koło, bo przecież u mnie nie był do niczego potrzebny. Okazało się w końcu, że obeszło się bez tego i jego magnesik złapał przyczepność. Zakręciliśmy kołem, w porządku, licznik chodził. Tak czy owak, uciekło nam trochę dystansu.

Po kilkunastu kilometrach bajecznego zjazdu, którego uroków z opisanych wcześniej względów nie mogłem w pełni docenić, dotarliśmy do bardziej płaskiego terenu, góry zostawiliśmy z tyłu, ale ciągle ich poszarpana linia była widoczna na horyzoncie. W miejscowości Spondinga skręciliśmy w prawo (na wchód) ku Merano. Włochy pokazały w końcu swoją prawdziwą twarz. Zrobiło się przyjemnie ciepło, a słońce wesoło mrugało na niebie. Zrzuciliśmy z siebie ciężkie odzienie, które założyliśmy jeszcze na Stelvio. Droga ciągle opadała, przy czym już nie ostro, lecz łagodnymi falami. Przecinaliśmy obszary rolnicze, po obu stronach widać było intensywną lipcową wegetację. Zieleniły się winnice przyczepione do tarasowo opadających wzgórz, drzewka w sadach owocowych cieszyły oko symetrią równo rozmieszczonych rządków. Jechaliśmy ruchliwą arterią, droga nie miała pobocza, a samochody śmigały koło nas bez przerwy. Kierowcy byli uważni i omijali nas obszernymi łukami. Fakt, we Włoszech rowerzyści mają się dobrze. Mimo że byliśmy w Italii, na tabliczkach z nazwami miejscowości na górze wypisane były określenia w języku niemieckim, a pod nimi jakby dodane z musu – po włosku. Po zatrzymaniu się przy markecie na zakupach,  szczegółowiej sprawdziliśmy swoją trasę. Okazało się, że przed nami były dwa długie tunele. Nie było innej rady, tylko wyszukać jakiś sensowny objazd. Zjechaliśmy do wioski Stava i spory odcinek przemierzyliśmy ścieżką rowerową wzdłuż Adygi. Oczywiście na moment przycupnąłem przy rzece, która daje nazwę włoskiemu regionowi. Jej górski nurt był żywy, woda w zielonkawym kolorze szumiała jednostajnie. Na ścieżce było sporo rowerzystów. Jazdę wzdłuż Adygi zapamiętałem jako miły przerywnik wśród ciągłego mozołu podjazdów i napięcia na zjazdach. Natura nam sprzyjała, bowiem nawet wiatr postanowił być naszym sojusznikiem. Po minięciu Saring z powrotem wyskoczyliśmy na główną drogę, by ostatni odcinek do Merano znowu zaliczyć bokami. Zanim jednak dojechaliśmy do tego znanego kurortu, kierowani łaknieniem wylądowaliśmy w przytulnej knajpce z niewielkim ogrodem. Wysilam pamięć, ale jakoś nie mogę sobie przypomnieć, cóż takiego tam zjedliśmy. W każdym razie było smakowite i pożywne…

Przez Merano przejechaliśmy sprawnie, jakoś nie mieliśmy ochoty na zwiedzanie miasta. Teren zaczął się schodkowo wznosić. Rozpoczęliśmy wspinaczkę na ostatnią ponad dwutysięczną przełęcz na naszej trasie, Passo di Monte Giovo. Podaję jej włoską nazwę, chociaż ze względu na dominujący w tym miejscu język, winienem określić ją po niemiecku. No cóż, jej nazwa w mowie Goethego, Jaufenpass, brzmi jak przekleństwo, pozostanę zatem przy brzmieniu italskim, bowiem z pewnością pieści ucho. Gdy minęliśmy tabliczkę z nazwą „Tirol”, zniknęły wszelkie pozory włoskiej obecności. Niemiecczyzna zaatakowała nas w sposób zdecydowany i nie znoszący sprzeciwu. Ujawniła się we wszechobecnych napisach oraz w ludzkich głosach. Pagórki nie były zbyt strome, ale mnie jakby przytykało. Jak na normalny stan męczyłem się zbyt szybko. Dotarło do mnie, że pewnie choroba przypomniała sobie o mnie i z okresu inkubacji wchodzi w stadium właściwego działania. W tym momencie myśl o ostatnim ciężkim podjeździe wzbudziła we mnie niepokój. Było popołudnie, wszakże niezbyt późne. Tylko trochę napoczęliśmy Passo di Monte Giovo, na jej zdobycie w tym dniu szans nie mieliśmy zbyt dużych. Postanowiliśmy zatem rozejrzeć się za noclegiem. Po trzech burżujskich nocach spędzonych pod dachem, tym razem nieodwołalnie planowaliśmy znaleźć lokum w krzakach. Zarówno pogoda jak i miejsce sprzyjało tym zamierzeniom, byliśmy bowiem na niewielkiej wysokości około 500 mnpm. W markecie w St. Martin in Passeier zrobiliśmy spore zakupy. Produkty miały posłużyć nam do przygotowania obfitej kolacji oraz śniadania w następnym dniu, poza tym ostatni nocleg na trasie chcieliśmy uczcić wychylając po parę piwek. Nabyte dobra ledwo zmieściły nam się do sakw. Obciążeni bardziej niż zwykle natężaliśmy wzrok, by szybko dojrzeć zakamarek odpowiadający naszym celom. Jechaliśmy przez wioskę wzdłuż rzeki Passer. W pewnym momencie dostrzegliśmy na jej drugim brzegu ładny obszar zieleni, a gdy przed nami pojawiła się boczna dróżka w tym kierunku, bez wahania w nią skręciliśmy. Rzekę sforsowaliśmy małym mostkiem, a ja rzecz jasna nieco dłużej przypatrzyłem się jej biegowi. Krótki odcinek podążaliśmy wąską asfaltówką, by za kompleksem obiektów sportowych wreszcie ujrzeć nasze lokum. Około sto metrów od rzeki było niewielkie obniżenie przy kępie drzew. Gdy tam podjechaliśmy, było jasne, że to „nasze” miejsce. W niedużej odległości co prawda stały domy i inne zabudowania, ale zagłębienie dawało szansę na „niewidzialność”. Znalazł się kawałek płaskiego terenu, na którym można było postawić namiot. Była godzina siedemnasta. Do wieczora mieliśmy sporo czasu. Postanowiliśmy na razie nie rozkładać namiotu, by nie rzucać się w oczy. Przy naszym przyszłym legowisku płynął rwący potok, być może jakaś odnoga rzeki Passer. Jak dobrze, że mam zatyczki do uszu, pomyślałem, bowiem woda robiła straszny hałas. Zrzuciliśmy sakwy z bagażników i nastał czas wolny do zagospodarowania we własnym zakresie. Darek wykorzystał go dzwoniąc do żony i zdając jej krótką relację z naszych dokonań, a ja walnąłem się na karimacie rozłożonej na trawie, zamknąłem oczy i odpoczywałem, czerpiąc z tego sporą radość. Niedługo Darek dołączył do mnie i razem leżakowaliśmy jak dwóch przedszkolaków. Piliśmy piwko, rozmawialiśmy o tym i owym. Żartowaliśmy, że mamy dość podjazdów. Zgodnie z naszymi planami, po dotarciu do Innsbrucka, dalej chcieliśmy koleją przebijać się przez Austrię i Czechy, by w ten sposób dotrzeć do polskiej granicy. Ostatni odcinek zamierzaliśmy przebyć na rowerach, od czeskiego Mezimesti do mojej Świdnicy. Powiedziałem Darkowi, że wszelkie podjazdy zakończą się w małej wsi Rybnica Leśna, z której droga do Świdnicy wiedzie już w dół. Solidarnie postanowiliśmy ucałować tablicę z nazwą „Rybnica Leśna”, gdy się już przy niej znajdziemy.

Powoli nadchodził zmrok. Zjedliśmy kolację, a mój średni apetyt świadczył o kiepskim stanie zdrowia. Znowu pomyślałem o jutrzejszej wspinaczce i poczułem lęk. Na granicy dnia i nocy postawiliśmy namiot. Darek na swoim telefonie złapał transmisję ćwierćfinałowego meczu na mistrzostwach świata. Grała Chorwacja z Rosją. Nie wiedzieć czemu, znowu nasza sympatia ulokowana była w jednej drużynie. Nie powiem, w jakiej. W podstawowym czasie gry był remis. Tuż po gwizdku sędziego, nasz przekaz niespodziewanie się urwał. Cóż było robić? Poszliśmy spać. Oczywiście wcześniej do uszu wepchnąłem zatyczki. Ryczący obok nas strumień wyłączył się podobnie jak sportowa transmisja. W nocy czułem, że się pocę, dopadł mnie też kaszel. Nie mogłem usnąć, wierciłem się na karimacie i pewnie przeszkadzałem Darkowi. Po dwunastej zapadłem w drzemkę, z której wyrwało mnie wrażenie, że się duszę. Kaszl? Nie, coś przylgnęło do moich ust. Będąc w półśnie wydawało mi się, że ktoś nas zaatakował. Gdy już się ocknąłem, poczułem płótno namiotu na twarzy. Nasz domek dziwnie się zdeformował i oklapł. Obudziłem Darka i wyszliśmy na zewnątrz. Nad naszymi głowami mrugały roje gwiazd. Po włączeniu lampek zbadaliśmy namiot. Niestety jego żywot dobiegł końca (STRATA XVII), pękł jeden z pałąków nośnych, na którym opierała się jego konstrukcja. Prowizorycznie udało mi się zespolić uszkodzone części, ale namiot prosto stał tylko na słowo honoru. Do rana wytrzymał.

Wstaliśmy wcześnie. Toaleta i śniadanie nie zajęło nam za dużo czasu. Nie chcieliśmy go marnować, zdając sobie sprawę, że czeka nas ostatni wysiłek. Namiot spakowaliśmy do pokrowca i pozostawiliśmy w widocznym miejscu. Może komuś się do czegoś przyda? I znowu ułożyło się sprawiedliwie: ja i mój kompan dźwigaliśmy pakunek z naszym domkiem po cztery dni, a w ostatni dziewiąty dzień jazdy już nie było potrzeby się nim obarczać. Mimo zwiastunów choroby z poprzedniego dnia, czułem się całkiem dobrze. Już pierwsze metry wlały w moje serce nadzieje. Kręciłem bez większego wysiłku. Dobra pogoda też nastrajała optymistycznie. Właściwy podjazd rozpoczynał się w następnej wiosce, St. Leonhard in Passeier. Na długości 20 kilometrów, która dzieliła nas od przełęczy, nachylenie wykazywało zadziwiającą stałość. Wahało się w granicach 6-8 procent, przy czym z reguły zbliżało się do tych niższych wartości. Po opuszczeniu miejscowości, droga wpadła do lasu. Jechało się sympatycznie, nie licząc wyjących motocykli. Robiło się coraz cieplej, ale drzewa dawały cień, w którym nie czuło się spiekoty. Na trasie mieliśmy doskonałą orientację co do swojego położenia, gdyż ułatwiały to nam znaczniki kilometrowe. Podobnie jak na Stelvio, tutaj też umieszczono tabliczki zliczające kolejne zakręty oraz podające bieżącą wysokość. Znowu brnęliśmy do góry zaliczając sekcje trzykilometrowe. Ja ciągnąłem z przodu, a Darek zostawał nieco z tyłu. Czekałem na niego na końcu kolejnego takiego odcinka, a gdy do mnie dotarł, chwilę staliśmy razem, by w końcu ruszyć dalej. Powoli zdobywaliśmy wysokość. Las skończył się dość szybko, ale wyżej na otwartej przestrzeni już nie czuliśmy spiekoty, bo górskie powietrze stawało się coraz bardziej rześkie. Gdy dojechaliśmy do ostatnich serpentyn, widok w górze lekko nas wystraszył. Wydawało się, że nachylenie było znacznie większe niż dotychczas. Chyba było to złudzeniem, bo za parę minut byliśmy już na Passo di Monte Giovo. Po raz ostatni wyciągnąłem biało-czerwoną flagę i z dumą ja prezentowałem przy brązowej tabliczce „Jaufenpass - passo Giovo 2094 m”. Na przełęczy był parking, mały sklepik oraz całe rzesze motocyklistów. Widok na okoliczne góry był dostojny, ale oczywiście brakowało mu magii panoramy ze Stelvio. Po pięciu minutach podziwiania górskich pejzaży mknęliśmy już w dół przyodziani w kurtki, które tym razem miały chronić od wiatru.

Pierwsza część zjazdu wiodła otwartymi przestrzeniami, nachylenie nie było ekstremalne, samochodów też było niewiele, zatem hamulca używałem znacznie rzadziej. Po ujechaniu może dwóch kilometrów widoki się skończyły, bo wpadliśmy w tereny zalesione. Zwróciłem uwagę na znacznie gorszą jakość asfaltu, który był miejscami mocno spękany, a i dziur nie brakowało. Do tej pory nawierzchnia zarówno we Włoszech jak i Szwajcarii była zbliżona do ideału, zatem stan nawierzchni na zjeździe z tej przełęczy był dla mnie sporą niespodzianką. Las doprowadził nas do Sterzing. Oczywiście Darek przeleciał serpentyny znacznie szybciej ode mnie i czekał na mnie na dole. Na początku miejscowości wypatrzyliśmy pizzerię i niej zdecydowaliśmy się zjeść obiad. W lokalu było sporo ludzi, a wszyscy szwargotali po niemiecku. Kelnerka na nasze „buongiorno” odrzekła „guten tag”. Cóż, byliśmy w Tyrolu. Czekając na ostatnią wyprawową pizzę, zacząłem grzebać w telefonie. Postanowiłem sprawdzić nasze połączenie z Innsbrucku do Linzu. Przed wyjazdem parę razy wchodziłem na strony austriackiej kolei i ustaliłem, że pociągi na tej trasie jeżdżą często, nie ma problemu z zabraniem roweru, a cena biletu dla jednej osoby wynosi nieco ponad 20 euro. Gdy teraz zerknąłem na rozkład jazdy, doznałem małego szoku. Oto dwa pierwsze wymienione wyżej elementy zgadzały się co do joty, natomiast trzeci (koszt podróży) drastycznie odbiegał od poprzednich ustaleń. Bilet dla człowieka i roweru wyceniony był na prawie 70 euro. Powiedziałem o tym swemu towarzyszowi, który wyraźnie się zmartwił. Pomyślałem, że podejrzewa mnie o dokonanie nieprecyzyjnego sprawdzenia tej informacji na etapie planowania wyjazdu. Zacząłem analizować różne warianty i okazało się, że cena biletu w sposób istoty zależy od daty podróży. Jeśli chciało się kupić bilet z większym wyprzedzeniem, był on trzy razy tańszy niż nabywany w ostatniej chwili. Ten niespodziewany uszczerbek finansowy (STRATA XVIII) nieco nas zezłościł, ale nie było innego wyjścia. Dla ustalonego wcześniej sposobu powrotu do domu alternatywy nie było. Mieliśmy jeszcze cień nadziei, że pani w dworcowej kasie zaśpiewa nam nieco mniej niż żądano przez internet…

Przyjemnie siedziało się w knajpie, ale w końcu należało się zmobilizować do ostatniego napięcia mięśni. Na granicy włosko-austriackiej czekała na nas przełęcz Brenner. Ten dogodny komunikacyjnie przesmyk znany był i wykorzystywany już w czasach rzymskich. Ja też go dwa razy wykorzystałem w przeszłości, z tym że nie poruszałem się na rowerze, lecz samochodem. Pamiętam, że wtedy marzyłem o tym, aby dane było mi kiedyś wdrapać się tu na dwóch kółkach. Teraz stałem w obliczu realizacji owego pragnienia i zastanawiałem się, czy będę rozpoznawał widoki, które miałem okazję już zobaczyć. Szybko przejechaliśmy przez Sterzing, a właściwy kierunek sam wpadł w oczy. Pogoda pogarszała się, zachmurzyło się i poczuliśmy mocniejszy wiatr. Niestety wiało ku nam, czyli od północy. Na pierwszych kilometrach wznios był łagodny. Gdyby nie ten wiatr, kręciłoby się zupełnie lekko. Miałem wrażenie, jakby podmuchy dodawały kilka procent naszemu podjazdowi. W dwóch krótkich tunelach, które stanęły nam na drodze, sprawdziłem, czy działało moje tylne światełko. Niekiedy jechaliśmy stycznie do autostrady, która przebiegała w górze utrzymywana na wielkich filarach. W mej świadomości zapalały się iskierki rozpoznawania drogi, którą kilka lat temu przemierzałem samochodem. O sile przeciwnego wiatru przekonaliśmy się, gdy na serpentynie na krótko zmieniliśmy o 180 stopni kierunek jazdy. Na moment rower jakby sam wspinał się do góry. Sielanka trwała może 200 metrów, a potem powróciliśmy do mozolnej walki z podjazdem i złymi powiewami. Na ostatnie kilometry wskoczyliśmy na wygodną ścieżkę rowerową. Zjechaliśmy z niej do drogi po ujrzeniu tabliczki „Brenner/ Brennero”. Fotografia z nią była obowiązkowym punktem programu. Stałem przy tabliczce i zawładnęły mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony cieszyłem się, że z moim kompanem sprawnie pokonaliśmy trudny alpejski teren, niejednokrotnie przy kiepskiej pogodzie i przeciwnościach losu. Z drugiej strony wlewało się we mnie poczucie żalu i starty. „This is the end”, mogłem zanucić fragment jednej ze swoich ulubionych piosenek. Ot, sentymentalizm…

Przez przełęcz przebiega linia kolejowa. Kątem oka dostrzegłem pociąg relacji Merano-Innsbruck. Pomyślałem, że gdyby całkowicie sparaliżowała mnie choroba, to była szansa na przedwczesne zakończenie wyprawy i zapakowanie się do wagonu. Cieszyłem się wszakże, że tak się nie stało. Wygrał Duch Sportu, o którym kiedyś pisałem nieco więcej… Po paru machnięciach korbą byliśmy w Austrii. Jeśli mam być szczery, nie lubię tego kraju. Byłem w nim parę razy, w tym bodajże trzykrotnie liznąłem go na rowerze. No tak, trzy razy: nad Jeziorem Bodeńskim, przy granicy słowackiej w okolicach Bratysławy oraz w Lesie Bawarskim (pogranicze niemiecko-austriacko-czeskie). Co mi się tu nie podoba? Chyba wszystko. Nadmierny, absurdalny wręcz porządek, oschłość ludzi, a ponadto… austriackie linie lotnicze, które kiedyś zdarły z nas (tj. ze mnie i z Darka) spory haracz za przewóz rowerów, a takie rzeczy się pamięta. Ale przyznać trzeba, że góry mają piękne. No i genialną muzykę Mozarta. Do Innsbrucka mieliśmy niewiele kilometrów i to z górki, co dawało mi szansę na niezbyt duży kontakt z tym krajem. Przełęcz Brenner liczy sobie tylko 1374 mnpm, ale zjazd był iście królewski. Na początku droga ostro rzuciła nas w dół, w środkowym odcinku było sporo wypłaszczeń, a wreszcie końcowe serpentyny znowu pozwoliły zapomnieć o konieczności pedałowania. Alpy pożegnały nas w swoim stylu, deszczem. Słabe najpierw mżenie przerodziło się w regularny opad. Po raz nie wiem który musieliśmy wyciągać swoje kurtki. Dzień był ciepły i deszcz nie zrobił nam większej krzywdy. Mnie jednak nieco to zdenerwowało, bo ciągle miałem wrażenie, że znajduję się na pograniczu zdrowia i choroby, a takie zlanie mogło przechylić szalę na stronę niedomagania. Przed wjazdem do miasta przystanęliśmy. Dłuższą chwilę patrzyliśmy na południe, skąd przyjechaliśmy. Deszcz przestał padać. Nad Alpami przecierało się niebo. Czy kiedyś tu wrócimy? Na tle gór rozpoznaliśmy wieżę słynnej skoczni narciarskiej Bergisel, która mocno wybijała się ponad okoliczny teren. Ostatni postój na trasie wypadł przy tabliczce „Innsbruck”. Przez miasto przedarliśmy się nadspodziewanie szybko. Było po osiemnastej, kiedy przed nami zaprezentował się dworzec kolejowy. Skończyła się Iliada, zaczęła się Odyseja. Mówiąc ściśle, RODDOSEJA (lub DARKOSEJA, w zależności od osoby bohatera).

W miarę szybko na dworcu zorientowaliśmy się jak wygląda kwestia naszego powrotu. Od razu rozwiane zostały nadzieje, że bilet będzie tańszy. Pani w kasie była miła, ale rzekła, że 70 euro i szlus. Były jeszcze wieczorne pociągi do Linzu, ale dziwne przepisy austriackich kolei uniemożliwiały sprzedaż biletu na rower w tym samym dniu, w którym miała być podróż. Kupiliśmy zatem miejscówki na pierwszy poranny pociąg w dniu następnym. Wieczór spędziliśmy w przydworcowej restauracji. Koło niej znajdował się ciekawy dwupiętrowy parking dla rowerów wypełniony chyba do ostatniego miejsca. Zjedliśmy jakiś turecki specjał, który obficie podlaliśmy lokalnym piwem. Jednocześnie intensywnie pracowaliśmy nad ustaleniem dalszej marszruty. Z Linzu do Polski był kawał drogi, a chcieliśmy na kolejny wieczór być już u mnie w Świdnicy. Przeanalizowaliśmy kilka wersji, w tym przejazd rowerami z Austrii do Czech. Jakoś nam się nie chciało już kręcić, a poza tym wtedy raczej nie byłoby szans dotrzeć do mety w tak krótkim czasie. Darek wypatrzył wreszcie pociąg z Linzu do Czeskich Budziejowic. Bingo! O to właśnie chodziło. W Czechach czułem się już jak w domu, wielokrotnie tu jeździłem, zarówno rowerem jak i pociągami. Gdy okazało się, że w automacie można kupić bilet na to międzynarodowe połączenie, poczuliśmy się spełnieni komunikacyjnie. Odjazd naszego ekspresu planowany był w okolicach piątej. W dworcowej poczekalni legliśmy na ławkach, nastawiliśmy budziki i pogrążyliśmy się w nerwowej drzemce.

Pociąg odjechał planowo, w tym porządnym kraju nie można było się spodziewać czegoś innego. Podróżnych było niewielu. My odpoczywaliśmy na wygodnych fotelach, a nasze rowery też się relaksowały wisząc na hakach koło nas. Przez okna spoglądałem na alpejskie widoki, Darek zaczął pochrapywać. Wkrótce wysokie góry zniknęły. Bez większych przygód dotarliśmy do Linzu. Pomyślałem, że warto by było zobaczyć Dunaj. Nie mieliśmy zbyt dużo czasu na przesiadkę, a zwyciężyło łaknienie. Zamiast nad tę królewską rzekę, powędrowaliśmy do knajpy. Jajka na bekonie wynagrodziły nam tę stratę (STRATA XIX). Pociąg międzynarodowy do Czeskich Budziejowic był w standardzie naszego Regio. Po sprawdzeniu dalszego rozkładu jazdy wdarła się w nasze serca spora nerwowość. Vlak do Pragi odjeżdżał chwilkę po naszym przybyciu do Budziejowic. Po dojechaniu do stacji, na peronie lekko się zakotłowało, ale szybko udało nam się wpakować do pociągu. Tylko czy do właściwego? Rozejrzałem się wokoło. Ludzi było sporo, a ogólny wygląd wagonu jakoś nie przekonywał mnie, że dojedziemy nim do celu. Spytałem o to współpasażerkę. „Nie, nie do Pragi!”. Z pociągu wyskoczyliśmy w ostatniej chwili. Na czym polegała nasza pomyła? Po prostu dwa pociągi odjeżdżały z tego samego peronu, tylko w dwóch przeciwnych kierunkach, a my wsiedliśmy do tego niewłaściwego. Ustalenie to nie podniosło nas na duchu, bowiem realizacja misternego planu dotarcia jeszcze tego samego dnia do Świdnicy stanęła pod znakiem zapytania. Następny vlak mieliśmy za półtorej godziny. Z braku lepszego zajęcia kupiliśmy parę kanapek oraz czeskie piwko i wzięliśmy się za konsumpcję. Do Pragi dotarliśmy po piętnastej. Z zakupem biletu na następny pociąg do węzłowej stacji Starkoč był pewien problem dotyczący przewozu rowerów. W kasie powiedziano mi, że mogą być one tylko wstawione do wagonu bagażowego, a według systemu już nie było tam miejsc. Nie poddawaliśmy się jednak. Mieliśmy już kupione bilety „ludzkie”, a więc warto było spróbować szczęścia już w samym pociągu. Faktycznie na początku składu był wagon bagażowy. Załomotałem tam, a sympatyczny Czech z obsługi pochwalił się znajomością polskiego i bez problemu przyjął rowery. Gdy dojeżdżaliśmy do Starkoča, znowu powtórzyła się nerwówka, bowiem nasz ekspres miał opóźnienie, a na przesiadkę był minimalny kwant czasu. Na stacji postanowiliśmy zrobić skoordynowaną akcję: Darek było odpowiedzialny za odebranie rowerów, a do mnie należało zatrzymanie pociągu. Na peronie w Starkoču szybko zorientowaliśmy się, że nasze obawy były bezzasadne. Mały szynobus spokojnie stał po drugiej stronie, a oprócz nas z ekspresu wysypała się cała rzesza ludzi, którzy też chcieli nim podróżować dalej. Starszy konduktor trochę marudził, gdy zobaczył, ze tarabanimy się z rowerami. W szynobusie faktycznie nie było dużo miejsca, ale jakoś się wepchnęliśmy. Gdy pojazd ruszył, odetchnęliśmy z ulgą. Wizja wieczornej kolacji u mnie w domu stała się na powrót całkiem realna.

Podróż na przestrzał przez Czechy zakończyliśmy w Mezimesti. Był wieczór, przed dwudziestą. Do mojego domu dzieliło nas nieco poniżej 50 kilometrów. Zrobiliśmy parę fotek na stacji, a po ujechaniu dwóch kilometrów – na granicy czesko-polskiej. Dalej ostro ruszyliśmy z kopyta, nie uśmiechała nam się jazda po nocy. Z Mezimesti do domu jeździłem kilkaset razy. W poprzednim zdaniu nie ma żadnej pomyłki ani przesady, dokładnie ta liczba mieści się między 200 a 300.Trasę tę zatem znam więcej niż dokładnie. Darka bieżąco informowałem o kolejnych jej odcinkach. W Unisławiu Śląskim skręciliśmy na ostatni dwukilometrowy podjazd. Mój kompan wyrwał jak szatan do przodu, a ja nie chciałem być gorszy i pognałem za nim. Dziwne, ale chyba na swoim obciążonym sakwami Zdechlaku wjeżdżałem tam szybciej niż robiłem to zwykle na kolarzówce. Podjazd skończył się w Rybnicy Leśnej. Zgodnie z wcześniejszymi deklaracjami mieliśmy ucałować tablicę z nazwą tej wioski, bowiem w tym miejscu zakończyliśmy wszelkie podjazdy. Cóż, na taki objaw czułości wisiała ona za wysoko, a więc cmoknęliśmy słupek, na którym była osadzona. Na „swoim” zjeździe poczułem się na tyle bezpiecznie, że już nie hamowałem. W oprawce sterczał mi bezużyteczny licznik. Już wcześniej postanowiłem, że wykonam na nim wyrok śmierci, gdy dojedziemy do Świdnicy. Postanowiłem roztrzaskać go o asfalt, a gdyby po tym dalej był w jednym kawałku, miałem poprawić butem. I co? Licznik jak żywe stworzenie przeczuł, co go czeka i pod koniec jazdy jak gdyby nigdy nic, zaczął działać. Widząc taką jego witalność, darowałem mu. Ostatnie zdjęcie pstryknęliśmy przy tabliczce „Świdnica”. Jazda nieodwołalne dobiegała do końca.

Do mojego miasta dojechaliśmy, gdy jeszcze nad światem nie zapanowała w pełni ciemność. W „Żabce” zrobiliśmy zakupy na kolację. Wieczór i kawałek nocy upłynęły w przyjemnej atmosferze. Spożyliśmy to i owo. Snuliśmy coraz bardziej ambitne plany na rowerową przyszłość. Może część z nich uda się zrealizować. Nie mogłem usnąć. Męczył mnie straszliwy kaszel, którego nabawiłem się po wyziębnięciu na Stelvio. To zdrowotne niedomaganie (STRATA XX) prześladowało mnie jeszcze przez dwa tygodnie. Nawet w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy może iść do lekarza. Kontakt ze służbą zdrowia jest dla mnie ostatecznością, a więc w końcu nie poszedłem, a kaszel na szczęście zniknął.

Na drugi dzień zapakowaliśmy rowery do mojego samochodu. Zgodnie z planem miałem odwieźć Darka do Warszawy, a później odwiedzić swoją siostrę, która mieszka w okolicach naszej stolicy. Mój Zdechlak pozostał w domu, a do auta wsadziłem nieco rozkręconą kolarzówkę, chciałem bowiem trochę pojeździć po Mazowszu. Przed wyjazdem zlustrowałem swoje stare sakwy. Było w nich znacznie więcej otworów niż przewidział projektant. Czas było pożegnać się z nimi. Wyrzucając je do kosza zanotowałem ostatnią stratę związaną z alpejskim wyjazdem (STRATA XXI).

Opowieść dobiega końca. Tyle było start na tym naszym wyjeździe. Niektóre z nich zostały tak czy inaczej naprawione. Licznik ożył, ząb został załatany, palec nie doskwiera, zakupiony nowy identyczny namiot czeka w szafie na swoje pięć minut. Niektóre pozostaną bezpowrotne. Ktoś zapyta, gdzież te zyski? Można byłoby jakoś je mnożyć, ale tak naprawdę zysk był tylko jeden.
Byłem tam.
« Ostatnia zmiana: 13 Sty 2019, 09:24 RODDOS »



Offline Mężczyzna endriu68

  • Wiadomości: 206
  • Miasto: Lublin
  • Na forum od: 21.11.2011
Gratuluję.
Bardzo fajne zdjęcia.
Relacja też.
Pozdrawiam



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 16 358
  • Wiadomości: 733
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Jaki był dokładnie koszt całego przedsięwzięcia, tego dokładnie nie wiem. Większą radość dawało mi wydawanie pieniędzy w miłej urlopowej atmosferze niż ich późniejsze skrupulatne zliczanie. Poza tym dużo płatności realizowałem kartą, a to nieco utrudnia podliczenia (trzeba grzebać w danych bankowych, a tego nie lubię). Pewnie wiele się wszakże nie pomylę, gdy napiszę, że wydaliśmy pod 3500 z na osobę. Zaznaczam, że można byłoby taniej, ale myśmy jakoś nie mieli hamulców w tym względzie (poza rezygnacją z zakupu wody za 8 franków przed Furką, o czym napisałem w relacji).



 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum